Kwestia mistrzostwa Anglii była rozstrzygnięta już od dawna. Niektórzy jeszcze się łudzili, że meteoryt spadnie na Manchester, czy że kosmici porwą Sterlinga, Aguero, Davida Silvę i Kevina De Bruyne, ale nic z tych rzeczy się nie wydarzyło. Pierwsza czwórka też już się wyłoniła, więc jedyne, co może grzać kibica futbolu na Wyspach, to walka o utrzymanie i Ligę Europy. Tak się złożyło, że dzisiaj o 14:30, równolegle na dwóch różnych stadionach walczyły drużyny Arsenalu i Burnley, które biją się o szóste miejsce w tabeli. Na dokładkę trzy godziny później dostaliśmy starcie świeżou pieczonego mistrza Anglii z szorującym po dnie tabeli Swansea. Zapraszamy na zbiorcze podsumowanie niedzielnej wycieczki do Wielkiej Brytanii.
Niedzielne szaleństwo z Premier League zaczęliśmy w Londynie i Stoke-On-Trent.
Ostatnie kilka dni w Londynie stanęły pod znakiem odejścia Arsene’a Wengera. Francuz, pomimo niepowodzeń w tym sezonie, jest legendą i tego nie można podważyć. Być może na jego cześć zostanie wzniesiony w stolicy Anglii pomnik? Głośno myślimy, ale nie jest to scenariusz wykluczony. Dzisiaj zawodnicy Arsenalu mieli zagrać i zwyciężyć dla Wengera. Po niemałych ciężarach ta sztuka im się powiodła. Mordercza dla West Hamu, przeciwników „Kanonierów”, okazała się końcówka spotkania.
Ku zaskoczeniu wielu obserwatorów, to właśnie ekipa Davida Moyesa przejęła na początku inicjatywę. Zaskoczyć Davida Ospinę próbowali m.in. Marko Arnautović, Edimilson Fernandes, czy Cheikhou Kouyate, ale futbolówka albo mijała bramkę, albo w najlepszym wypadku trafiała w poprzeczkę. Po serii ataków ze strony West Hamu, odpowiadać zaczęli i gospodarze. Z początku była to tylko nieśmiała próba Danny’ego Welbecka, potem trochę groźniej z rzutu wolnego strzelił Granit Xhaka i Joe Hart musiał się trochę napocić. Nie zmieniło to jednak faktu, iż pierwszą połowę zakończyliśmy bez bramek.
W drugiej odsłonie zawodnicy obu drużyn wzięli dupy w troki, przypomnieli sobie, że oni to w sumie chcieliby wygrać ten mecz i zaczęli konstruować jakieś porządne akcje. Strzelaninę w derbach Londynu rozpoczął Nacho Monreal po dośrodkowaniu Xhaki z rzutu rożnego. Hiszpan zgubił krycie w postaci Cresswella (nie jest to jedyna bramka dla Arsenalu, przy której lewy defensor gości maczał palce) i wpakował futbolówkę do siatki. Niespełna kwadrans później wyrównał Marko Arnautović. Tutaj jednak musimy wrzucić kamyczek do ogródka sędziego Lee Masona – we wcześniejszej fazie akcji Austriak znajdował się na pozycji spalonej i skupiał na sobie uwagę Ospiny. Bramka więc nie powinna zostać uznana. Mason nie zauważył przekroczenia przepisów i wróciliśmy do punktu wyjścia. Remis.
Prawdziwych mężczyzn poznaje się po tym, jak kończą, a nie jak zaczynają – ten opis idealnie pasuje do dzisiejszego spotkania w wykonaniu Arsenalu. Mistrzem polowania w końcówce okazał się Alexandre Lacazette, choć to nie on dał prowadzenie. W 82. minucie, Aaron Ramsey wrzucił piłkę w pole karne do rezerwowego Pierre-Emericka Aubameyanga. Gabończyk jednak nie dotknął futbolówki, błąd popełnił 19-letni Declan Rice i w efekcie gospodarze mogli się ponownie cieszyć. A koszmar dla drużyny Moyesa miał za sobą jedynie inaugurację. 180 sekund później Lacazette, po składnej akcji całego zespołu, uderzył w taki sposób, że przy udziale Cresswella wpisał się na listę strzelców. Chwila przerwy i ponowny szturm. Ramsey zgubił dryblingiem Zabaletę, wyłożył piłkę Francuzowi ten ją przyjął i ustalił wynik meczu na 4-1.
Cóż, nie doszukaliśmy się remisu w Londynie, to wybierzmy się teraz na północny-zachód, do Stoke-On-Trent, gdzie starcie pozostało nie rozstrzygnięte. Tam gospodarze mierzyli się z potentatami do europejskich pucharów, czyli, rzecz jasna, zwariowaną bandą Seana Dyche’a – Burnley. Mecz bez większej historii, ot klasyczne 1-1. Na uwagę zasługuje jednak senegalska akcja bramkowa, która napawa nas wyważonym pesymizmem przed czerwcowym starciem na mundialu. Mame Biram Diouf zgrywa piłkę do Papy Ndiaye, a ten precyzyjnym strzałem napoczyna ekipę Burnley. A jak wpadł gol dla gości? Klasycznie. Dośrodkowanie w pole karne, zamieszanie i futbolówka ląduje w siatce. Ashley Barnes był autorem tego trafienia. Niektóre zespoły po zdobyciu mistrzostwa swojego kraju ewidentnie zwalniają z tonu, trenerzy dają pograć zmiennikom, a zawodnicy pierwszego składu odpinają wrotki i idą w melanż. Cóż, w Manchesterze by nam nie przytaknęli. „The Citizens” rozgnietli dzisiaj Swansea z Fabiańskim w bramce, który spisał się całkiem dobrze. Choć i to słowo „rozgnietli” jest złe, ponieważ nie do końca oddaje nam faktyczny obraz meczu na Etihad. Klasa ósma „B” na drugą „A”. Nokaut. Uprawiali inną dyscyplinę sportu.
Banda Guardioli nie pieprzyła się w tańcu, zaczęła z wysokiego „C”. Już w dwunastej minucie David Silva uderzeniem z woleja zmusił Łukasza Fabiańskiego po raz pierwszy. Na drugi mocny akcent ze strony mistrzów nie musieliśmy długo czekać. 240 sekund później, po klepce na lewej stronie Fabiana Delpha ze wspomnianym Hiszpanem, Raheem Sterling dołożył stopę i skierował futbolówkę do pustej bramki. W pierwszej odsłonie zaskoczyć Polaka próbował jeszcze Bernardo Silva, ale na niego czas przyszedł dopiero kilkadziesiąt minut później. Tak jak wspominaliśmy – City zdominowało Walijczyków na tyle skutecznie, że ich posiadanie piłki w pewnym momencie wynosiło 90%. Nie, ta dziewiątka i to zero mają tu być, to nie jest żaden przypadek.
87% posiadania piłki przez Manchester City. Gracze Pepa nawet nie zauważyli, że na boisku jest przeciwnik.
— Mariusz Bielski (@B_Maniek) 22 kwietnia 2018
Druga połowa, zgodnie z oczekiwaniami, też toczyła się pod dyktando Silvy i spółki. Nie zrozumcie nas źle, to nie było tak, że gracze w błękitnych koszulkach stanęli na własnej połowie i podawali do siebie, tylko cały czas konstruowali akcje. Aż w końcu De Bruyne się zdenerwował, zabrał piłkę i powiedział, że on z takimi frajerami, jak Swansea, grać nie będzie. Nie no, żartujemy. Wziął piłkę i oddał strzał życia.
What a hit from De Bruyne! pic.twitter.com/PMlvRlj33U — Footbie (@footbie) 22 kwietnia 2018
Dobra, było 3-0, w sumie to już nam się trochę szkoda zrobiło „Fabiana”. A City dalej swoje. Bez przerw, ciągle do przodu. W 63. minucie Sterling zabrał na karuzelę Federico Fernandeza i w efekcie gospodarze dostali rzut karny. Polak co prawda obronił uderzenie Gabriela Jesusa, którego łapał lekki wkurw, ale przy dobitce Bernardo nie miał szans. W 83. minucie Jesus dostał kolejny dar od losu w postaci genialnej wrzutki od młodziutkiego Phila Fodena, walczącego o medal za mistrzostwo. Nie trafił. Frustracja sięgnęła zenitu, aczkolwiek koniec końców dopiął swego. Kilka akcji później, Yaya Toure przypomniał sobie stare czasy i zagrał istne ciasteczko w stronę Brazylijczyka. Gabriel tym razem umieścił piłkę w siatce.
Arsenal FC – West Ham United 4:1 (0:0)
1:0 Nacho Monreal 51′
1:1 Marko Arnautović 64′
2:1 Aaron Ramsey 82′
3:1 Alexandre Lacazette 85′
4:1 Alexandre Lacazette 89′
Stoke City – Burnley FC 1:1 (1:0)
1:0 Papa Ndiaye 11′
1:1 Ashley Barnes 62′
Manchester City – Swansea City 5:0 (2:0)
1:0 David Silva 12′
2:0 Raheem Sterling 16′
3:0 Kevin De Bruyne 54′
4:0 Bernardo Silva 64′
5:0 Gabriel Jesus 88′