Nie spodziewaliśmy się wielkiego show ze strony Królewskich, bo logicznym jest, iż na próbach przed wielkim koncertem nie zawsze gra się na 100% możliwości. Inna sprawa, że ćwiczenia służą znalezieniu elementów, które jeszcze szwankują, by później je poprawić. I trzeba przyznać, że Athletic Club obnażył dzisiaj kilka wad zespołu Zizou. Przede wszystkim słaba skuteczność i brak planu B rzucały się w oczy.
– Cóż, dla nas najważniejsze pozostaje osiągnięcie celu, jakim jest zdobycie drugiego miejsca. Odzyskaliśmy trzecie i teraz przy grze u siebie chcemy zbliżyć się do drugiej pozycji. Postaramy się o to na podstawie dobrej gry – mówił przed meczem Zidane.
Już pierwsze minuty pokazały, że Francuz nie żartował. Królewscy faktycznie chcieli i napierali, a przyjezdni godzili się na taki przebieg meczu. Momentami mieliśmy wrażenie, iż 10-latkowie mierzyli się z 6-latkami. Z tym że pierwszoklasiści na bramkę wzięli gościa, który już dawno skończył podstawówkę. Właściwie już po pierwszej połowie wszystko powinno zostać wyjaśnione, a było wręcz odwrotnie, bo dostępu do bramki Basków bronił Kepa Arrizabalaga. Tylko w pierwszych trzech kwadransach 23-latek kilka razy zatrzymał Cristiano Ronaldo. Co prawda raz pomogła mu w tym poprzeczka – gdy Portugalczyk uderzał głową – jednak niewiele to zmienia. Golkiper gości grał fenomenalnie, a fart był tylko dodatkiem, który sprawiał, że oglądaliśmy niemal idealny występ.
Przede wszystkim Kepa zaimponował nam, gdy powstrzymał Asensio, który chwilę wcześniej minął dwóch Basków. Równie dobrze zachował się przy niesygnalizowanym strzale Ronaldo. Wyłapanie atomowego strzału Marcelo potwierdziło tylko, że Arrizabalaga był dzisiaj w fantastycznej formie. Sytuacja naprawdę nie była łatwa, bo bramkarz gości niewiele widział – kilku zawodników zasłaniało mu piłkę – a mimo to złapał futbolówkę. Poza tym świetnie grał na przedpolu i czyścił większość piłek, gdy piłkarze ze stolicy próbowali dośrodkowań.
Królewscy bili w mur, a frustracja narastała. Tym bardziej że Athletic wyszedł na prowadzenie już w pierwszej połowie. Do siatki trafił Inaki Williams, wykorzystując fenomenalne podanie od Inigo Cordoby. Bijemy brawo za asystę, ale wykończenie też było wyższych lotów. W końcu niewielu jest piłkarzy, którzy na Santiago Bernabeu zdobywają bramkę podcinką… Na drugą ofensywną akcję podopiecznych Zigandy musieliśmy czekać 50 minut. I trzeba oddać Baskom, że jak już atakowali, to konkretnie. Tym razem gol nie wpadł, ale piłka po strzale Raula Garcii zatrzymała się dopiero na poprzeczce bramki strzeżonej przez Navasa.
Druga połowa przypominała wyścig z czasem, który gospodarze przegrywali. Los Merengues próbowali, ale im dalej w las, tym gorzej im wychodziło. Kepa wcale nie musiał wznosić się na wyżyny swoich bramkarskich umiejętności, bo przeciwnicy strzelali niecelnie albo w środek bramki. Ba, Cristiano Ronaldo potrafił nawet źle przyjąć albo nie trafić w piłkę. Choć to niewielka różnica odnośnie uderzeń Bale’a i Isco, bo ci w futbolówkę trafiali, ale o efekcie końcowym lepiej nie wspominać. Dopiero w ostatnich minutach udało się Królewskim doprowadzić do wyrównania. Mocno z dystansu huknął Modrić, a piłkę piętą trącił – cóż za niespodzianka! – Cristiano Ronaldo. Co prawda kierunek lotu futbolówki się za bardzo nie zmienił, ale Kepa nawet nie spróbował tego wybronić. Co zresztą dziwną rzeczą nie jest, bo niewiele widział w tej sytuacji.
Oczywiście Real Madryt był dzisiaj dużo lepszy od przyjezdnych, aczkolwiek nie potrafił udokumentować swojej przewagi. Jeszcze w pierwszej połowie Królewscy wyglądali naprawdę nieźle na tle Basków, lecz druga część była już raczej pokazem niemocy. Generalnie nie wyszło najgorzej, ale pamiętajmy, że Bayern jest dużo lepszy od 13. drużyny hiszpańskiej ekstraklasy.
Real Madryt – Athletic Club 1:1 (0:1)
0:1 Williams 14′
1:1 Cristiano Ronaldo 87′
Fot. NewsPix.pl