Jak samotnej kobiecie podróżowało się autostopem po krajach muzułmańskich? Ile razy zatrzymała ją policja? Dlaczego w Afryce ludzie pozwalają sobie na przekroczenie strefy komfortu? Mieszkanka którego kraju bała się, że chce zabrać jej męża? Dlaczego kongijski policjant chciał jechać do Polski? Jaka jest wartość pieniądza dla ludzi w Afryce i czy biali są traktowani na Czarnym Lądzie jak bankomaty? Jak trudno jest już dzisiaj znaleźć prymitywną wioskę? Jak to jest otrzymać oficjalny zakaz wstępu do RPA?
O tym wszystkim porozmawialiśmy z Moniką Masaj. Autostopowiczką, która od dwóch lat przemierza Afrykę, a wcześniej odwiedziła między innymi Pakistan i Afganistan. Zapraszamy.
*
Skąd wzięło się twoje nietypowe hobby?
Zaczęłam jeździć autostopem, kiedy byłam w liceum. Nie wydawałam pieniędzy na autobus, więc mogłam je zaoszczędzić. Po jakimś czasie odkryłam, że można w ten sposób podróżować, zobaczyć kawałek świata. Na studiach zaczęły się moje wyjazdy zagraniczne – Niemcy, pozostałe kraje sąsiednie, do których można w miarę szybko dojechać. Przecież nawet taki weekendowy wyjazd z Wrocławia do Pragi to żaden problem.
Powiedziałaś, że kiedy podróżuje się po świecie, nigdy nie jest się samotnym.
Szczególnie kiedy jeździsz autostopem. Otwierając drzwi samochodu, zawsze kogoś spotkasz. Nie wiesz, z kim będziesz dzielić podróż. Cel nie zawsze jest taki sam, ale podróż jest wspólna.
Kiedy jestem sama, spotykam więcej osób. Zauważyłam, że ludzie podróżujący w grupach, kurczowo trzymają się tych, z którymi przyjechali. Imprezują ze sobą, zwiedzają razem, śpią w tych samych miejscach. To nie dla mnie. Podróżuję sama, więc muszę się do kogoś odezwać. Wymaga tego ode mnie sytuacja. Oczywiście, można być samotnym w podróży, spać w namiocie w dziczy przez trzy miesiące, ale od ludzi nie da się uciec. Tym bardziej w Afryce, gdzie każdy będzie chciał się z tobą przywitać, poznać cię.
Jadąc do Afryki, chciałam zobaczyć plemię Masajów. Na stopa zatrzymał mi się pewien pan. Powiedziałam, że chcę rozbić namiot w jednej z masajskich wiosek. Zaczął dopytywać, dlaczego akurat tam. Wytłumaczyłam mu całą historię związaną z moim bardzo podobnym nazwiskiem, powiedziałam, że tak naprawdę to moja rodzina i wracam do swoich. (śmiech) Kierowca miał na imię Dawid. Był Masajem. „Skoro jesteśmy rodziną, musisz poznać moją żonę. Jedziemy do mnie do domu.” – powiedział. Pojechaliśmy. „Możesz rozbić się obok naszego domu albo spać w środku – dzieci wyjechały do szkoły, jest wolny pokój” – zaprosiła mnie jego żona. Mieszkałam u nich przez dwa tygodnie. Najlepiej wspominam wieczory, kiedy siedziałam z jego żoną na progu domu. Dom był położony bardzo blisko rzeki Talak, która była granicą parku Masai Mara. Za rzeką sawanna – chodzą słonie, a ty siedzisz na progu, pijesz herbatę z mlekiem i słyszysz te wszystkie zwierzęta. To było coś pięknego.
Często zdarzają się sytuację, w których ktoś bierze cię na stopa i zostajesz z nim na dłużej?
To była wyjątkowa sytuacja. Generalnie jestem bardzo ostrożna, jeżeli chodzi o zaproszenia do domu. Jednak jestem samotnie podróżującą kobietą i wiele takich ofert muszę zweryfikować. Nie chciałabym, żeby ktoś zrozumiał moją podróż lub zamiary w inny sposób. Dlatego często odmawiam. Z drugiej strony bardzo miło, kiedy ktoś mnie zaprasza do siebie, jednak nie lubię nadużywać cudzej gościnności.
Jak samotnej kobiecie podróżowało się po krajach muzułmańskich? Byłaś w Pakistanie i Afganistanie.
Pakistan, Afganistan, Egipt, Sudan… byłam w kilku krajach muzułmańskich. Choć w Afryce wyglądało to troszkę inaczej. Jeżeli chodzi o Azję, była to moja pierwsza podróż poza Europę. Jeszcze nie wiedziałam, jak się zachowywać. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak ludzie mogą mnie odbierać i co powinnam robić. Nie miałam problemu z autostopem w tamtych krajach, aczkolwiek też nie zawsze przemieszczałam się w takich sposób, co wynikało z ograniczeń związanych z moją pracą. Zawsze powtarzam, że trzeba zrobić bardzo dobry research na temat danego regionu i kraju. Sprawdzić, czy podróż autostopem jest bezpieczna. Wiadomo. Różne rzeczy dzieją się na drodze. W Afganistanie i Pakistanie starałam poruszać się w dość bezpiecznych regionach.
W takich krajach samotne podróżniczki nie są codziennością, ludzie nie wiedzą jak zareagować. Myślą, że jesteś kobietą lekkich obyczajów, uciekasz z domu przed niechcianym małżeństwem itp. W Pakistanie miałam nieprzyjemną sytuację. Kierowcy ciężarówki zaczęli pokazywać mi dziwne rzeczy, mówić niezrozumiałym językiem. Domyśliłam się, że wzięli mnie za prostytutkę. Wyrzuciłam plecak przez okno, kazałam zatrzymać pojazd i wyskoczyłam najszybciej, jak się dało. Dużo dziewczyn podróżujących autostopem musi zdać sobie sprawę, że nie każdy jest przyjazny. Trzeba wziąć też poprawkę na to, jak wyglądasz. W Afganistanie cały czas nosiłam chustę na głowie. Nie znajdziesz na ulicy kobiety, która się nie zakrywa. Ludzie od razu inaczej cię odbierają. Warto założyć szerokie spodnie, części ciała powinny być zakryte tuniką do połowy uda czy kolana.
Miałaś problemy z policją?
W Pakistanie zdarzało się to dosyć często. Niedaleko Lahaur zatrzymała mnie policja i nie chciała mnie wypuścić. Funkcjonariusze mówili, że nie mam prawa jechać autobusem bez męskiego opiekuna. Kazali mi zadzwonić po kogoś, kogo znam, żeby odebrał mnie z posterunku. Na szczęście skończyło się dobrze. Po kilku telefonach mojego znajomego, który skontaktował się z odpowiednimi ludźmi, policjanci ewidentnie się przestraszyli. Wsadzili mnie do autobusu, salutowali, mówili, że jestem mile widziana u nich w mieście. Ba, nawet kupili mi bilet.
Na czym polegała twoja praca?
W Afganistanie prowadziłam warsztaty dla młodych kobiet na uniwersytecie w Kabulu. Studentki, licealistki, kobiety po studiach. Miałam nawet jedną panią, która miała 40 lat. Prowadziłam zajęcia dla bardzo zróżnicowanej grupy. Uczyłam umiejętności miękkich, pomagałam pisać CV. Tak, żeby te kobiety lepiej mogły poczuć się na rynku pracy i żeby zmotywować je do aktywności lokalnej. Na koniec podzieliłam je na grupy, a one organizowały projekty, w których na przykład odwiedzały sierocińce. Zmotywowały się, żeby zrobić plakaty. Znalazły małych sponsorów, żeby zrobić poczęstunek dzieciom. Chciałam, żeby wzięły sprawy w swoje ręce – rozwinęły się personalnie i pomogły innym.
Co najbardziej uderzyło cię w Afryce?
Nieważne gdzie pojedziesz, jeżeli jesteś tam pierwszy raz, zawsze przeżywasz szok. Możesz czytać książki, przewodniki, ale kiedy na własnej skórze przekonujesz się, jak coś smakuje i pachnie, to jest to dla ciebie zupełnie nowe doświadczenie. Początkowo denerwowałam się, że wszyscy zaczepiają mnie na ulicy. Każdy chciał ucisnąć moją dłoń. W Etiopii kobieta złapała mnie za rękę i zaczęła głaskać. A ja tego nie lubię – nawet nie przytulam się na powitanie. To był dla mnie ogromny szok. Ludzie pozwalają sobie na przekroczenie strefy komfortu. Czasami mnie to denerwowało, ale przyzwyczaiłam się, nauczyłam rozmawiać z ludźmi. To przyszło z czasem.
Co daje ci Afryka? Przebywasz w niej już dwa lata.
Afryka już nie jest dla mnie przygodą ani zaskoczeniem. Stała się moją codziennością. Nie szukam przygód – stałam się częścią Afryki, a Afryka jest częścią mnie. Zaakceptowałam wszystko, co przychodzi, co się zdarza. Odczuwam radość z wszystkiego, co mnie spotyka. Nawet jeżeli siedzę gdzieś przez dwa tygodnie i nic się nie dzieje. Nie przeszkadza mi to, bo nie poszukuję ekstremalnych wrażeń tak jak na początku. Nauczyłam cieszyć się najmniejszymi rzeczami. Kupienie bananów na ulicy, zjedzenie i porozmawianie z lokalną rodziną – często daje mi więcej niż obejrzenie największego wodospadu.
Niczego nie żałuję.
A nie boli cię, że tak mało czasu spędzasz z rodziną i ze znajomymi?
Rodzina i przyjaciele rozumieją moją pasję. Wspierają mnie. Moje przyjaciółki mawiają, że wracam jak bumerang. Nieważne czy po dwóch dniach, czy po dwóch latach – gdzieś zawsze na tym świecie się spotkamy.
Na początku pobytu, w Gwinei Bissau, spotkała cię ciekawa sytuacja.
Tak, mieszkałam u pochodzącego z Chin mężczyzny, którego znalazłam na CouchSurfingu. Jego żona nie mówiła ani po angielsku, ani po francusku, a ja z użyciem portugalskiego potrafię tylko kupić owoce. Pewnego dnia przyszła do mnie i zaczęła pokazywać, żebym wyszła. Jej mąż był wtedy w pracy. Nie wiedziałam, co się dzieje. Odpaliłam Google translator. Myślałam, że chce mnie gdzieś zabrać – może na obiad. Okazało się, że bała się, iż… przyjechałam zabrać jej męża! „Mamy dwójkę dzieci, on jest moim mężem, nie dam sobie go odebrać” – pisała. Pewnie było to jakieś niedopowiedzenie ze strony jej partnera, który nie wytłumaczył jej, czym jest CouchSurfingu i po co ktoś przyjeżdża do ich domu. Nie chciało mi się tego tłumaczyć, nie zamierzałam wchodzić w głębokie konwersacje na komórce. „Dobrze, to zabiorę swoje rzeczy, spakuję się i za godzinę mnie już nie będzie” – napisałam. Tak też zrobiłam.
Odnośnie do CouchSurfingu – w Republice Środkowoafrykańskiej spotkała cię nietypowa sytuacja związana z płaceniem za obiad za osobę, u której spałaś.
Często zdarza mi się, że płacę za kogoś. Bo to miłe. Ludzie kupią mi bułkę czy postawią piwo, a ja uważam, że warto się odwdzięczyć. Zaoferowałam, że zapłacę za obiad za osobę, u której spałam i za jego kuzyna. Na końcu przyszedł rachunek z resztą pieniędzy, a on po prostu je sobie wziął. Lunch nie kosztował dużo, ale ja płaciłam dużym banknotem, więc reszta wyniosła więcej niż cały posiłek. Poczułam się nieswojo. Chciałam być miła, ale byłam zszokowana. Ostatecznie zabrałam te pieniądze i schowałam do plecaka. Tylko raz zdarzyła mi się taka sytuacja. Czasami ktoś oszuka mnie na pięć złotych, a inni mnie podwiozą czy zaoferują nocleg, więc wszystko się wyrównuje. Często nie mam jak się im odwdzięczyć. To taki balans – ktoś ci pomoże, a potem ty pomożesz komuś. Tak to jest w podróży.
W Demokratycznej Republice Konga nie dostałaś wizy.
Starałam się o nią w różnych krajach – w Zambii, Angoli, Gabonie, Republice Konga. Nigdzie nie było to możliwe. Udało się to w Bangi, w Republice Środkowej Afryki. Niestety z tą adnotacją, że za pierwszym razem, kiedy chciałam przekroczyć granicę, nie przepuścili mnie. Wymagali więcej dokumentów – że jestem studentką, nie jestem notowana i mieszkam chwilowo w Bangi. Fundacja Zielony Słoń, organizacja, z którą współpracuję podczas wyjazdu, również musiała przygotować dla mnie odpowiednie pisma, żebym mogła się tam dostać. Dużo zamieszania i biurokracji.
Kongo przejechałam na motorze. Przypadkowa sytuacja. Miało to trwać dwa tygodnie, a skończyło się na tym, że przejechałam Kongo z zachodu na wschód. Z Zongo do Gomy, przy samej granicy z Ruandą. Przez to moja podróż się skomplikowała. Chciałam wrócić samolotem do Bangi i kontynuować podróż przez Kamerun, Nigerię i Zachodnie Wybrzeże, ale jak to bywa w Afryce – nic nie jest na sto procent pewne. Zatrzymali mnie na granicy, spóźniłam się na lot i miałam problem. W ciągu 48 godzin musiałam opuścić Ruandę. Nie chciałam przejeżdżać do Tanzanii czy Ugandy, gdzie mogłabym dostać wizę na granicy, ponieważ już tam byłam. Znalazłabym się w martwym punkcie – nie mogłabym pojechać do Afryki Zachodniej. Pojawił się kolejny problem. „Nie polecę następnym samolotem do Bangi, ponieważ jest dopiero za tydzień. Moja ruandyjska wiza wygaśnie, podobnie jak ta do RŚA. Na lotnisku nie mogę jej dostać” – myślałam. Musiałam polecieć do kraju, w którym na lotnisku mogę dostać wizę i gdzie są tanie połączenia. Stąd pomysł na Senegal. Przeskoczyłam więc spory kawałek Afryki.
Oprócz trudnych sytuacji związanych z logistyką musiałaś też radzić sobie z zapaleniem płuc i kontuzją nogi.
Najtrudniej było mi poradzić sobie z zapaleniem płuc. Jesteś wyjęty z życia, nie możesz podróżować, masz ograniczenia ze względu na stan zdrowia i dostęp do lekarzy. Nie brałam żadnych lekarstw ze względu na moją chorobę wątroby. Dostałam zalecenie, żeby poczekać, aż mi przejdzie. Przeszło po trzech miesiącach.
Często chodzę pieszo. Czasami dziesięć kilometrów, czasami czterdzieści. Miałam taką sytuację w Botswanie, kiedy chciałam zobaczyć malowidła skalne w jednym z parków. Po zakupie biletu okazało się, że jest jeszcze kilka kilometrów do przejścia do muzeum. Kiedy tam trafiłam, powiedziano mi, że nie można tutaj przebywać bez przewodnika. Dowiedziałam się o tym dopiero po przejściu tylu kilometrów! „Chyba sobie żartujecie” – pomyślałam. Przy wejściu zapewniali mnie, że można wejść bez przewodnika. Zdenerwowałam się i… postanowiłam się schować. Weszłam do muzeum, zakręciłam się, a kiedy mnie nikt nie obserwował, przeskoczyłam na szlak i poszłam zobaczyć malowidła. Nie było żadnych przeszkód, żebym szła sama, wszystko było oznaczone. Może była to próba wyciągnięcia ode mnie pieniędzy? Wyszłam poza teren szlaków. W pewnym momencie krzywo stanęłam i coś stało mi się w nogę. Nie złamałam jej, ale bardzo utykałam. Postanowiłam rozbić się na dziko, pośród wzgórz. „Może za dużo dzisiaj przeszłam, miałam zbyt ciężki plecak” – pomyślałam. Wstałam rano i kilka metrów od namiotu zobaczyłam ślady. „O Boże… jakieś lwy chodzą mi pod namiotem” – byłam przerażona. Duże i małe ślady wskazywały na samicę z młodymi. Zwierzęta nie zaatakują bez powodu, ale kiedy samica ma młode, jest nadopiekuńcza. Wyobrażałam sobie, że zaraz wyskoczą lwy i hieny. Noga wciąż mnie bolała, utykałam. Do najbliższej wioski miałam kilka kilometrów. Czekałam, aż coś wyskoczy z krzaków… Nic się nie stało i kontynuowałam podróż z rozwaloną nogą. Gdy wyjechałam z Botswany, zaliczyłam dwutygodniowy postój, żeby nie przemęczać nogi. I przeszło, po prostu była nadwyrężona.
Zdjęcie śladów wysłałam do znajomego, który pracował w parku w Tanzanii. Powiedział mi, że to ślady hieny sprzed trzech-czterech dni. Czyli na szczęście nie było zagrożenia.
Nie upiekło ci się za to, gdy pogryzły cię psy.
Na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej. Przechodziłam przez jedną z miejscowości. Pieszo, bo nie trafił się żaden transport. Nagle wyskoczyła na mnie agresywna grupa psów, która zaczęła mnie gryźć po nogach. Mieszkańcy zaczęły przybiegać, odganiać te psy… Dobrze, że miałam dość grube spodnie. Nie rozszarpały mi nogi, ale miałam rany. Nic mi się nie stało, wścieklizny nie mam, wciąż żyje – to najważniejsze.
Nie wiem, dlaczego mnie zaatakowały. Nie drażniłam ich. Nawet nie wiedziałam o ich istnieniu, dopóki mnie nie pogryzły.
W jednym z wpisów wspominałaś, że ludzie w Afryce często mówią o Polsce.
Dużo osób chce jechać do Polski. Często zdarza się, że poruszają ten temat przy najdrobniejszych rozmowach. Kiedyś w Republice Konga zatrzymała mnie policja. Chcieli, żebym zapłaciła pięć tysięcy. Nauczyłam się, że dla panów policjantów trzeba być miłym. Wziąć ich sposobem. „Dlaczego? Takie łapówki? Możemy to inaczej rozwiązać. Napisze mi pan wszystkie swoje dane, ja panu odeślę list zapraszający do Polski” – powiedziałam. „Kiedyś mnie pan odwiedzi, dlaczego nie?”. Na starej kartce z zeszytu policjant napisał mi swoje imię, nazwisko, numer telefonu. Adres zapisał jako… Kongo, Brazzaville. A od stolicy byliśmy bardzo daleko. Nie potrafił podać dokładnego adresu, ale nie drążyłam tego tematu. Nagle wypalił.
– Niech mi tylko pani powie, kiedy zamierza zadzwonić, bo u nas we wsi nie ma zasięgu i muszę jechać dwie godziny motorem do najbliższego miasteczka, żeby się połączyć.
Zastanawiałam się, w jaki sposób mam go poinformować, że będę dzwonić… Na szczęście nie musiałam płacić łapówki i odjechałam w swoją stronę.
W tej sytuacji ci się udało, ale kiedyś zostałaś okradziona. Straciłaś dużo pieniędzy.
W Zambii. Na rynku. To było około 150 dolarów. Chwilę wcześniej odeszłam od bankomatu, zamierzałam zapłacić za wizę. Byłam jednocześnie smutna i zła. Człowiek czuje się w takich sytuacjach jak ostatni frajer. Nigdy nie dałam się okraść, może poczułam się zbyt komfortowo i ktoś to wykorzystał. Pieniądze przychodzą i odchodzą. Nic mi się nie stało. Nikt nie wbił mi noża w brzuch i to jest najważniejsze.
W Gabonie z kolei ukradli mi kamerę. To akurat było bardzo nieprzyjemne, bo straciłam zdjęcia, które miałam na karcie SD. Początkowo myślałam, że mam zrobiony back-up. Po miesiącu okazało się, że jest inaczej. Mój g-mail został wyczyszczony do zera – włącznie z e-mailami i plikami, które miałam na Google Drive. Nie wiem, jak to się stało. Kilka dni przed kradzieżą załadowałam wszystkie zdjęcia na dysk on-line… Byłam pewna, że mam te zdjęcia, a tu taka niespodzianka.
Białych ludzi traktuje się w Afryce jak bankomaty?
Twierdzenie, że każdy biały jest bankomatem, wynika z tego, że wiele osób nie wchodzi w interakcję z ludźmi, którzy tak myślą. Przykład. Idę pieszo w Zambii, trzydzieści kilometrów przez różne wioski. Chciałam zobaczyć jeden z wodospadów. Nagle wybiegają dzieciaki, słyszę ich okrzyki.
– Dollar! Dollar! One dollar! Give me one dollar!
Nieważne czy idziesz pieszo, męczysz się z plecakiem, i widać, że nie jesteś na tyle bogaty, żeby wynająć sobie jakiś samochód. I tak postrzegają cię przez pryzmat pieniędzy. Dużo osób wychodzi z założenia, że biali są bankomatem, ale jest też druga strona medalu. Wracam z wycieczki nad wodospad. Pada deszcz. Zatrzymuję się w jednej z miejscowości, w której wcześniej dzieci prosiły mnie o pieniądze. Jestem cała zmoknięta, wchodzę do malutkiego sklepiku. Pokazuję, że chciałabym przeczekać deszcz i nagle, o nic nie pytając, jeden ze sprzedawców zawołał swojego brata, żeby ten przyniósł rozżarzone węgle. Chcieli, żebym się ogrzała i wysuszyła swoje rzeczy. Zatrzymujesz się, nawiązujesz kontakt z ludźmi, rozmawiasz z nimi i zaczynają traktować cię inaczej.
W końcu przestało padać. Wyszłam ze sklepu. Po piętnastu minutach ulewa powróciła. Podeszłam do jakiejś chaty, w której przebywał emerytowany nauczyciel angielskiego. Zaczęliśmy rozmawiać i zaoferował, żebym spędziła noc z jego rodziną, bo wciąż padało. Podzielili się ze mną posiłkiem. Jego córka specjalnie dla mnie pobiegła do sąsiadki pożyczyć składniki do jajecznicy. Jestem przyzwyczajona, że dzielimy posiłek. Była taka duża kulka ugali – papka zrobiona z mąki kukurydzianej. Do tego jajecznica z pomidorkiem. Pomyślałem, że dla wszystkich będzie za mało, oni jednak mówili, że to tylko i wyłącznie dla mnie. Pozostali mieli osobną porcję – bez jajek, tylko tę papkę.
Oddali mi to, co mieli. Dziewczynka pobiegła po jedzenie do sąsiadki, bo w domu zjawił się gość… To było niesamowite. Świadomość, że trzeba ugościć obcą osobę, dać jej to, co najlepsze. Oczywiście podzieliłam się swoim jedzeniem, nie chciałam być traktowana wyjątkowo. Zjedliśmy wszystko razem.
Uważamy, że traktują nas jak bankomaty, a często wynika to z faktu, że nie spędzamy z nimi czasu. Nie zatrzymujemy się. Nie rozmawiamy. Zresztą, jakie ci ludzie mogą mieć o nas zdanie, skoro zdarzają się sytuacje, że europejczycy przyjeżdżają i rzucają w nich dolarami. Sami budujemy taki wizerunek. Warto dawać, ale czasami robi się to w niewłaściwy sposób.
Jaka jest wartość pieniądza dla ludzi w Afryce?
Spotkałam dużo ludzi i każdy podchodzi do tego inaczej. Nie można uogólniać. Niektórzy dostają wypłatę i od razu przeznaczają ją na piwo. Inni robią oszczędności. Ostatnio poznałam pewnego mężczyznę w Gwinei Bissau, który dostał od przyjaciela z Niemiec 100 czy 200 dolarów. Powiedział, że mógł kupić nie wiadomo co, ale chciał zainwestować. Zorganizował u siebie w domu mały sklepik, w którym można kupić na przykład olej w woreczku jeżeli nie stać cię na całą butelkę. On zainwestował w taki sposób, żeby pieniądze mu się zwróciły. A mógł kupić żonie sukienkę, czy po prostu pójść na piwo. Nie można więc przyjąć żadnej reguły, że w Afryce jest tak i tak. W każdym miejscu wygląda to inaczej. Ludzie zbyt często uogólniają, a nie można wrzucać wszystkich do jednego worka. Inaczej jest w Kenii, inaczej w Senegalu. Na pozór wydaje nam się, że są podobni. Dużo ich łączy, ale równie dużo dzieli.
Mówi się, że Afrykańczycy mają czas, a co za tym idzie problem z punktualnością. Uogólniam?
Akurat to można uogólnić. (śmiech) Jest takie powiedzenie „wy macie zegarki, my mamy czas”. Ludzie się nie śpieszą. Nie zaczynają pracy o 8 w korporacji. Nie muszą biec na autobus o 6:45. Nie przywiązują do tego wielkiego znaczenia. To poczucie czasu wynika z wielu rzeczy. Przykład autobusów. Kiedy chcesz pojechać z jednego końca miasta na drugi, czy udać się do innej miejscowości, nie ma konkretnej godziny odjazdu. Autobus odjedzie, kiedy się zapełni. To też względy czysto ekonomiczne. Wiadomo, chcą zarobić.
Afrykańczycy są szczęśliwsi niż wiecznie zabiegani Europejczycy?
Czy są szczęśliwsi? Często widzę takie podejście wśród podróżników. Jeżdżą odwiedzać biedne kraje i mówią, że ci ludzie nic nie mają. Są biedni, ale szczęśliwi. Typowa opinia po pobycie w kraju Trzeciego Świata. „O Boże, nie mają butów, ale są uśmiechnięci”. Często nie wiemy, jakie ci ludzie mają problemy, więc też bym nie przesadzała. Niektórzy nie mają butów i są szczęśliwi, a niektórzy chodzą całymi dniami załamani. To też kwestia tego, jak komu układa się w życiu. W Afryce dużo zależy od rodziny, która jest dla nich pełnią szczęścia, ale może być źródłem kłopotów, przemocy. Podchodzę do tego indywidualnie – spotkałam szczęśliwych ludzi, ale i takich, którzy byli załamani swoją sytuacją.
Myślimy sobie, że jak pojedziemy na wieś do Afryki, spotkamy ludzi, którzy będą chodzić półnago, w skórze lwa, z odsłoniętymi piersiami. Ale często na takich wsiach nie ma prądu, bieżącej wody, ale jest smartfon i zasięg. Przekraczam granicę etiopsko-sudańską. Nie mam gdzie kupić jedzenia i gdzie spać. Brakuje wody, ale mam zasięg w telefonie i internet mi śmiga. Każdy ma telefon, wszyscy gdzieś sobie dzwonią. Wieś afrykańska wygląda inaczej, niż sobie ją wyobrażamy. Wyrabiamy opinię na podstawie programów o dzikich plemionach, do których nigdy nie dotarła cywilizacja. A ona tak naprawdę dotarła już w bardzo dużo miejsc. Dzisiaj trudno znaleźć typowo prymitywną wioskę, ale też nie wiem, po co jej szukać. Każdy chciałby tam jechać. Chcesz pojechać do prymitywnej etiopskiej wioski, do której nikt nie dotarł, robisz zdjęcie i nagle ktoś zaczyna liczyć.
– Aparat kliknął dwa razy. Czyli dwa zdjęcia. Płacisz dwa dolary!
Nie ma już białych plam na mapie. Ludzie chcieliby poczuć, że są w danym miejscu jedynym białym człowiekiem. Oczywiście, może zdarzyć się miejsce, gdzie jakimś cudem nikt nie przyjeżdżał, ale dziś o nie coraz trudniej. Czy poszukiwanie takich miejsc jest dobre? Moim zdaniem nie do końca. Później te miejsca stają się takie jak wszystkie inne. Może zostawmy je, nie odwiedzajmy, niech takie zostaną na zawsze.
Z popularniejszych miejsc odwiedziłaś między innymi RPA, gdzie miałaś problemy wizowe.
Przysługiwało mi 30-dniowe pozwolenie na pobyt w RPA. Bez opłaty. Dla porównania – jeżeli jesteś obywatelem Niemiec, Anglii czy Kanady, dostajesz 90 dni na takiej samej zasadzie. Wynika to z różnych układów i porozumień. Kapsztad byłby świetnym miejscem do spędzenia świąt i sylwestra. A wiza wygasłaby mi przed świętami. Wypełniłam wniosek o przedłużenie jej o miesiąc. Okazało się, że jest to bardzo drogie – kosztuje prawie 600 złotych. A czas oczekiwania wynosi osiem-dziesięć tygodni. Nie mogłam tyle czekać, bo chciałam zostać tylko trzy tygodnie dłużej. „Takie są procedury, nic nie zrobimy” – mówili. Minęły święta, minął sylwester. Miałam wracać do Polski, ale zdecydowałam, że zostaję w Afryce dłużej. „No dobrze, wszystko zobaczyłam, więc pojadę do Botswany” – pomyślałam. Na przejściu granicznym powiedzieli mi, że wiza wygasła. Pokazuję papiery związane z przedłużeniem wizy. Mówię, że jestem legalnie. Powiedzieli, że powinnam zostać w kraju do czasu, kiedy dostanę odpowiedź, czy pozytywnie rozpatrzyli mój wniosek.
– Co się stanie, kiedy przekroczę granicę?
– Zostanie pani osobą niepożądaną w RPA.
Dostałam pismo z odbitym kciukiem, że jestem osobą niepożądaną do 18 stycznia 2018 roku i do tego czasu nie mam prawa przekroczyć granicy kraju. I tak kończy mi się paszport. Skoro nie musiałam płacić żadnej kary, to zgodziłam się.
Dostałaś się do Botswany i jechałaś z pijanym kierowcą. Miałaś dwa wypadki.
Dobrze się przygotowałeś, ale akurat to było w Zambii. (śmiech) Pijany kierowca wjechał w krzaki, potem prawie uderzyliśmy w stado krów stojących na jezdni. To było dla mnie o tyle niefortunne, że siedziałam z tyłu na łóżku. Kierowca zabierał jeszcze inną panią do granicy. Nie było pasów. Wylądowałam twarzą na przedniej szybie. Nic się nie stało, ale cud, że dojechałam. Środek nocy, pijany kierowca, zła droga…
Dlaczego tak mało zdjęć i filmów z podróży wrzucasz do internetu?
Cenię sobie prywatność. Jeżeli jedziesz gdzieś na trzy miesiące, możesz relacjonować codziennie. Gdzie się budzisz, co jesz, u kogo wyprałaś skarpetki. Gdybym dzieliła się wszystkim przez dwa lata, miałabym wrażenie, że moje życie stało się publiczne. Wolę tego uniknąć. Niektóre rzeczy warto zachować dla siebie.
Napisałaś, że aparat buduje mur między nami i miejscem, w którym się znajdujemy.
Często przyjeżdżałam do danych miejsc i widziałam, że ludzie od razu zwracają uwagę na mój aparat. Zdarzało się, że zamiast cieszyć się danym widokiem, robiłam zdjęcia. Po co? Chcę rozmawiać z ludźmi, poznawać ich. Jeżeli nie jesteś zawodowym fotografem, nie robisz zdjęć dla National Geographic czy New York Times, to nie warto zasłaniać się tym aparatem. Dość często nie pokazywałam, że go mam, chowałam do plecaka. Czasami ktoś, kogo poznałam, pytał:
– Masz kamerę? Może zrobimy sobie zdjęcie na pamiątkę?
To było świetne, bo wychodziło od kogoś. Takie zdjęcia wiele dla mnie znaczą. Nie jestem też fanką selfie. To mi niepotrzebne. Zdjęcia, które sobie zrobiłam to poszczególne momenty, które chciałam zapamiętać.
Jak długo musiałaś pracować, żeby uzbierać pieniądze na tak długą podróż?
Pracowałam przez kilka miesięcy i w taki sposób zaoszczędziłam na podróż. Zorganizowałam także zbiórkę crowdfundingową na kamerę. Jestem bardzo oszczędną osobą. Wyniosłam to z domu i przeniosłam na nawyki w podróży. Ograniczam niepotrzebne wydatki. Nie kupuję pamiątek. Zachowuje dla siebie małe rzeczy – kapsle, koraliki, etykiety po piwie.
Jeżeli podróżujesz tanio, możesz podróżować długo. Po pewnym czasie dużą oszczędnością okazał się filtr wody, który kosztuje 200 złotych. Zakładając, że codziennie wydajesz na butelkę wody, która kosztuje dolara – w ciągu dwóch jest to wielka oszczędność lat Poza tym jazda autostopem, chodzenie pieszo, spanie w namiocie, jedzenie ulicznego jedzenia. Nie kosztuje to dużo, a wzbogaca twoje doświadczenie.
Co najbardziej uzależnia w podróżowaniu?
Wolność. W domu, pracy, szkole, na studiach możesz mieć wrażenie, że chciałbyś stamtąd wyjść. A w podróży, jeżeli nie chcesz być w danym miejscu, nikt cię w nim nie trzyma. Zawsze lubiłam przemieszczać się, zmieniać miejsca, spotykać nowych ludzi. Dziś to realizuję.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Przygody Moniki możecie śledzić na Facebooku i Instagramie.
Fot. Prywatne archiwum Moniki Masaj