Dyrektorzy sportowi w Barcelonie to temat tyleż wrażliwy, co drażliwy. Swego czasu urząd ten piastował Andoni Zubizarreta, który – pomimo bycia legendą klubu – przyprawiał kibiców o bóle głowy, zgrzytanie zębów i obgryzanie paznokci. Gdybym miał stworzyć listę wszystkich jego złych decyzji, skończyłoby się mi miejsce w Wordzie. No dobrze, to oczywiście hiperbola, ale za przykład nieodpowiedzialności niech posłuży historia, kiedy to chcąc sprzedać Jonathana Dos Santosa przedstawił mu ofertę przez aplikację „WhatsApp”, zamiast spotkać się z nim twarzą w twarz. A to mała kropelka w morzu jego błędów oraz dziwnych ruchów.
No ale Zubiego na Camp Nou już nie ma od 2015 roku. Gdy odchodził, wielu cules odetchnęło z ulgą. Na jego miejsce wskoczył niejaki Roberto Fernandez, człowiek Josepa Marii Bartomeu, i dziś to jego przyszłość zawisła na szali. Według tego co pisano w dzienniku „Mundo Deportivo” decyzja wobec niego nadal nie zapadła, wszystko ma się rozstrzygnąć w maju, podczas gdy 30 czerwca kończy się kontrakt działacza.
Szczerze mówiąc dawno nie miałem tak dużego problemu, by ocenić pracę dyrektora sportowego danego klubu.
Ani trochę nie wątpiłem w Monchiego, który w Sevilli wyczyniał cuda, z kolei jak na dłoni widać, że jego następca, Oscar Arias, nie daje Andaluzyjczykom takiej jakości. Wystarczyło wejść na transfermarkt i prześledzić ruchy Villarrealu na rynku, by stwierdzić, że Antonio Cordon był trochę jak Midas i to w dużej mierze dzięki niemu Los Amarillos najpierw wyróżnili się z tłumu przeciętnych klubów, przetrwali kryzys związany ze spadkiem do Segunda Division, a potem błyskawicznie się odbudowali. Można było tylko chwalić Felipe Miñambresa za to, że w Rayo co chwilę potrafił wyczarować coś z niczego, natomiast Frana Garagarzę z Eibaru komplementować za spokój i konsekwencję w budowaniu wielkości małego klubu. Po drugiej strony barykady stanęliby działacze Granady, którzy kolejnych zawodników brali chyba z pomocy dla powodzian, albo Richard Barral z Deportivo, odpowiadający tam do niedawna za budowę (bardzo słabej) kadry oraz notoryczne zmiany na stołku trenerskim, przez co Blanquiazules od lat tylko balansują na granicy spadku do Segundy.
A z Fernandezem po prostu nie potrafię się zdecydować. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej stabilnie stoję gdzieś pośrodku huśtawki i nie wiem jak się określić.
Być może to dlatego, że w gestii pracownika Barcelony nie leżało aż tak wiele obowiązków i w związku tym, iż Duma Katalonii jest klubem przeogromnym, to nie miał aż tyle władzy? To chyba całkiem dobry trop, wszak – szczególnie ostatnio – wiele do powiedzenia przy transferach miał także trener oraz sam prezydent. Wiadomo, Bartomeu nadal nie ma wśród kibiców najlepszej prasy, choć ostatnio i tak jest wokół niego nieco ciszej, wizerunek ociepla się powolnie niczym polska pogoda w marcu. Tak czy siak, władza absolutna do Fernandeza nie należała i nie należy, co z jednej strony stanowi dość duże zabezpieczenie dla klubu, z drugiej zaś sprawia, iż ocena jego dokonań staje się trudniejsza.
Najświeższym osiągnięciem Roberto jest przyklepanie transferu Arthura z Gremio za 30+9 milionów euro. Akurat do tej kwestii podchodzę bardzo pozytywnie, bo wpisuje się on w schemat ostatnich zakupów Blaugrany – jest wielofunkcyjny, Ernesto Valverde zaś uwielbia takich zawodników. A młody talent zawsze lepiej mieć niż nie mieć, co by nie powtórzyła się historia taka jak niegdyś z Asensio (ok, cena różni się diametralnie) lub z Gabrielem Jesusem, w którego bano się zainwestować. Jak czas pokazał, niestety niesłusznie.
Ogólnie nie za bardzo lubię też zaglądanie komuś w kieszeń, wszak pieniądze Barcelony nie są pieniędzmi moimi, lecz kiedy jakkolwiek sympatyzujesz z klubem, naturalnie i podświadomie zwracasz uwagę również na takie rzeczy. Mam więc pewien problem z transferem Coutinho, bo niby Roberto wyrwał gracza z absolutnego topu z Liverpoolu, a negocjacje były bardzo trudne. Ale też co to za sztuka wziąć worek pieniędzy i wystawić go za kogokolwiek? Wiem, że zaraz okrzykniecie mnie heretykiem, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że akurat taką operację do finału doprowadziłby każdy, dysponując gigantycznym budżetem również dlatego, iż wcześniej zarobiono kupę forsy na przymusowej sprzedaży Neymara.
Tak naprawdę jednak iskrą do napisania tego tekstu była dla mnie kwestia Samuela Umtitiego, o której ostatnio można było przeczytać w gazetach takich jak Marca oraz Sport. A one z kolei podłapały temat, ponieważ stoper wystąpił ostatnio we francuskiej telewizji TF1. Wziął tam udział w programie „Telefoot”, w zabawie a’la „Pomidor” rodem z Ligi+Ekstra. No i kiedy padło pytanie o możliwe przedłużenie kontraktu z Barceloną, on użył tej warzywnej wykrętki. Podobnie zachował się także kiedy padła kwestia zainteresowania jego osobą przez Manchester United.
Nie mylmy jednak posady dyrektora sportowego z rolą agenta piłkarskiego. Ten pierwszy, oprócz przeprowadzania transferów, musi także im zapobiegać. Tymczasem w kontrakcie francuskiego obrońcy zawarto klauzulę wykupu na poziomie 60 milionów euro, co w obecnych realiach wywołuje nerwowe uśmiechy w całym środowisku barcelonismo. Macie kilka świeżych przykładów – dla wielu klubów, z akcentem na angielskie, to żadna przeszkoda. Liverpool nie miał problemu, by wyłożyć 75 baniek na Van Dijka, Manchester City natomiast regularnie wydaje duże kwoty na defensorów, ostatnio 65 melonów na Aymerica Laporte’a. Natomiast ich lokalni rywale również dysponują na tyle głęboką kieszenią, że wykupienie Umtitego, o którego ponoć bardzo zabiega Jose Mourinho, nie sprawi im kłopotu. Tak samo jak opłacanie mu znacznie większej pensji niż obecna i proponowana w Barcelonie.
Temat inflacji wiąże się z tym bezpośrednio, bo skoro od paru ładnych lat regularnie rosną ceny płacone za poszczególnych graczy, to wprost proporcjonalnie do nich również cały system klauzulowy powinien rozwijać się podobnie. Za trendem potrafiono pójść chociażby w Realu Madryt, gdzie byle rezerwowemu daje się „szlaban” na wysokości nawet kilkuset milionów euro. Ba, uważam nawet, iż Królewscy potrafili przewidzieć wcześniej w którym kierunku i jak szybko ten temat się rozwinie, czego zabrakło z kolei właśnie na Camp Nou, a tym samym u Fernandeza. Tę subtelną, ale jakże ważną różnicę stworzyły zapewne kompetencje jego oraz po drugiej stronie barykady – prawdopodobnie – Florentino Pereza, który biznesmenem jest wyśmienitym.
Dopiero wcześniej wspomniane odejście Neymara sprawiło, iż Duma Katalonii jakkolwiek zareagowała na to co się dzieje wokół niej. Lepiej późno niż wcale, choć to raczej marne pocieszenie, skoro Brazylijczyk przepadł, a za chwilę podobnie może stać się z Umtitim, obrońcą, jakiego Blaugrana nie potrafiła sobie znaleźć od czasów Puyola. Wiem, był jeszcze Mascherano, ale zgodzicie się chyba, że choćby ze względu na swoje warunki fizyczne nie był on w stanie – o ironio – przeskoczyć pewnych kwestii.
Wracając – reakcją z opóźnionym zapłonem było przedłużenie umowy z Sergim Roberto. Jak ważnym zawodnikiem dla ekipy Lucho, a obecnie Valverde, był i jest wychowanek La Masii, w ogóle nie trzeba mówić. Wyrósł na kozaka i tyle. Do niedawna jednak w jego umowie widniała klauzula na poziomie 40 milionów euro, w związku z czym również po niego ustawiła się kolejka chętnych, na czele z angielskimi zespołami właśnie. Teraz ustanowiono ją z 20-krotną przebitką, więc pod tym względem barcelonismo nie ma się czego bać. Natomiast już dojście do wniosku, iż w negocjacjach z piłkarzami trzeba działać tak, a nie inaczej, może wkrótce okazać się jeszcze bardziej bolesną niż dotychczas lekcją dla Roberto Fernandeza.
Nieprzyjemne deja vu wraca więc w szeregi cules, którzy swego czasu musieli łzawo żegnać się chociażby z Thiago Alcantarą. Wiadomo było wszem i wobec jak ogromny potencjał drzemie w tym chłopaku, a jednak przed laty klub nie potrafił zabezpieczyć się przed wykupieniem go za grosze, bo właśnie tak należy określić kwotę 25 baniek, jaką wyłożył za niego Bayern. To samo zresztą tyczy się odejścia Marca Bartry do Borussii Dortmund za 8 milionów. W jego przypadku jasne było, iż nigdy nie zostanie stoperem klasy światowej, ale wypuszczenie go za niecałą dyszkę należy określić jednoznacznie – jako kompromitację zarządu ze szczególnym uwzględnieniem tego, kto zdecydował się wpisać mu do umowy tak niskie kwoty umożliwiające transfer.
To są te detale, jak mawia klasyk. A z drugiej strony, kiedy jednak spojrzymy na Barcelonę nie aż tak szczegółowo, dostrzeżemy drużynę, na którą jest pomysł zarówno na boisku, jak i za biurkiem działaczy, Fernandeza również. Miał parę naprawdę dobrych strzałów, weźmy pod uwagę choćby sprowadzenie Yerry’ego Miny za niecałe 12 milionów, podczas gdy w obecnych realiach Palmeiras mógłby krzyknąć dwa razy więcej i zapewne też znalazłby się jakiś chętny na pozyskanie Kolumbijczyka. Oczywiście on musi jeszcze udowodnić swoją wartość sportową, ale kiedy mówimy o płaceniu za potencjał, była to kwota wręcz promocyjna.
Cholera, sprowadzenie Umtitiego też przecież jest strzałem w dziesiątkę pod względem sportowym i jeśli już miałbym jakoś pocieszać cules, to zwróciłbym uwagę, że lepiej było wziąć jego i po krótkim czasie sprzedać za okrągłą sumkę, niż wziąć kolejnego dziadka vide Jeremy Mathieu (za 20 mln), a potem oddanie go za darmo, bo jest już za stary, by ktoś za niego chciał płacić.
Jest to pozytywny zwrot względem ostatnich lat, bo dodając do tego choćby Ardę Turana, na którego nikt na Camp Nou nie miał pomysłu, straty finansowe Barcy możemy liczyć w dziesiątkach milionów. Z Paulinho zresztą zapewne będzie podobnie, choć skoro wyraźnie chciał go Ernesto Valverde, a co więcej, potrafi go odpowiednio zaadaptować względem potrzeb drużyny, to też znacznie zmienia postać rzeczy. To pokazuje także zresztą, iż Fernandez na rynku transferowym, względem piłkarzy kupowanych, realizuje określony plan, polegający na ściąganiu do Dumy Katalonii zawodników wszechstronnych, a co za tym idzie wielofunkcyjnych. Życzy sobie takich sam El Txingurri, a niemal na każdego ostatnio sprowadzonego gracza – Dembele, Coutinho, Paulinho – faktycznie ma jakiś pomysł. Trudno więc nie doceniać współpracy pomiędzy Valverde a Fernandezem, podczas gdy w wielu klubach marzą wręcz o symbiozie wizji dyrektora sportowego oraz trenera.
Zbierając to wszystko do kupy otrzymujemy obraz pracownika, którego z jednej strony da się chwalić za wiele spraw, a z drugiej trudno nie dostrzec karygodnych błędów, jakich również się nie ustrzegł. Z trzeciej zaś – czy w związku z tym, iż stażem Roberto jest jeszcze całkiem młody, ale jednocześnie potrafi wyciągać wnioski ze swoich wcześniejszych działań oraz warunków panujących na rynku, nie należy mu się jeszcze odrobina zaufania? W momencie gdy waham się z oceną jego dotychczasowych dokonań chętnie przyjąłbym jeszcze trochę materiału poglądowego na jego temat, co zresztą niech będzie moim głuchym apelem w kierunku Josepa Marii Bartomeu.
Mariusz Bielski