– Czekałem, żeby wytrzeć uśmiech z twojej twarzy – tak Lewis Hamilton sprowadził do parteru Sebastiana Vettela, kiedy podczas konferencji prasowej mówił o zwycięskich kwalifikacjach do Grand Prix Australii. Ale po samym wyścigu to Niemiec może kręcić bekę z Brytyjczyka, bo pierwszy akord nowego sezonu okazał się zwycięski właśnie dla kierowcy Ferrari. O jeździe jak z nut na pewno nie może powiedzieć kubicowy Williams, bo dla brytyjskiego teamu ten wyścig był jednym wielkim klopsem.
Przed startem wyścigu wszyscy zachwycali się zajebistym intro, jakie włodarze F1 przygotowali z myślą o nowym sezonie. Autorem motywu muzycznego był Brian Tyler, kompozytor, który pracował przy wielu filmach, m.in. z serii „Szybcy i wściekli”, „Oszukać przeznaczenie”, czy „Niezniszczalni”. I tak zastanawialiśmy się, do którego z tych filmów można byłoby porównać GP Australii.
Wyszło nam trochę „Oszukać przeznaczenie”. W pewnym sensie oszukał je Sebastian Vettel, bo po nokautującym zwycięstwie Hamiltona w kwalifikacjach, to właśnie gwiazda Mercedesa była faworytem do wygranej. I długo taki scenariusz się spełniał, bo start wyścigu to były nudy. W pierwszej trójce nic się nie zmieniło: jechał Hamilton, a za nim dwa czerwone bolidy Raikkonena i Vettela.
Plan aktualnego mistrza świata posypał się jednak w połowie wyścigu, kiedy po jednym z defektów (było ich dziś zresztą sporo) wprowadzono na torze wirtualną neutralizację. Świetnie wykorzystało to Ferrari, bo Vettel po wizycie w alei serwisowej wskoczył przed zaskoczonego Hamiltona. Wydawało się, że czeka nas walka na noże, ale Niemiec – który na Albert Park wygrał też przed rokiem – dowiózł zwycięstwo w zasadzie bez większych przygód. Oj, dla tak pewnego siebie Hamiltona musiała to być gorzka pigułka do przełknięcia.
To 48. zwycięstwo Niemca w karierze. Początek sezonu jest wymarzony dla Ferrari także z tego względu, że trzeci był Kimi Raikkonen.
Kilka słów o Williamsie, który interesuje nas z oczywistych względów. Po rozczarowujących kwalifikacjach szefostwo ekipy z Grove liczyło na znacznie lepszą dyspozycję w wyścigu zarówno obu kierowców jak i samego auta, a tu – jakby powiedział Zygmunt Chajzer – kot Zonk.
Siergiej Sirotkin za którym cała motoryzacyjna Polska zaciskała kciuki aż do ich odrętwienia przez defekt hamulców pechowo wypadł już na szóstym okrążeniu. No nie wszedł Rosjanin do świata F1 z buta, bardziej sam dostał brutalnego kopa od losu. Jak można się było spodziewać, w polskich mediach społecznościowych od razu rozległ się rechot poparty często fachowymi, pogłębionymi analizami w stylu „Kubica by nie hamował”. Niektórzy kibice po takim początku już teraz chętnie wymieniliby Rosjanina na Polaka, ale póki co radzimy przyłożyć sobie trochę lodu.
Lance Stroll też bez błysku. Nie zdołał poprawić 14. miejsca z kwalifikacji nawet mimo totalnej katastrofy dobrze radzących sobie kierowców Haasa. Amerykańskiej ekipie posypały się bowiem… oba bolidy. Mechanicy tego teamu zdecydowanie powinni poćwiczyć robotę na pit stopach. Szczególnie przykręcanie kół.
Fot. newspix.pl; Scuderia Ferrari