– Niektórzy wykonawcy ciągle mówią nie, nie, nie, że nigdy w życiu nie zagrają chałtury, ale kłamią. Kłamią. Po co w ogóle tak pieprzyć i udawać. Generalnie wszystko jest kwestią biletów Narodowego Banku Polskiego. Wykonawca, artysta jest dziwką. Tam gdzie płacą, tam idzie. Tyle, że jedni mają ramy węższe, a drudzy szersze w sensie gdzie to zrobić i za ile – mówi Norbert Dudziuk, czyli Norbi.
Dla jednych upadły gwiazdor, który od prawie 20 lat katuje na koncertach tylko jeden przebój – „Kobiety są gorące”. Dla drugich jeden z najbarwniejszych polskich muzyków przełomu wieków. Zapytaliśmy go co o tym sądzi, ale nie tylko o to. Jak wyglądała popularność w latach 90.? Czego chciał od niego Aleksander Kwaśniewski? Jak to jest grać koncert na otwarciu fabryki garnków? Dlaczego wylądował u psychologa?
Lecimy.
***
Urodziłeś się 2 maja, tak jak niejaki David Beckham. Jest coś, co łączy „Becksa” i Norbiego?
Kiedy byłem młody, byłem fanem Manchesteru United. I to chyba tyle, bo on jest bardzo bogaty, ja biedny, on jest bardzo znany, ja może tylko trochę. A wracając do Manchesteru, co ciekawe, nie oglądałem tamtego pamiętnego finału Ligi Mistrzów z 1999 r. Po rozpoczęciu kariery byłem w sztosie koncertowym i przelatywały mi koło nosa najważniejsze mecze, turnieje. Jak na Euro graliśmy ze Szwajcarią, to gdzie byłem? Na koncercie. Graliśmy na rynku w jednym z miast w Wielkopolsce. Przed imprezą mówię do swoich ludzi, że to bez sensu, bo na pewno nikt nie przyjdzie. Ale publika stawiła się jednak całkiem spora, było mi miło. No ale meczu nie widziałem. Zdążyłem się już więc przyzwyczaić, że jak jest jakiś zajebisty mecz to gdzie ja jestem? Na scenie.
W twoim życiu piłkarskich akcentów trochę jednak było. Przed MŚ 2002 nagrałeś kawałek z Iwanem i Świerczewskim. Długo ich maglowałeś, żeby się zgodzili?
Nie, to był szybki strzał. Chłopaków poznałem poprzez Roberta Sowę, który był wtedy szefem kuchni w hotelu Sobieski, gdzie reprezentacja miała swoje gniazdo. Piosenka nie przyniosła im jednak szczęścia w Korei, a Iwan nawet tam nie poleciał. Długo brechtałem się z tego, mówiłem „słuchajcie, od kiedy nagrałem ten kawałek, to z naszymi jest coraz gorzej”. Na szczęście nastały lepsze czasy i dzisiaj jestem dumny z naszej kadry. A tamten numer gram w zasadzie cały czas, teraz pewnie jeszcze bardziej przybierze na sile przed mundialem w Rosji.
Za małolata na jakiej grałeś pozycji?
Byłem strasznie cienki, dlatego zawsze byłem bramkarzem. Kopaliśmy za blokiem. Grało się różnie: czterech na czterech, trzech na trzech, zależy ilu było akurat chłopaków. Właśnie, grałeś kiedyś w „kluchy”?
U każdego zasady były pewnie inne. Opowiadaj.
Najpierw robisz żonglerki. Ten kto wykona ich najmniej, staje na bramkę. I jeżeli gościowi stojącemu na budzie wlepiono dziesięć goli, to dawało mu się zadania. Straszne, jak chociażby walenie piąchami po plecach, albo coś łagodniejszego w stylu przykładanie liści pokrzywy lub bieganie dookoła bloku. Takie tam zabawy z lat 80.
Której kary najbardziej nienawidziłeś?
Chłopaki ustawiali się w szpaler, ja musiałem przez niego przejść, a oni nawalali mnie pięściami. Ale wiesz, nie beczałem, bo innym robiłem dokładnie to samo.
Słyszałem, że w pewnym momencie od gry w piłkę bardziej wolałeś jednak grę na skrzypcach.
Może nie tyle wolałem, co starzy mnie do tego zmuszali. Koledzy grali w piłkę, jeździli na rowerach, siedzieli na ławce, a ja musiałem męczyć sąsiadów grając na tych skrzypcach. Kumple wołali na mnie Janko Muzykant, to było żenujące. A same skrzypce to kierat. W podstawówce do 14-15 siedziałem się w szkole, potem wracałem, jadłem szybki obiad, zarzucałem skrzypce na plecy i biegiem do szkoły muzycznej. Ci, którzy też do takiej uczęszczali, wiedzą o co chodzi. Ciężki kawałek chleba, ale potem w przyszłości coś mi to jednak dało. Podstawy muzyczne na pewno ułatwiły mi start, a później zrobić mniejszą lub większą, ale jednak jakąś karierę. Mówię o karierze, bo jednak do dzisiaj z tego żyję. Można powiedzieć, że muzykę w ogóle wyssałem z mlekiem matki, bo moja mama uczyła wokalu. Wykładała najpierw w Łodzi, później w Ostródzie i Olsztynie.
Ale w szkole chyba nie byłeś orłem. Znalazłem wzmiankę, że miałeś cztery poprawki z matmy.
Nie wiem, czy nie było ich nawet sześć, chociaż to było już w wieczorówce. Uczyłem się dobrze do czwartej klasy podstawówki, a potem jak wielu wolałem już na lekcjach świrować pawiana. Nie byłem święty. Miałem nawet dwa dzienniczki uwag, uwierzysz? Wszyscy po jednym, a u mnie się nie mieściło. Jak gadałem na zajęciach czy rozrabiałem, to pani brała dzienniczek i pisała Norbert to, Norbert tamto. A potem ojciec musiał to oczywiście podpisać. Ale co zrobić, miałem ADHD i zostało mi to do tej pory. A wracając do matmy, chociaż w szkole byłem z nią na bakier, to jednak nie przeszkodziło mi to później wziąć udział w… wielkim teście ekonomii w TVP. I nawet nieźle mi poszło. Odpowiadałem dobrze, ale intuicyjnie, bo przecież nie dlatego, że mam wiedzę na ten temat. Więcej szczęścia niż rozumu.
Skoro jesteśmy przy ekonomii. Jak zarobiłeś swoje pierwsze pieniądze?
Jeździłem na truskawki na farmę pod Olsztynem. Zobaczyłem w gazecie ogłoszenie, że potrzebują roboli, powiedziałem o tym kumplowi i pojechaliśmy. Wsiadaliśmy codziennie wcześnie rano na rowery i dymaliśmy na pole. Miałem 12, góra 13 lat. Pamiętam nawet na co wydałem tamtą kasę. Pojechałem na kolonie – tutaj uważaj – na Węgry. Człowieku, w latach 80.? Jak zobaczyłem Budapeszt, to mi kopara opadła. Kraj graniczący z Austrią, niby też komuna, ale nie taka siermiężna w sensie wizualnym jak w Polsce. U nas puste półki, a tam jak zobaczyłem tyle słodyczy, to poczułem się jak w Peweksie. Wydałem prawie wszystko na cukierki. Później jak wróciłem do Polski, to rozdawałem je koleżankom i kolegom.
Zbijałeś majątek na truskawkach i gdzie jeszcze?
Za małolata grałem na pogrzebach. Taka jazda.
Serio?
Doskonała fucha. Za pół godziny grania smutnych melodyjek na pogrzebie zarabiałem 50 zł. W ten sposób dorabiałem jako uczeń średniej szkoły muzycznej, ogłoszenie było zresztą zawieszone właśnie tam. Kumpel, który grał na altówce, mieszka teraz w Belgii. Jakiś czas temu wspominaliśmy, że tych pogrzebów przewaliliśmy wtedy naprawdę dużo. To był początek lat 90., czyli już Polska kapitalistyczna, po okrągłym stole. Dziś prywatne firmy pogrzebowe to standard, ale wtedy to była nowość, patent z Zachodu. No i robiliśmy robotę. Co jeszcze? Pracowałem na dworcu w sklepiku u kumpli sprzedając fajki, oranżadę i zabawki, przez pewien czas byłem też pseudo didżejem zastępując kumpla, kiedy akurat nie mógł grać. Robiłem przeróżne rzeczy.
Strasznie cię nosiło.
Miałem naście lat i szukałem, gdzie można się zaczepić. Nie byliśmy zamożni, żyłem w normalnej rodzinie. Mama jak już mówiłem wykładała wokal, a ojciec był kierownikiem administracyjnym w Olsztyńskich Zakładach Graficznych, chociaż też często zmieniał miejsce pracy. To nie były jeszcze czasy, żeby zarabiać nie wiadomo ile kasy. Na chleb nam starczyło, ale było całkiem fajnie, kiedy i Norbercik coś dorobił przynajmniej na swoje wydatki.
I między fuchami pisałeś piosenki do szuflady?
Jeszcze nie, ale jako nastolatek z wykształceniem muzycznym i członek zespołu ludowego dużo jeździłem do krajów kapitalistycznych. To były jeszcze czasy muru berlińskiego i tego całego cyrku z paszportami pod tytułem „Polska Rzeczpospolita Ludowa, czyli orzeł bez korony”. Byłem we Francji, Holandii, Belgii, Luksemburgu i strasznie mi się podobało, jak grały tam stacje radiowe. Gdzie u nas był Program 1, 2 i „Trójka”, która trochę się wyłamywała. Poza tym nie było nic. Kiedy więc upadła komuna, to i u nas zaczęły powstawać stacje komercyjne. W Olsztynie było to Radio WaMa, do którego załapałem się przypadkiem.
Czyli?
Szedłem do kumpla, z którym miałem nagrać popową piosenkę. I okazał się, że on tam pracował. Wchodząc na piętro gdzie mieli siedzibę, zapytałem, co tam dokładnie będzie. Koleś mówi, że radio komercyjne. Pomyślałem sobie, ja pierdzielę, ja też chciałbym tu pracować. Szef radia powiedział do mnie „no to chodź chłopczyku, zobaczymy co umiesz”. A że miałem już to we krwi, bo miałem za sobą pierwszy kontakt z didżejką, to usiadłem za konsoletą, kumpel trochę tylko podszkolił mnie za zasadzie który suwak do góry, który do dołu, gdzie wcisnąć, gdzie wycisnąć i poszło. Najpierw na „sucho”, ale jak stacja oficjalnie ruszyła, to – mówiąc nieskromnie – byłem jednym z najlepszych didżejów. Dzięki temu po pewnym czasie zadzwonił do mnie Piotr Bałtroczyk i zaprosił do Radia Olsztyn, gdzie pracuję od 1995 r. do tej pory.
Pamiętasz, co robiłeś wieczorem 6 czerwca 1997 r.?
Pamiętam, co robiłem za dnia. Włączyłem Radio Zet i o 11 po raz pierwszy w życiu usłyszałem na ogólnopolskiej antenie swoją piosenkę. „Kobiety są gorące”. Myślałem, że się zesram ze szczęścia. Świetne uczucie, tylko że potem była cisza, cisza, cisza.
Jak to?
No tak. Kawałek leciał w RMF FM i „Zetce”, ale jak wychodziłem do miasta, to ludzie nic. Kompletnie. Rozpoznawalność mała, telefonów w sensie koncertowym też niewiele, chociaż jeździłem już po tych wszystkich Polsatach i gazetach. Myślę sobie, no kurna, grają ten numer, pokazuję się, ale jakoś tak kiepsko. Chociaż trzeba też pamiętać, że wtedy nie było YouTube, globalny internet tak naprawdę dopiero raczkował. Nie było też jakiegoś wielkiego medium, tylko kilka stacji telewizyjnych i radiowych, parę kolorowych gazet. To nie było tak jak teraz, że pierdniesz do telefonu i wszyscy od razu to widzą na całym świecie.
Wybuch w końcu jednak musiał nastąpić.
Minął miesiąc i pizd. Nagle jakbym wpadł w jakąś tęczową przepaść. Z dnia na dzień stałem się typowym popowym idolem. Szok. W momencie zaczęły spływać oferty koncertów i ruszyłem w trasę, chociaż w Polsce nałożyło się wtedy na siebie kilka smutnych historii, m.in. powódź tysiąclecia. Pracując w radiu zarabiałem dobrze jak na tamte czasy, bo wyciągałem 2-3 tys. zł, ale koncerty to już była zupełnie inna kasa.
Nagrywając „Kobiety…” czułeś, że to może być taki strzał? Muzyk coś takiego wyczuwa?
Napisaliśmy ten kawałek bardzo szybko, wymyśliliśmy prosty, ale chwytliwy tytuł i widziałem w tym szansę. W piosence wykorzystaliśmy też kilka taktów z przeboju „September” Earth, Wind & Fire, bo dostaliśmy na to zgodę od firmy Sony Music. Poszedłem w ten styl, bo wtedy takiej muzyki w Polsce nie było. Bo co miałeś? Z jednej strony disco polo, z drugiej rock. A z popu był może Piasek i De Mono. W ogóle nie było środka, dlatego zaproponowałem środek nie dość, że popowy, to jeszcze dobry do dyskoteki, bo młodzi to łyknęli. Sprzedałem około 150 tys. egzemplarzy pierwszej płyty, chociaż wtedy przy takich ilościach nawet złota nie dostałem. Inne czasy.
Pamiętasz jakąś historię, która uświadomiła ci, że faktycznie jesteś bardzo rozpoznawalny?
Któregoś dnia robiłem zakupy w supermarkecie. Odwróciłem się, a za mną biegła chyba z setka dzieciaków. Poważnie, niezła jazda. To były czasy bardziej papierowego przekazu, dlatego dostawałem też kupę listów. Różnych: z prośbą o pieniądze, wyznaniami miłości. W „Bravo” czy „Bravo Girl” byłem dosłownie co chwilę. Kiedy „Kobiety…” kończyły się w RMF FM, to za moment leciały w „Zetce”. A jak kończyły się w „Zetce”, to otwierałeś lodówkę i z niej wyskakiwały. Nawet na weselach to grali. Ciężko mi było poruszać się po mieście. Tak teraz się zastanawiam, do kogo można byłoby to porównać… To była skala porównywalna do tego, co teraz dzieje się wokół Sławomira czy Zenka Martyniuka. Tego typu strzały, chociaż na pewno nie grałem za takie pieniądze jak oni. Gdybym teraz zrobił taki hicior, byłbym milionerem. Nawet ostatnio z kimś o tym rozmawiałem, że nigdy nie osiągnąłem za koncert kwoty rzędu 30 tys. zł. Zawsze bazowałem na stawkach, które nikogo nie zaskakiwały. Brechtałem się sam z siebie, że biorę dziś tyle samo za koncert co w 2000 r., mimo zupełnie innej wartości pieniądza.
Palma była?
Może? Miałem przecież 25 lat. Chociaż znajomi mówili, że było raczej OK. Ciężko mi być obiektywnym, ale wydaje mi się, że nie świrowałem pawiana jakoś wybitnie, nie demolowałem hoteli, nie woziłem się nie wiadomo jak. Chociaż jeśli mam być szczery, to trochę używek przewaliłem przez ten czas. Ale powiedz mi, kto tego nie robił w tej branży.
Kiedy byłeś na topie, lgnęli do ciebie nawet politycy.
Wiem, że kiedyś Kwaśniewski Aleksander bardzo chciał , żeby mu zagrać.
Przy jakiej okazji?
Jego sztab chciał mnie na wieczorze wyborczym, kiedy starał się o drugą kadencję. Wiesz, na zasadzie „kładziemy dużo, ale robisz dla nas piosenkę i śpiewasz na wiecach”. Nie powiem, kusiło bardzo, ale po analizach zdecydowaliśmy się odpuścić temat.
To ile?
Brałem wtedy za koncert 8 tys., a oni rzucali 50. W tamtych czasach to była naprawdę spora suma. Ale czy coś jeszcze było z politykami? Nie pamiętam. Chyba, że coś wygrzebałeś.
Był też ponoć telefon z Platformy Obywatelskiej.
Siedziałem wtedy na Ibizie i byłem pijany. Dzwoni do mnie babka i mówi, że Agnieszka Chylińska, i ten, i tamten, wymieniła chyba z kilkanaście znajomych nazwisk, no to machnąłem ręką i mówię „dobra!”. Chodziło o to, żeby złożyć podpis poparcia dla partii. Czy tego żałuję? W dupie to mam. Jestem apolityczny.
Zostawmy więc politykę. Trudno jest nie pić będąc muzykiem?
Wątpię. Przecież dzisiaj jak nie pijesz alkoholu, to nawet nie jesteś księdzem, nie wspominając już o polityku. Jak nie pijesz, to jesteś chyba świętym.
Organizatorzy koncertów zawsze podsuwali butelczynę?
Wiele kapel ma to wpisane w riderze technicznym, czyli na liście wymaganych rzeczy przed koncertem. Po prostu oprócz sprzętów potrzebnych do grania, czy przystosowania sceny, niektórzy wpisują np. „dwieście kanapek, osiem kurczaków i Finlandia”. My nic takiego nie wpisywaliśmy, ale przez ponad dwadzieścia lat mojej kariery i tak nigdy, ale to nigdy nikt nie powiedział „ale w riderze tego nie było”. Wiesz jaka jest polska gościnność. Przyjeżdżasz, pijesz i jeszcze ci butelkę dają na drogę. Ale mogę się pochwalić – bo nie każdemu to się zdarza – że nigdy nie wyszedłem na scenę pod wpływem używek.
Nigdy, nigdy?
Zawsze robiliśmy to po. Zawsze. Ale kiedy już piliśmy, to za kołnierz nie wylewałem. Nie oszczędzałem się, waliłem ostro, balowałem grubo. Za młodu sam wypijałem 0,7 Jacka Danielsa, strzepywałem kurz z piór i jechałem dalej. Ale dziś już nie piję. Twardego alkoholu od pięciu lat, a jakiegokolwiek od roku.
Michał Wiśniewski powiedział, że – według swoich wyliczeń – wypił w życiu sześć tysięcy litrów wódki.
Nie wiem ile ja wypiłem, ale na pewno bardzo dużo. Chociaż tak naprawdę byłem pijakiem weekendowym. Ale zapytaj zespoły rockowe, popowe czy discopolowe, kto takim nie był. To co ci teraz mówię, to tak jakbym mówił, że latem będzie ciepło. Tak po prostu będzie, to pewnik. Na tej zasadzie działa ta branża.
Uzależniłeś się?
Myślę, że aż tak, to chyba nie. Raczej nie wracałem z koncertów i nie waliłem w środku tygodnia, bo nie mogłem bez tego żyć. Bardziej chodziło o zabawę dookoła. Piłem na zasadzie rozśmieszacza, mimo że ilości były czasami potężne. Poza tym, chociaż piłem dużo, to nigdy nie urwał mi się film. Teraz jak to sobie analizuję, to chyba byłem w tym piciu całkiem mocny.
A skąd wzięła się ksywka „Dziadu”?
Już ci mówię. Od pewnego czasu twój kumpel Norbi po koncercie przyjeżdża do hotelu, odpala telewizor, kładzie się do łóżka i pije herbatę. Kiedyś dyskoteka, teraz kapcie i telewizor.
Nabawiłeś się jednak też nerwicy.
Psychiatra powiedział mi „proszę pana, ktoś ma słabszą psychę, ktoś mocniejszą”. Pamiętaj, że ja od wielu lat żyłem na świeczniku. Jak miałem 7-10 lat, to były skrzypce i ciągła trema, zespół ludowy i ciągłe występy, potem kariera i to się skumulowało. W końcu wyszły te wszystkie lata plus alkohol, który jak wiadomo bardzo źle działa na układ nerwowy. I bomba w którymś momencie wybuchła.
Jak to wygląda, kiedy wybucha?
To straszne. Ci, którzy to mieli, wiedzą o co chodzi. Człowiek jest cały zesztywniały, ma krótki oddech, jest mu słabo. Nie życzę tego najgorszemu wrogowi. Kiedy byłem w wirze pracy i grałem koncerty, nic się nie działo, wszystko było cacy, bo człowiek o tym nie myślał. Działa adrenalina i jechałeś. Natomiast w momencie kiedy jedziesz samochodem, albo za bardzo nie masz nic do roboty, wtedy daje o sobie znać nerwica. Ale po latach i tak udało mi się to wyciszyć. Trochę lekami, trochę wizytami u psychologa, pracą nad sobą. Normalna rzecz, choroba cywilizacyjna.
Otarłeś się o depresję?
Na szczęście nie. Z natury jestem bardzo wesołym i optymistycznym człowiekiem. Nerwica była efektem tego, że przez wiele lat narażałem się na stresogenne momenty. Ale nie mówię tutaj już o czasach Norbiego, ale o tym co działo się za młodu. Ciągłe występy, jeżdżenia na popisy, dyplomy. Jedni przechodzą przez takie rzeczy po prostu z palcem w nosie, inni nie. Gdzie ja i tak mam to w dość łagodnej formie. Kiedy czasami słyszę, jak wygląda to u innych, to aż mi się włosy jeżą na głowie. Nie wychodzą z domu, zamykają się w pokoju. Nie ma ich.
Dlaczego rynek w końcu ciebie wypluł? Skąd wzięła się ta cisza?
Cisza medialno-fonograficzna, bo nie koncertowa. Stacje radiowe przestały mnie grać, chociaż wysyłałem im swoje kawałki. Ponoć nie przechodzę testów. Coraz mniej chodziłem też do telewizji. Ale tak jak mówię – ja cały czas gram. Przez te 21 lat nie miałem nawet jednego miesiąca bez koncertów. Nigdy nie miałem dołu. W sensie komercyjny nigdy więc nie spadłem z wysokiego konia, bo nigdy na nim nie siedziałem! Jak już ci mówiłem, moje stawki za bardzo się nie zmieniały. I z jednej strony fajnie, że kiedyś brałem 8 tys. za koncert i teraz podobnie, bo wiesz dlaczego? Bo gdybym na początku brał 40 tys., to teraz brałbym pewnie trzy. Jasne, mogłem zagrać więcej koncertów w pierwszych dwóch-trzech latach, ale cały czas trzymam poziom około stu koncertów rocznie. Pokaż mi wykonawcę popowego, który tyle lat jest na rynku i ma tyle roboty, bo ja takiego nie znam.
To nawet zabawne. Stacje, które kiedyś wypromowały Norbiego, teraz traktują go jak powietrze.
Każdy ma swój gust, swój tok myślenia. Przecież nie przekonam szefa muzycznego stacji, że mam fajne piosenki, jeśli jego zdaniem są one kiepskie. Koniec, kropka. Ja robię swoje. Ale żeby była jasność: nie ja jedyny jestem w takiej sytuacji. Podobnie ma pewnie z 80 proc. wykonawców.
„Jaki kraj, taki Eminem”. To jeden z komentarzy o tobie.
Dobre, chociaż nie jestem raperem, ja robię pop. Jak już to kiedyś powiedziałem, robię pop mówiony. Chociaż na płycie, którą niedługo wydamy, próbuję bardziej pójść w śpiewanie. Generalnie jednak robię pop dyskotekowy, muzykę rozrywkową, taneczną. Kiedyś obrażałem się, kiedy wrzucano mnie do disco polo, ale w tej chwili to wszystko tak bardzo się wyrównało, że nie ma to już znaczenia.
Jaka jest według ciebie definicja tandety?
Tandeta, kicz – to bardzo płynne określenia. Dla jednego Maryla Rodowicz może być kiczem, dla drugiego fantastycznym artystycznym przekazem. Kobieta, która włoży sobie pióra na głowę i pokaże cyca z sutkiem zasłoniętym tasiemką, dla kogoś może być kiczowata, ale inny powie „nie, to jest świetne”. Dlatego dla niektórych ja mogę być kiczowaty, ale dla innym mogę być normalnym muzykiem. Jest mi to naprawdę obojętne, jak ludzie ma oceniają, dla mnie najważniejsze jest to, że jestem sobą. Albo mnie ktoś kupuje, albo nie. Nie obrażam się. To jak w życiu: jeden lubi szynkę parmeńską, drugi szwarcwaldzką, jeden lubi Daewoo Lanosa, drugi BMW 7. Proste.
Kiedy było ciebie mniej w eterze, zdarzyło się, że brałeś fuchy, których kiedyś byś nie przyjął?
Nie, bo ja zawsze od początku brałem wszystko jak szło. Kiedy byłem w sztosie kariery, to grałem nawet między mrożonkami podczas otwarcia Auchana w Lublinie. Ale jak byłem mniej popularny, też to robiłem. Taki jestem, nikogo nie udaję, a już na pewno żadnej gwiazdy, bo gwiazdy są w Hollywood. Jeśli ktoś myśli, że gwiazdy są w Polsce, to się grubo myli.
A jak to jest zagrać koncert na otwarciu fabryki garnków?
Zajebiście, tylko że jest pogłos. Wszystkie dźwięki odbijają się od tych garów.
Dzwoni do ciebie gość i pyta: „Czy nie zagrałby pan w fabryce garnków?”
To był pół Polak, pół Niemiec. „Dzień dobry, otwieramy fabrykę garnków, 60 proc. pracowników to Polacy, bardzo chcielibyśmy żeby pan przyjechał”. „Ile?”. „Tyle”. „To do zobaczenia”. I lecimy. Ale nie tylko ja tak gram. Opowiem ci historię, chociaż nie mogę powiedzieć nazwiska, bo nie mam do tego prawa. Pojechałem któregoś razu do jednej miejscowości pod Poznaniem i koleś mówi do mnie: „A ty wiesz, że ostatnio zagrał tu na weselu bardzo znany artysta?”. Zdziwiłem się ogromnie, bo przecież on nie gra na weselach. Okazało się, że facet dał mu 100 tys. zł i jakoś przyjechał. Niektórzy wykonawcy ciągle mówią nie, nie, nie, że nigdy w życiu nie zagrają chałtury, ale kłamią. Kłamią. Po co w ogóle tak pieprzyć i udawać. No chyba, że taka Brodka, no może… Generalnie wszystko jest kwestią biletów Narodowego Banku Polskiego. Wykonawca, artysta jest dziwką. Tam gdzie płacą, tam idzie. Tyle, że jedni mają ramy węższe, a drudzy szersze w sensie gdzie to zrobić i za ile.
Czyli jesteś zarobiony?
Jak mówiłem, gram około stu koncertów rocznie, chociaż ustalmy jedno, żeby czytelnik miał jasność – ja przy kolegach z bardzo popularnego dziś disco polo i tak jestem mały pikuś. Kiedy ja gram w miesiącu powiedzmy dwanaście koncertów, to oni walą trzydzieści do czterdziestu. Ale odwracając kota ogonem i mówiąc całkiem poważnie, dwanaście koncertów w miesiącu to i tak jest od chuja. Uwierz mi, to bardzo dużo, wielu wykonawców marzy o takim wyniku.
Skoro dwanaście koncertów to „od chuja”, to jak inni ogarniają po czterdzieści?
Grają czasami nawet po trzy-cztery dziennie, dużo playbacków i półplaybacków. To są szybkie strzały, mają często poumawiane koncerty w klubach, w sąsiednich gminach, szybko się przemieszczają, bo zapotrzebowanie na tych muzyków jest potężne.
Kiedy nowa płyta?
6 kwietnia. „Norbi 5” z zupełnie nowymi numerami. Będzie to mój pierwszy album od kilkunastu lat, bardzo się z tego cieszę. Pod koniec marca nagrywamy kolejny klip i od maja do boju. Jestem zachwycony, bo jednak fajnie będzie znów zobaczyć w Empiku swoją śmieszną mordę. Tym bardziej, że okładka będzie bardzo zabawna. Działamy.
Będziesz miał czas doglądać swoją pączkarnię w Kielcach? Bo słyszałem, że otworzyłeś.
Otwieramy jeszcze jedną w Inowrocławiu. W Kielcach mamy fantastyczną ekipę, menadżerów. Wszystko kręci się znakomicie, ale kiedy trzeba, sam też pomagam. Nawet wczoraj szefuńcio był w Makro o 6 rano, bo trzeba było przywieźć trochę rzeczy. Jestem naturalnym gościem. Ktoś kto mnie nie zna, może pomyśleć, że jestem bucowaty, ale ja jestem normalnym typem. Często spotykam się z reakcjami ludzi, którzy są zaskoczeni, że na co dzień jestem taki równy gość. Bo ja po prostu lubię ludzi, lubię się do nich uśmiechać. A że niektórzy patrzą na mnie inaczej?
Jaka była najgłupsza rzecz, którą przeczytałeś o sobie?
Ja robię to samo, o czym kiedyś powiedział Brad Pitt: nie czytać, nie sprawdzać, psy szczekają, karawana idzie dalej. Chociaż skoro już pytasz, to ktoś kiedyś doniósł mi, że podczas koncertu rzucałem ponoć skarpetkami w fanów. To było chyba najgłupsze.
A nie to, że jesteś domniemanym synem Krzysztofa Krawczyka?
W 1999 r. byłem w programie „Wieczór z wampirem” Wojtka Jagielskiego. Poszedłem tam właśnie z Krawczykiem, bo na płycie „Norbi 2000” miałem duety. On dla jaj powiedział do mnie synu, a ja do niego ojcze. I do tej pory to funkcjonuje, uwierzysz? Gram koncert, a nagle ktoś mnie pyta „aha, a jak u ojca, co u Krzyśka?”. Ubaw po pachy. Kiedyś tylko już nie wytrzymałem i powiedziałem, że chciałbym zdementować plotki, jakoby Krzysztof Krawczyk był moim ojcem. Powiedziałem, że jest moją matką.
Czyli w show-biznesie trzeba mieć twardą dupę.
Widocznie taką mam, skoro tyle lat utrzymuję się w muzyce popowej. A wiesz jak to jest z popem: wpada prawym uchem, wypada lewym. Gdyby jednak było tak jak niektórzy mówią, że mam tylko ten jeden numer, czyli „Kobiety…”, to już dawno by mnie nie było. Ale ja mam jeszcze m.in. „Rozkołysz się”, „Nie zaczepiaj mnie”, „Pokręciło się w głowie”. Zawsze mówię, że przebój mam jeden, ale znanych kawałków kilka. Dwa tygodnie temu grałem koncert, poszły wszystkie moje najbardziej znane numery i DJ mówi, że jest w szoku, bo okazało się, że znał trzy czwarte piosenek, chociaż wcześniej też patrzył na mnie jak na gościa od jednej. „No widzisz, synku” – mówię.
W „Kobiety są gorące” śpiewasz „(…) nie pomoże Ci psychiatra, nie pomoże żaden lekarz, możesz wiadro z lodem i pokrzywy możesz sobie wsadzić w dupę”. Brzmi trochę jak dedykacja dla hejterów.
Może, chociaż pisząc ten tekst bardziej miałem na myśli jakieś znachorsko-kabaretowe rzeczy. Ale wiesz co? Ja hejterów naprawdę lubię. Skoro ktoś cię hejtuje, to znaczy, że żyjesz.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl; archiwum prywatne