Jest 2004 rok, Clarence Seedorf ma 28 lat. To już ten wiek, kiedy niektórzy piłkarze zaczynają rozmyślać, co będą robić w swoim życiu po życiu, ale czy on do tej grupy się zaliczał? Chyba niekoniecznie, skoro buty na kołku zawiesił dopiero dekadę później. Jeśli już nad czymś myślał, to o tym, ile jeszcze trofeów zgarnie razem z Milanem prowadzonym przez Carlo Ancelottiego. I czy już w bieżącym sezonie?
Okazja wydaje się być idealna, bo w ćwierćfinale Ligi Mistrzów Rossonerri trafiają na Deportivo La Coruna, Galisyjczycy wyeliminowali wcześniej Juventus, ale powiedzmy sobie szczerze, na podopiecznych Ancelottiego takie historie większego wrażenia nie robiły. A może powinny? W pierwszym spotkaniu Włosi wygrali 4:1, przed rewanżem na El Riazor czuli się pewnie i swobodnie. Zbyt pewnie i swobodnie, bo gracze Javiera Amiano doprowadzili do remontady, zwyciężając 4:0, tym samym eliminując Clarence’a i spółkę z dalszej walki o najważniejsze klubowe trofeum. Deportivo poległo dopiero w półfinale.
***
Piękne czasy dla tamtej drużyny. To co prawda był już zmierzch „SuperDepor”, ale i tak mowa o paczce, o jakiej dziś marzą w stolicy Galicji. Na czele oczywiście Juan Carlos Valeron, obok niego legendarny Mauro Silva. Do tego solidni gracze tacy jak Jorge Andrade, Albert Luque, Del Amo, Pandiani, Tristan, Capdevila, Djalminha… Tylko Roya Makaaya brakowało, choć nawet bez niego Depor radziło sobie nieźle. Miejscowi kibice śnili, by tak wyglądała ich wieczność.
***
W 2018 roku wiemy doskonale jak ta historia się potoczyła – marzenia pozostały marzeniami, a rzeczywistość jest co najmniej smutna. Od mniej więcej ośmiu lat trwa ten najgorszy dla Blanquiazules okres. Utrzymują się, spadają, awansują, spadają, znów awansują, niby trzymają się jakoś w Primera Division, ale przez ostatnie trzy sezony zajmują kolejno 16., 15. i 16. miejsce w tabeli.
Rollercoaster? Ależ skąd, zachowajmy proporcje. O napisaniu tego tekstu pomyślałem jadąc windą w moim wieżowcu. I ta metafora znacznie bardziej do mnie trafia. Gdyby tylko budynek, w którym mieszkam, miał 20 pięter, porównanie byłoby idealne. Tylko że Deportivo z czasów obecnych w ogóle nie zapędza się na górne poziomy. Jeśli już podróżuje, robi to pomiędzy powierzchnią a piwnicą, na którą mało kto zwraca uwagę. Roboczo nazwijmy ją Primera Division.
I w tym 2018 roku wszystko wskazuje na to, iż Galisyjczycy znów wcisną guzik, by pojechać w dół. Sytuacja jest jak… Epika, liryka, Deportivo. Niżej tylko Malaga, tracąca 6 oczek do Galisyjczyków, ale co to za pocieszenie, jeżeli zawsze spada się we trójkę. A perspektywy – delikatnie rzecz ujmując – nie są najlepsze.
Mission (im)possible podjął się nie kto inny jak człowiek, od którego zacząłem ten tekst. Clarence Seedorf we własnej osobie przybył na El Riazor, by ratować swojego dawnego oprawcę. Licząc ostatnie 5 lat, jest już ósmym szkoleniowcem prowadzącym tę drużynę. Biorąc pod uwagę ostatni rok kalendarzowy, jego nazwisko widnieje jako czwarte na liście. Bałagan, co tu dużo mówić. Jaki jest plan? Nie mylcie go z celem, czyli utrzymaniem. Poza tym wydaje się, jakby w A Corunii panowała jedna wielka prowizorka.
Na przyjście Seedorfa fani zareagowali w różny sposób. Część cieszyła się, bo nie licząc okresu, kiedy Depor prowadził Victor Sanchez del Amo (tak, ten sam co wcześniej wymieniony), wreszcie szatnią miał zarządzać ktoś z autorytetem. Inni narzekali, ponieważ Holender ma stosunkowo małe doświadczenie w samodzielnej trenerce. Jeszcze inni wzruszali ramionami. Pragną ładniejszej i skuteczniejszej gry, to wszystko. A kto byłby autorem takiego projektu? Bez różnicy, mógłby się nim stać były piłkarz Blanquiazules, E.T. albo Sebulba z Gwiezdnych Wojen. Co uważam w tym wszystkim za najgorsze? Że każda z tych grup ma swoim postępowaniu sporo racji.
– Miałem to szczęście, iż jako zawodnik współpracowałem z wieloma znakomitymi szkoleniowcami. Zawsze interesował mnie ich sposób myślenia. Capello, Lippi, Van Gaal, Rijkaard, [Ancelotti]… U wielu byłem liderem zespołu. To była wysokiej jakości szkoła futbolu. Nie zamierzamy zatem wychodzić na kolejne mecze z nastawieniem byleby nie przegrać. Nie, zawsze będziemy myśleć o wygranej – płomiennie przemawiał Seedorf na powitalnej konferencji prasowej, lecz za słowami nie poszły czyny.
Patrzę na wyniki i marność, widzę marność. Odkąd były gracz Milanu objął drużynę z A Corunii, ta rozegrała 5 spotkań ligowych (z Copa del Rey oczywiście odpadła dawno temu) i szczytem jej możliwości było zremisowanie z Eibarem (1:1) oraz Espanyolem (0:0). Poza tym trafiały się porażki po 0:1 z Betisem oraz Alaves, a także 0:3 z Getafe. Jeśli już nawet jedna z najbardziej minimalistycznych drużyn ligi, czyli Los Azulones właśnie, z łatwością broni się przed twoimi atakami, a gdy tylko nadarzy się okazja punktuje boleśnie, to naprawdę można tylko załamywać ręce.
Uważam, że Clarence miał o tyle dużo pecha, iż jego drużyna potrzebowała punktów na teraz. Nie było czasu, by wdrożyć jakiś nieco bardziej długofalowy plan, trzeba było wygrywać akurat w tych wszystkich momentach. Spójrzcie na wyżej wymienionych rywali. Czy jest tu ktoś nie do pokonania? Oczywiście że nie. Jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej, ale na koniec sądzę, że każda z wyżej wymienionych drużyn była w zasięgu Blanquiazules, z czego ci jednak nie skorzystali. A w przyszłości będzie tylko gorzej:
Jedyne co się zmieniło w Depor to to, że faktycznie Seedorf chciał postawić na ofensywę, to mu trzeba oddać. W swoim debiucie z Betisem wystawił drużynę z sześcioma zawodnikami ofensywnymi. Nawet pomocników dobrał takich, którzy znacznie lepiej wyglądają w grze do przodu niż przy okazji murowania bramki – Krohn-Dehli, Fede Valverde, a przed nimi Bakkali, Adrian Lopez, Lucas Perez oraz Florin Andone. Nazwiska, które może wrażenia nie robią, jednak na papierze wydawałoby się, iż coś tam jednak potrafią. No właśnie, na papierze – tam, gdzie potencjał Deportivo się kończy.
Poza tym stara śpiewka. Seedorf czasem „zidane’uje”, mówiąc na konferencjach o konieczności dalszej pracy, utrzymaniu ciągłości, mentalnej odbudowie, bla, bla, bla… Jak tak patrzę na Galisyjczyków pod jego wodzą, to bardziej wydaje mi się, że podczas wielu lat spędzonych we Włoszech więcej niż od tych wszystkich trenerów nauczył się od kucharzy. Mianowicie – nawijać makaron na uszy, czego de facto nikt nie lubi i w A Corunii coraz mniej osób kupuje.
I ja do tej grupy również należę. Bo to oczywiście fajnie, że menedżerem zostaje były znakomity piłkarz, z ogromnym doświadczeniem. Wszystko to doceniam, naprawdę. Przecież podobną drogę przechodził ostatnio na przykład Zidane. Okazało się, iż Francuz znakomicie potrafi zarządzać grupą tak zwanych „big ego’s”. Albo wcześniej Guardiola, który pod względem taktycznym zrewolucjonizował futbol.
Obaj mieli znikome trenerskie CV w seniorskim futbolu. Seedorf też zaczął swoją karierę trenerską od środowiska, które zna doskonale, czyli Milanu, lecz na stołku wytrzymał pół roku, bo jego Rossoneri wygrywali tylko co drugi mecz. Potem zrobił sobie dwuletnią przerwę i latem 2016 roku trafił do Chin Shenzen FC, gdzie pewnie najchętniej by o nim zapomnieli – średnia zdobywanego 1 punktu na mecz przyprawia o dreszcze. W Depor idzie mu jeszcze gorzej – 0,40.
Spoglądałem więc na ten życiorys Seedorfa w roli menedżera piłkarskiego i zastanawiałem się, czy aby na pewno jest on dobrym kandydatem do próby uratowania tej ekipy. No bo nie oszukujmy się, doświadczenie ma bardzo małe, nie idą za nim wyniki, a zatem właściwie jedyne na czym może jechać, to nazwisko. Jestem przekonany, że tylko dlatego zaczyna od drużyn z najwyższych klas rozgrywkowych, a nie przebija się przez otchłanie na przykład włoskiego futbolu. Po kilku meczach Blanquiazules pod jego wodzą uważam także, iż bohater tego tekstu może mieć jeszcze jeden problem – teorii nie potrafi przełożyć na praktykę, nie wie jak zdobytą przez siebie wiedzę przekazać piłkarzom. A bez tego po prostu nie da się odnosić sukcesu w roli trenera.
Co gorsza dla niego, gazeta „La voz de galicia”, jeszcze przed spotkaniem z Eibarem, wyliczyła, iż Holender zaliczył czwarty najgorszy debiut trenerski w historii klubu. Mało brakowało, a stałby się pierwszym w historii La Liga debiutantem, którego drużyna nie strzeliłaby gola w swoich pierwszych pięciu meczach. Przed tym niechlubnym tytułem uchronił go jednak ostatnio Florin Andone. Też mi pocieszenie…
– Chciałbym mieć 11 graczy takich jak Andone – stwierdził Clarence jakiś czas temu, chcąc chyba podbudować nieco Rumuna. Z drugiej strony, gdybym był piłkarzem Depor i usłyszał coś takiego, niekoniecznie pozytywnie odebrałbym takie słowa. Między wierszami brzmiało to bowiem trochę tak, jakby sam Holender przyznał, iż w jego zespole sporo jest bezużytecznego szrotu.
Nie wykluczam zatem scenariusza, że sporą winę za fatalne wyniki w bieżącym sezonie odpowiada nie tylko Seedorf, ale także jego poprzednicy. Jak to się mówi – z gówna bata nie ukręcisz, a z grajków na poziomie dołu tabeli Primera Division nie stworzysz ekipy na miarę walki o europejskie puchary. Z trzeciej strony zerkam na nazwiska (Sidnei, Albentosa, Juanfran, Valverde Mosquera, Borges, Colak, Krohn-Dehli, Adrian, Andone, a w szczególności Lucas Perez) i widzę ekipę o potencjale na spokojne utrzymanie, podczas gdy w rzeczywistości fani Depor co mecz z nerwów obgryzają sobie paznokcie aż do samych łokci.
Bynajmniej nie uważam też, że całe zło, jakie obecnie dotyka klub z A Corunii, narodziło się w ostatnim czasie. Znacznie bardziej skłaniałbym się ku innej teorii – fatalny sezon 2017/18 to efekt zaniedbań i kiepskiego planowania przez kilka poprzednich lat. Kwestią determinującą wiele kłopotów są oczywiście pieniądze. Blanquiazules od lat zmagają się z długami, niby regularnie je spłacają, lecz rygor finansowy sprawia, iż nie mogą sobie pozwolić na większe inwestycje.
To jest rzecz praktycznie nie do przeskoczenia, nie ma o czym gadać. Uważam natomiast, iż Toni Fernandez, obecny prezydent klubu, wielokrotnie mógł podjąć lepsze decyzje jeśli chodzi o dobór trenerów. Jak już pisałem wcześniej, od 2014 roku przez El Riazor przewinęło ich się mnóstwo (7), więc o żadnej ciągłości projektu nie mogło tu być mowy. Nawet Rayo uznaję klub za stabilniejszy pod tym względem, że choć tam co lato przeprowadzano rewolucję kadrową, to chociaż był ten sam trener – Paco Jemez, który preferował określony styl i chociażby dzięki temu nowicjuszom łatwiej było się zaadaptować do systemu. A w Depor? Co trener to inny pomysł, albo czasem jego kompletny brak.
Fernando Vazquez i Victor Fernandez to były dwie odwrotności złotych rączek – z czegoś robili nic. Po nich pojawił się Del Amo, zaliczając niezłą rundę jesienną. Tamta ekipa potrafiła postawić się na przykład Barcelonie. Kozaczył Lucas Perez, dzięki czemu potem trafił do Arsenalu, a Pedro Mosquera w pewnym momencie miał na koncie najwięcej przechwytów w całej La Liga. Galisyjczyków cechowała elastyczność taktyczna, bo dopasowywali się do tego co zaproponuje im rywal, potrafiąc jednocześnie wykorzystać jego słabe punkty.
Dopiero wiosną projekt ten się zepsuł, a po porażce z Getafe wściekły Tino Fernandez (prezydent) kopał zawzięcie w drzwi od szatni. W końcu okazało się, że Del Amo słabo dogadywał się z piłkarzami, co odbijało się na wynikach oraz ciśnieniu Tino, który po zakończeniu rozgrywek zwolnił legendę Depor. Potem rady nie dał sobie Gaizka Garitano – siłę zespołu miał opierać o defensywę, ale na obietnicach się skończyło. Przyszedł Pepe Mel, pragnął grać odważniej, kombinował z ustawieniem, ale robił to już tak długo, że i do niego skończyła się cierpliwość. Miał tworzyć autorski projekt w oparciu o zawodników, jakich sam chciał ściągnąć, ale gdy trafiła się pierwsza gorsza seria meczów, Mel poleciał. Cristobal odziedziczył więc stworzony przez kogoś zespół. Brakowało doświadczenia i sam pomysł (duża intensywność gry na skrzydłach przez obrońców oraz pomocników, przestawienie na 4-3-3 z trzema napastnikami) też nie wypalił, bo nie do wszystkiego miał odpowiednich wykonawców.
Za słuszne uznaję więc zwolnienie Richarda Barrala, byłego dyrektora sportowego Depor, który odpowiadał właśnie za dobór szkoleniowców oraz budowę kadry. Nie sposób nie nawiązać tu do sytuacji z bramkarzami, bowiem w ciągu obecnego sezonu w pierwszym składzie zagrało ich już aż pięciu – Francis Uzoho, Costel Pantilimon, Przemysław Tytoń, Ruben Martinez i ostatnio Maksym Kowal. Parafrazując Waltera Lippmana – wszyscy bronili tak samo, nikt nie bronił zbyt wiele. Najlepiej wypadł chyba Francis, ale po dwóch przyzwoitych występach odesłano go do rezerw…
Przedostatni z wymienionych natomiast regularnie doprowadzał Blanquiazules do białej gorączki, gdy futbolówka kolejny raz przeleciała mu przez rękawice. Zamurować bramkę miał Maksym Kowal, ale nie, nie ten co niedawno grał w ŁKS-ie, choć jak tak sobie myślę o tym co wyczyniał Ukrainiec z Eibarem, to nie zdziwiłbym się, gdyby nawet były ełkaesiak spisał się lepiej jako golkiper:
***
Jest więc sporo racji w tym, iż Seedorf musi teraz rzeźbić – przepraszam za to określenie – w gównie. Pod względem piłkarskim, ale niestety też charakterologicznym. I szczerze mówiąc tylko pod tym kątem widzę sens zatrudnienia Holendra w roli trenera – bo jako gość z osobowością, charyzmą oraz autorytetem ma także zaprowadzić porządek w szatni pod względem atmosfery.
A ma kogo za mordę złapać. Weźmy takiego Luisinho. Czasem wydaje mi się, że bardziej komfortowo czuje się z mikrofonem przy ustach, niż w piłką koło nogi. Jasne, nie odmawiam mu zapieprzania na boisku, ale poza nim Portugalczyk nie raz wychodzi za daleko. Po derbach z Celtą wdał się na przykład w taki oto dialog:
– Luisinho: Celta ciągle mówi o wygrywaniu, teraz się rozwija, ale tytuły są u nas.
– Mallo: Przekażcie mu, że pogadać możemy na boisku. Depor kiedyś było wielkie, ale już nie jest. Gdyby było, Luisinho by w nim nie grał.
Cóż, rzeczywiście skłaniałbym się tu ku racji kapitana Celty, aczkolwiek nie o to w tym wszystkim chodzi. Bo to nie jedyna taka wypowiedź obrońcy Blanquiazules, przez którą po czasie wyszedł na głupka. – To bardzo dobra decyzja, teraz to Betis będzie bił się o utrzymanie – komentował, gdy Del Amo objał ekipę z Sevilli. A potem okazało się, że Los Turcos skończyli sezon jeszcze pod Andaluzyjczykami.
Zresztą, z Victorem Sanchezem Luisinho miał wyjątkowo na pieńku. Pisałem wcześniej, że szkoleniowiec ten nie dogadywał się z piłkarzami, mając na myśli między innymi Portugalczyka. – Jeśli nie będziesz mnie wystawiał, to popamiętasz, sprawię ci mnóstwo problemów – mówił do trenera. Innym razem na boisku kłócił się z Arribasem, a potem spowodował szarpaninę w szatni, w której oberwał German Lux oraz Fabricio. – Kiedy wiedział, że nie ma szans na grę, symulował uraz kolana. W piątki go bolało, a w poniedziałki już był zdolny do gry – opowiadał Del Amo o Luisinho, który jeszcze wielokrotnie psuł atmosferę w zespole swoim zachowaniem.
Nic dziwnego, że jakiś temu sam Lucas Perez, uważający El Riazor za drugi dom, mówił o „braku chęci do głębszego wchodzenia [w rozmowie] w to bagno”. Innym razem Albentosa stwierdził: – Szatnia jest ok, ale przyjaciółmi chodzącymi na wspólne obiady nie zostaniemy. Przykłady kłótni można wymieniać bez końca – Alejandro Arribas (dziś w Pumas) o mało nie pobił się z Andone na treningu. Gdy mało grał, od razu wypłakiwał się prasie. – Nie sądzę, by pozostanie w Deportivo było dobrym pomysłem z mojej strony – komentował Rumun. Cristobal (poprzednik Seedorfa) zaś za brak dyscypliny wywalił z treningu Emre Colaka. A potem sam go przepraszał, czym dał znać, iż można mu wchodzić na głowę i to w butach.
***
W szatni Depor uzbierało się tyle brudów, że zaczynam wątpić czy jakakolwiek miotła tutaj pomoże. Aż strach zaglądać pod dywan, gdzie zapewne zamieciono wiele konfliktów, czy też do szafy, skąd jeszcze wypadłby jakiś trup.
Ekipę Los Turcos widzę dziś jako dość mocno toksyczne środowisko, w którym zbyt wiele chce się osiągnąć na już, do tego żyje dawną wielkością, a przyszłości wiele się nie myśli. Co jakiś czas fanom obiecuje się, iż wkrótce do pierwszego zespołu trafi kilku utalentowanych wychowanków, ale nawet z lornetką czy lupą trudno ich wypatrywać w kadrze seniorskiej drużyny.
Depor było więc w dużej mierze budowane na kłamstwach, dlatego nie dziwię się wszystkim zirytowanym kibicom, którzy powoli już przestają wierzyć, że cokolwiek zdoła ich uratować. Albo ktokolwiek. I czy za ewentualnym ocaleniem pójdzie jeszcze jakaś dodatkowa, dalsza myśl, by pokusić się o stworzenie projektu na przyszłe lata, a nie najbliższe tygodnie. Gdyby wygrała ta druga opcja, to już teraz misję Seedorfa można skazać na porażkę. Bo jeśli podejście się nie zmieni, to Galisyjczycy z windy nie wysiądą nigdy. W pewnym momencie wysadzą tylko Holendra, pomachają mu białą chusteczką, później zaś znów ruszą lekko w górę lub w dół.
A czy Clarence’a, po kolejnej porażce, przygarnie ktoś konkretny? Z tak zapaskudzonym CV będzie mu cholernie trudno znaleźć pracę w dobrym klubie. Może wtedy przyjdzie czas posłuchać wkurzonych kibiców Depor, którzy twierdzą, iż lepiej byłoby, gdyby ich obecny trener jednak „poszedł w dyrektory”.
Mariusz Bielski