Kiedy 11 stycznia Lech Poznań ogłosił transfer Piotra Tomasika, właściwie wszystko się zgadzało, może oprócz jednej małej wątpliwości – po cholerę Kolejorzowi drugi klasowy lewy obrońca? Bo akurat ta pozycja w zespole Bjelicy była bardzo mocno obsadzona przez Wołodymyra Kostewycza. I skoro Ukrainiec nie szykował się do odejścia z klubu, można się było słusznie zastanawiać, jak pomieścić w składzie dwóch bardzo dobrych w naszych warunkach lewych obrońców.
Odpowiedź przyszła z czasem. A konkretnie, już następnego dnia Lech dopiął wypożyczenie Ołeksija Chobłenki, a na początku lutego podpisał Elvira Koljicia. Czyli sprowadził dwóch gości bez paszportu UE. Żeby obaj mogli jednocześnie przebywać na boisku, nie może na nim przebywać Kostewycz. Taka sytuacja miała miejsce chociażby wczoraj i chyba najdosadniej wyjaśniła dodatkowe powody sprowadzenia do Poznania Tomasika.
Cała sytuacja miała miejsce w okolicach 79. minuty meczu w Gdyni, kiedy na boisku przebywał Kostewycz oraz wprowadzony w drugiej części gry Chobłenko. Nenad Bjelica, chcąc powalczyć o pełną pulę, chciał wpuścić na plac także Koljicia, ale to oznaczało konieczność ściągnięcia z boiska Kostewycza. Jako że wymiana tych piłkarzy jeden do jednego byłaby jednak zbyt odważna, zmiany musiały być dwie – Tomasik zastąpił Ukraińca, a Koljić Barkrotha. I to już samo w sobie było dość absurdalne, tak jak i zamieszanie przy ławce Lecha, gdzie Bjelica nie chciał dopuścić, aby najpierw na boisku zameldował się Koljić. Bo wtedy przez chwilę Lech miałby na boisku trzech graczy bez unijnego paszportu.
Przy jednoczesnym przeprowadzeniu dwóch zmian nie miało to jednak większego znaczenia, bo Lech i tak uniknąłby walkowera. Ale też nie jest to z pewnością sytuacja normalna. Co więcej, Kostewycz może nie grał wczoraj wybitnych zawodów, ale ani nie był na tyle zmęczony, ani na tyle słaby, by przedwcześnie opuszczać boisku. Przeciwnie, w Lechu widzieliśmy przynajmniej kilku lepszych kandydatów do zmiany, z Radutem na czele.
To oczywiście nie pierwszy tego typu problem w Poznaniu, bo przed rokiem – zanim Burić otrzymał polskie obywatelstwo, a w Lechu grali Kostewycz i Tetteh – kłopot był podobny. Gdyby kontuzji doznał Putnocky, a w polu graliby Ukrainiec i Ghańczyk, Lech musiałby dokonać dwóch zmian. I było bardzo blisko, by tego typu paradoksalna sytuacja miała miejsce w zeszłorocznym meczu poznaniaków z Bruk-Betem.
Najzabawniejsze jest jednak to, że tego typu problemy dotykają klubu, który akurat zdaje się być największym zwolennikiem obowiązujących u nas limitów obcokrajowców. No chyba że wreszcie i w Poznaniu zdano sobie sprawę, że te regulacje są zupełnie bez sensu…
Ogólnie tego typu historie, ośmieszające nasze głupkowate przepisy, pojawiają się u nas non stop. Również wczoraj zatrudniający pierdyliard obcokrajowców (a konkretnie – siedemnastu) Bruk-Bet w kompromitujący sposób uległ u siebie Koronie 0:3, a wszystko pod szczelnym parasolem PZPN-owskich przepisów. Któryś raz podnosimy już ten temat i nigdy jeszcze ze strony naszych futbolowych władz nie doczekaliśmy się sensownej odpowiedzi. Po co w ogóle jest ten limit? Komu ma służyć, oprócz przeciętnych Słowaków, Węgrów czy Rumunów? Umówmy się, obowiązujące przepisy nie spełniają żadnej funkcji, oprócz tej kabaretowej. I jeżeli dalej mamy je utrzymywać, to chyba tylko po to, by oglądać więcej humorystycznych sytuacji, jak wczoraj przy ławce rezerwowych Lecha.
Fot. FotoPyK