Cały czas w pamięci mam jeden obraz. Widok dzieci idących do gazu. Nie mogliśmy nic zrobić, bo za odezwanie się do Żyda była kula w łeb. Właśnie ten obraz najbardziej utkwił mi w pamięci, jeśli chodzi o ten straszny czas. Nieprawdą jest, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, bo są rzeczy, do których nie można.
Transporty Żydów do Auschwitz przychodziły cały czas, a warto pamiętać, że mówimy o kilkuset tysiącach ludzi. Szli do krematorium tą samą drogą, tylko w innym kierunku niż my do pracy. Tak było codziennie. Dobrze wiedzieliśmy, że będą zaraz zamordowani i nie robiło to nas większego wrażenia. Jednak gdy człowiek widział dziecko, coś go ruszało. Czułem straszną bezsilność, a także nie poznawałem już siebie. Ludzie idą na rzeź, a nas to już nie ruszało! Ale co mogliśmy zrobić? Nie mogliśmy nic zrobić, bo zaraz byłaby kula w łeb. Nie wiem, co było gorsze – ta bezsilność czy może coraz mniejsza empatia – zaczyna wspomnienia Jacek Zieliniewicz, który w wieku siedemnastu lat trafił do obozu w Auschwitz, a następnie został przeniesiony do Dautmergen, podobozu Natzweiler-Struthof. Zapraszamy do lektury.
Co pan robił, zanim trafił do obozu?
Mieszkałem z moimi rodzicami w małym miasteczku w Wielkopolsce. Chodziłem do szkoły gimnazjalnej w Poznaniu. Jednak już w grudniu 1939 roku zostaliśmy wysiedleni do tzw. Generalnego Gubernatorstwa w Końskich. Wysiedlenie odbyło się w ten sposób, że przyszło dwóch miejscowych Niemców i dali nam 15 minut na spakowanie podręcznego bagażu.
Przypadek sprawił, że trafiliśmy do Końskich, ponieważ Niemcy wówczas byli słabi w organizacji transportu. Wysiedlić wysiedlili, ale zabrakło dla nas i dziesięciu innych rodzin transportu. Po prostu mieliśmy wynieść się z tamtego miasta, lecz na własną rękę. Przypadkiem trafiliśmy właśnie do małego powiatowego miasteczka Końskie, w którym zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci. Nie mieliśmy praktycznie nic, a mieszkańcy pomogli nam w pierwszych dniach.
Tam działał pan w Armii Krajowej?
Działał, to dużo powiedziane, ale miałem wielu kolegów z wysiedlenia i poznałem nowych, którzy mnie wciągnęli w organizację. Przysięgę odbierał ode mnie Andrzej Bialecki, który później był ze mną aresztowany. Do obozu trafił jednak później, bo początkowo był w radomskim więzieniu. Od razu jednak mówię, że nie byłem żołnierzem. Miałem wówczas 16 lat, a Armia Krajowa dopiero zaczynała swoją działalność. Głównie uczyliśmy się obsługi broni, a także planowaliśmy, co można zrobić. Wiele z tego nie wyszło, ponieważ przyszedł dzień, w którym aresztowali mojego kolegę. U siebie w sklepie miał powielacz, dlatego po jego zatrzymaniu przeniosłem powielacz do siebie. Po dwóch dniach byłem już aresztowany. Początkowo myślałem, że dlatego mnie zatrzymali, ale chyba nie do końca tak było.
Gestapo chodziło od domu do domu z listą, na której miało dokładne informacje. Wówczas doszło do masowych zatrzymań, bo w jeden dzień ponad 200 osób. Nie wiem, kto podał im informacje, ale na pewno było jakieś doniesienie. Oczywiście żadnemu z nas nie postawiono żadnych zarzutów.
Jak wyglądało zatrzymanie?
Była już późna noc, ale czułem, że coś się wydarzy. Za oknem było ciemno, lecz było słychać kroki, a następnie uderzenia o bramę. Pytali rodziców, czy syn jest w domu. Nie można było kłamać, bo i tak weszliby do środka. Więc mama otworzyła drzwi, a do mieszkania weszło dwóch uzbrojonych gestapowców. Musieliśmy położyć się z ojcem na podłodze. Zrobili rewizję, a następnie nas przepytywali. Mieliśmy być zatrzymani razem z ojcem, ale na szczęście jego zostawili, ponieważ był bardzo chory na serce. Choć początkowo ich to nie interesowało, bo tata był już ubrany do wyjścia. Jednak na końcu okazało się, że nie ma go na liście.
Ostatecznie z naszej rodziny wzięli tylko mnie, a z domu dziewięć osób. Pojmali jeszcze prawie całą rodzinę Ludwiczaków. Zostawili tylko chłopca, który miał 10 albo 12 lat… Na ulicy stała już ciężarówka. Kazali nam wejść na naczepę i położyć się twarzą do ziemi. Co najgorsze, leżeliśmy na sobie, były chyba trzy albo cztery warstwy. Bardzo trudno było oddychać, a na dodatek baliśmy się, że zaraz wywiozą nas do lasu i rozstrzelają. W końcu taka pozycja nie mogła świadczyć o niczym innym. Wywieźli nas jednak na teren nieczynnej szkoły. Cały dzień pytali o różne głupoty, a później tworzyli dokumentację. Następnie wywieźli nas do Bliżyna, gdzie był obóz żydowski. Byliśmy tam dwa dni w jednym baraku, a później załadowali nas do pociągów towarowych i wywieźli do Auschwitz. Jechaliśmy ponad 12 godzin bez picia i jedzenia. Nasz transport liczył sobie ośmiuset mężczyzn i 150 kobiet. Nikt nie umarł w trakcie drogi, ale kilka osób podjęło próbę ucieczki. Nie wiem, czy udało im się, czy może zostali zastrzeleni.
Wiedzieliście, dokąd jedziecie?
Mówili nam, że jedziemy do Aussig w Czechosłowacji, gdzie mieliśmy pracować. Okazało się jednak, że zabrali nas do Auschwitz. Dotarliśmy tam w nocy i wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, ponieważ na stacji kolejowej była tablica informacyjna.
Tam znowu całą noc przesiedzieliśmy w pustym baraku bez jedzenia i picia. Bardzo śmierdziało chlorem, a my obawialiśmy się, że to gaz. Wszyscy już wiedzieli, iż w Oświęcimiu zabija się ludzi gazem. Następnego dnia nadal nie było picia i jedzenia. Selekcjonowano nas i przydzielano numerki. Miałem szczęście, bo zrobili mi mały tatuaż, a były osoby, którym pokrywał całe ramię. Później odebrano nam wszystko z wyjątkiem butów i paska do spodni, ale tylko skórzanego, bo inne zabierali. Następnie przepędzono nas przez prysznice, co uznali za kąpiel. Dostaliśmy nowe rzeczy – włącznie z bielizną – które były brudne i zawszone. W Auschwitz nosiło się cywilne ubrania, które miały czerwony pasek na bokach spodni i marynarce, by odróżniać nas od wolnych ludzi. Naturalnie, praktycznie nikt nie miał dopasowanego ubrania, dlatego trudno było poznać kogokolwiek. Jedynie poza obozem pracowano w pasiakach.
W kolejnym dniu zaprowadzono nas na tzw. kwarantannę. Przeniesiono mnie do bloku numer siedem i okazało się, że dobrze trafiłem. Blokowym był tam słowacki żyd, który był w porządku. Okradał jak wszyscy, ale nie bił i nie wrzeszczał.
Z czego okradał?
Wykrajał kawałek chleba z porcji dla więźnia. Było nas około dwustu, więc miał całkiem sporo tego chleba. Jednak tak robili wszyscy blokowi.
Jak długo trwała kwarantanna i na czym polegała?
Kwarantanna trwała dwa miesiące. Było kiepsko, bo byliśmy nowymi więźniami i musieliśmy się przyzwyczaić do takiego życia. Odebrano nam buty, czapek nie mieliśmy, a było już bardzo zimno. Łóżka były drewniane, ale nie było na nich nawet koca. O 04:00 rano musieliśmy zameldować się na dworze, a do baraku wracaliśmy o 21:00. Co prawda pracowało się niewiele, ale głód i zimno bardzo dokuczały.
Co jedliście przez cały dzień?
Przed wyjściem z baraku dostawało się kubek tzw. kawy, którą trzeba było bardzo szybko wypić, bo brakowało naczyń. Następnie przed południem dostawaliśmy pół litra zupy na głowę, ale wlewali do naczynia dwulitrowego i to było dla czterech osób. Także trzeba było bardzo szybko wypić, ponieważ nie było naczyń. Po wieczornym apelu dostawało się kawałek chleba z odrobiną margaryny i znowu pół litra tej „kawy”. Początkowo nie dało się tego jeść, bo było ohydne. Ale z czasem już smakowało, lecz było tego mało. Jednak dzisiaj już nie pamiętam tego, że chodziłem głodny, ale zimno jak najbardziej. Najgorzej było, gdy po mroźnej nocy trzeba było wyjść o 04:00 rano na apel, a ziemia była zmarznięta, co bardzo człowiek odczuwał, ponieważ nie miał butów.
W czasie kwarantanny mieliśmy również tzw. sport. Kazali nam się czołgać, skakać, biegać. Jeśli ktoś nie nadążał, to był bity. Często było tak, że starsi ludzie nie wytrzymywali tego WF-u i tracili życie.
Kwarantanna miała was przystosować do życia w obozie?
Kwarantanna była po to, by odebrać nam wszystko. Początkowo zabrano nam wszystkie rzeczy materialne, a następnie zabrano nam godność. Byliśmy już tylko numerkiem, a nie człowiekiem.
W czasie kwarantanny mogliście pisać listy?
Pod koniec mogliśmy, ale zasada była taka, że więzień może napisać dwa listy w miesiącu i tyle samo może dostać odpowiedzi. Oczywiście wszystko po niemiecku i ani słowa o obozie. Była cenzura, która wszystko kontrolowała.
W Auschwitz było dobre to, że mogliśmy pisać do domu o paczki żywnościowe. I to całkiem duże, bo dwa razy w tygodniu więzień mógł dostać dziesięciokilogramową paczkę. Chodziło o to, by osadzony miał siły do pracy. Oczywiście nie było tak od początku, bo taka zasada weszła w życie po 1942 roku, gdy miała miejsce klęska Niemców pod Stalingradem. Rozpoczęto wtedy kampanię „Zniszczenie przez pracę”. Niemcy stwierdzili, że nie opłaca im się zabijać więźniów, dlatego pozwolono na dodatkowe jedzenie. Takie coś pozwalało, by więzień pracował dłużej i bardziej wydajnie.
Paczki docierały do was w całości?
Nie wiem, jak w innych obozach, ale w Auschwitz docierały. Dlaczego? Żydowskie transporty przywoziły jedzenie i inne fanty. Nie opłacało im się brać naszego jedzenia, bo tam mieli dużo lepsze. Jedynie co mi zabrano z paczki, to różaniec i miód z alkoholem. Najwidoczniej esesman wyczuł i wyrzucił albo sobie wziął. Choć tam tego alkoholu było bardziej do wąchania niż picia, więc pewnie wyrzucił (śmiech).
Przy czym pan pracował?
W tym roku obchody z okazji 73. rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz miały miejsce w łaźni. Moje komando budowało właśnie te łaźnie, ale chodziło bardziej o prace wykończeniowe. Pamiętam, jak z kolegą czyściliśmy okna własnymi koszulami, bo nie było żadnych szmat. Podszedł do nas wtedy Kapo i stwierdził, że myjemy złe okna. Był wściekły i mocno nas pobił. Później myliśmy już – jego zdaniem – właściwe okna, ale po apelu znowu po nas przyszedł. Zaprowadził nas do baraku, gdzie była odzież, którą wydawał Żyd. Kapo powiedział do niego, że ma nam dać koszulę, a ten wziął pierwsze z brzegu. Kapo znowu się wkurzył i powiedział do niego: – Dla moich ludzi, takie łachy?. Pobił tego biedaka i kazał mu przynieść eleganckie koszule i pulowery… Dopiero co nas pobił, a tutaj nagle byliśmy jego ludźmi. Co więcej, zrobił z nas magazynierów i przeniósł w inne miejsce. Mówił tylko, że jak zobaczy nas niepracujących, to będzie krucho. A tam nie było pracy, bo wydaliśmy rano sprzęt i tyle. Musieliśmy więc być cały czas czujni i gdy ktoś szedł, udawaliśmy, że pracujemy.
Jakie były najcięższe prace w obozie?
Trudno powiedzieć, bo było kilka takich prac. Jeśli miałbym wskazać, to kopanie rowów i budowanie pieców w barakach. Muszę powiedzieć, że tylko raz pracowaliśmy w Auschwitz uczciwie. A było to w barakach kobiecych, gdzie budowaliśmy łazienki. Był tam straszny syf i potworne warunki. Początkowo nie było tam niczego – wody, ubikacji – i panował straszny ścisk. Kobiety załatwiały się wszędzie, a później ich pracą było to, że wynosiły gówno z obozu. Naziści uznawali to za „lekką pracę”, dlatego wieczorem dostawały tylko kawałek chleba.
Praca sonderkommando była ciężka z psychicznego punktu widzenia.
Często było tak, że prowadzili na śmierć swoją rodzinę, a więc tak. Szczególnie było tak u węgierskich żydów, których od razu zabierano do takiej pracy. Jeśli nie chciał, to kula w łeb. Jeden z nich nawet opowiadał, że spotkał swojego ojca. Ten się cieszył, że zobaczył syna i zaczął z nim rozmawiać. Na co syn odpowiedział mu, że teraz nie ma czasu i pogadają, gdy ten się wykąpie. Cóż, już nie pogadali… Obóz był innym światem, w którym potrafiliśmy się zadomowić, a wielu nauczyło się nawet zawodu.
Pan nauczył się zawodu?
Ja nie, ale mój kolega z pierwszego transportu tak. Choć tutaj muszę opowiedzieć od początku, bo historia jest lekko zagmatwana. Otóż, pierwsza trzydziestka esesmanów była najgorsza, ale wśród nich byli również porządni ludzie. Jednym z nich był Otto Kiesel, który przydzielał pracę. W obozie były dwa rodzaje pracy – pod dachem i na zewnątrz. Gdy ktoś ledwo żył, udawał się do Kiesela i prosił o pracę pod dachem, bo tam były lepsze warunki. Ten zawsze się zgadzał, a tym samym uratował życie wielu Polaków i innych więźniów.
Mój kumpel, Józiu Pieczyński, również trafił do niego, a ten skierował go do komanda fryzjerów jako sprzątacza, bo Józek nie potrafił strzyc. Wówczas na strzyżenie przychodził tam komendant obozu, ale pewnego dnia zabrakło fryzjera, który był Niemcem. Wtedy komendant powiedział, że ma przyjść do jego gabinetu „mały Polak”, czyli Józek. A ten przecież nigdy nie miał nożyczek ani brzytwy w ręku, ale musiał sobie poradzić. Komendant powiedział do niego tylko dwa słowa, gdy Józek założył mu fartuch – kein Wort, czyli „ani słowa”. I co? Dał radę i regularnie już go strzygł.
Co się stało z Otto Kieselem po wojnie?
Kiesel w 1942 roku uciekł z Polakami, a następnie ukrywał się w Warszawie u moich znajomych. Później go aresztowali, ale nie poszedł pod ścianę i przeżył. Wiem też, że Polacy, którym uratował życie, wystąpili o krzyż pamięci dla niego, ale chyba nie przyjął. Choć słyszałem też gdzieś, że przyjął. Nie mam tutaj pewności, ale wiem, że to był jeden z tych Niemców, który miał serce.
Mieliście świadomość tego, co robiono z dziećmi w Auschwitz?
Dzieci generalnie zabijano i nie było w związku z tym żadnej tajemnicy. Jednak był doktor Mengele, który szukał bliźniąt jednojajowych. Robił eksperymenty, które miały pozwolić opracować metodę, by niemieckie kobiety rodziły więcej niż jedno dziecko. Jego badania wyglądały tak, że jedno dziecko od razu zabijał, a drugie później, gdy dokonał badań. Na terenie obozu miał kilka gabinetów, a na dodatek miał możliwości, by zabijać. Żaden inny lekarz nie miał, nie ma i nie będzie miał takich możliwości, a Mengele i tak nic nie odkrył. Oczywiście tutaj również nie było tajemnicy, że takie badania miały miejsce. Doskonale o tym wiedzieliśmy, ale znowu nic nie mogliśmy zrobić.
Znał pan Stanisławę Leszczyńską?
Osobiście nie znałem, ale słyszałem o niej wiele dobrego. Od maja 1943 roku zabroniono zabijania noworodków, bo wcześniej dzieci mordowano na dwa sposoby. Albo zastrzyk fenolu w serduszko, albo topienie w wiadrze z wodą. Gdy weszło prawo, by nie zabijać dzieci matek aryjskich, to właśnie Stanisława Leszczyńska – zawodowa położna – pomagała im przychodzić na świat. Jej pracą i skutecznością był zachwycony sam doktor Mengele.
Mam znajomego, który urodził się na terenie obozu, ale Sachsenhausen. Jeździ co roku do obozu na grób ojca, którego nigdy nie widział na oczy.
Jakie były kary za niewykonywanie poleceń?
Nie było kodeksu, bo kara mogła być każda i za największe głupstwa. Nawet za złe spojrzenie można było ponieść najsurowszą karę, czyli śmierć. Najgorzej mieli ci najsłabsi, którzy nie dawali rady. Oni często byli bici na śmierć.
Kobiety były gwałcone?
Wydaje mi się, że nie, bo esesmani nie zadawali się z więźniarkami. W obozie było tak, że Polak pod żadnym pozorem nie mógł zadawać się z kobietą niemiecką. A były takie, bo sam nawet pracowałem z niemieckimi prostytutkami, które – swoją drogą – były bardzo w porządku. Jednak jakikolwiek kontakt z nimi nie wchodził w grę, bo groził śmiercią. Raz nawet ostrzegaliśmy kumpla, by uważał, bo jeśli będzie czegoś od niego chciała, a on odmówi, to doniesie na niego i skończy się tak, że dostanie kulkę w łeb.
Często zdarzały się ucieczki?
Pierwsza była bodajże miesiąc po założeniu obozu, ale po roku uciekiniera chyba złapano i zabito… Był taki czas, że za jednego uciekiniera dziesięciu wsadzano do bunkra głodowego na śmierć. I tutaj jest znana historia z ojcem Maksymilianem Kolbe, który podobno – chociaż nie wszyscy w to wierzą – wyszedł z szeregu, by zastąpić kogoś, kto miał być zabity. W czasie apelu nie można było drgnąć, a niektórzy mówią, że Maksymilian Kolbe właśnie nie wyszedł celowo z szeregu.
Złapanych i zabitych często wystawiano na pokaz, by przestraszyć innych.
Pod koniec wojny większość esesmanów chodziło mocno pijanych i ucieczki były łatwiejsze. Miałem kolegę, który z zawodu był rzeźnikiem i pisał do domu, by przysyłano mu mielony pieprz. Przechodziło, ponieważ esesmani myśleli, że pracuje w swoim zawodzie. A on robił przy rozwalonych samolotach, które przychodziły do Auschwitz z frontu. To była wielka hala, w której łatwo było się ukryć. Na terenie obozu były jednak dwa łańcuchy straży – mały i duży. Jak ktoś uciekł i go nie złapano, to ci na dużej straży czekali trzy dni. Uciekinier miał zadanie, by się ukrywać przez 72 godziny, a wtedy druga straż schodziła i można było opuścić obóz. Mojemu koledze był potrzebny pieprz, ponieważ szukano z psami, które nie złapały tropu właśnie przez ten pieprz. Tak więc udało mu się uciec.
Niedawno zmarł kolega z numerem 918 z drugiego transportu, który mieszkał w Gdańsku. Był autorem najbardziej brawurowej ucieczki. Uciekali w czwórkę samochodem esesmańskim, a mieli jeszcze mundury esesmanów i pełne uzbrojenie. Pracowali w magazynie, w którym przebrali się za nazistów. Na pierwszej bramce podali fałszywy numer przepustki, który przeszedł, ponieważ esesman nie sprawdził. A na drugiej nie podniesiono bramki, ale Kazik dobrze mówił po niemiecku i zaczął wyzywać tego esesmana, że jak on może oficerów nie wypuścić? Facet zmiękł i ich wypuścił.
Pamięta pan nazwiska esesmanów?
Tak, ale chciałbym pamiętać tylko tych dobrych. Czasami naprawdę zdarzał się esesman, który był ludzki. W Daumergen był taki, który nie raz wyciągnął mnie za uszy, a nosił przecież mundur esesmana.
Mówi się, że pójście do szpitala było ryzykowne, bo można było szybko zginąć, ale czasami również przeczekać najgorszy moment.
W Auschwitz nie byłem ani razu w szpitalu, ale w Daumergen już tak. I szczerze muszę powiedzieć, iż ta wizyta, a właściwie dwumiesięczny pobyt był zbawieniem. Taki ruch doradził mi wtedy znajomy moich rodziców, doktor Engelhardt. Choć szpital był miejscem, w którym się umierało, a nie leczyło. Nie było sprzętu i personelu. Sam miałem kolegów, którzy byli sanitariuszami, ponieważ posiadali paczki, a takich chętnie przyjmowano.
W obozie rodziła się przyjaźń?
Z moich obserwacji nie bardzo, bo była przyjaźń, ale między ludźmi, którzy już wcześniej się znali.
Ludzie tracili hierarchię wartości, by przeżyć?
Każdy chciał przeżyć. Zawsze mówiłem, że aby przetrwać obóz, potrzebne były trzy rzeczy. Po pierwsze wiara, że tak się stanie. Po drugie przyjaciele, którzy pomagali. Proszę mi wierzyć, że nikt sam w obozie nie przeżył. A po trzecie potrzebne było również szczęście. W drugim obozie było nas 6000, po ośmiu miesiącach zostało 668, a więc łatwo nie było, aby spełnić te wszystkie warunki… Obóz był innym światem, w którym panowało inne reguły. Tam działy się naprawdę rzeczy, które trudno sobie nawet wyobrazić. Poznałem faceta, który od początku handlował chlebem, a później zbierał brylanty. Miał ich cały woreczek, a następnie ktoś mu je ukradł. Normalne było również to, że ktoś umierał z głodu, a obok drugi pił wódkę albo szampana.
Oderwaniem od rzeczywistości były też poranki artystyczne?
Tak bym tego nie nazwał, ale byli tam różni ludzie z wielu zawodów. Było tak, że grupy artystów chodziły po barakach i dawały pseudokoncerty, a blokowi dawali za to jedzenie. Mówiło się, że instrument potrafił uratować życie. Na bloku „karnej kampanii” mój kolega Sławek występował jako komik. Pamiętam też żydowskiego komika, który mówił w kilku językach. Szczerze mówiąc, to było po to, by stworzyć coś na pozór normalnego życia. Choć zaraz człowiek przekonywał się, że normalnie nie jest. Na przykład poszedłem do pracy i kopałem rów, a tam Kapo powiedział – Dieser arbeitet gut, czyli „ten dobrze pracuje”. Po chwili oparłem się o łopatę i dostałem kijem po plecach. Wtedy zrozumiałem, że w obozie trzeba nauczyć się, jak pracować, by się nie przemęczać, a przy okazji nie oberwać.
Przyzwyczajenie się do takiego życia było najtrudniejsze?
Życia tam pewien nie był nikt. W Auschwitz było tak, że blokowy w czasie apelu wyczytywał numerki osób, które nie pójdą jutro do pracy. Zwykle oznaczało to śmierć. W obozie byli więźniowie, którzy w dokumentach mieli dopisane unerwünschte Rückkehr, czyli “powrót niepożądany”. Tych ludzi nie zabijali od razu, bo Niemcy chcieli, by pracowali… Miałem taką sytuację w drugim obozie (Daumergen, podobóz Natzweiler-Struthof), w którym było dużo gorzej niż w Auschwitz. Esesman powiedział mi, że nie idę rano do pracy i mam się stawić o 07:00 w innym miejscu. Całą noc nie spałem, bo byłem pewny, że rano już nie będę żył. Poszedłem jednak o wyznaczonej godzinie i okazało się, iż zmieniają mi pracę. Byłem wtedy niesamowicie przerażony i zmęczony, bo w nocy nie zmrużyłem oka nawet na chwilę.
Będąc już w tym drugim obozie, wziął pan udział w Marszu Śmierci.
Znowu można mówić o szczęściu, bo była już wiosna w 1945 roku. Po niebie latały amerykańskie samoloty, które zestrzeliwały wszystko. Byle furmanka jechała po drodze, a już jej nie było… Wyruszyliśmy 18 marca i szliśmy cztery doby. Nie wiedzieliśmy do końca, dokąd idziemy, ale były plotki, że w stronę Jeziora Bodeńskiego, a tam mieli nas utopić. Po trzech dniach zamknięto nas w stodołach i też podobno ktoś usłyszał, że chcą nas spalić. Skończyło się na tym, że wypędzono nas z nich i ruszyliśmy na wschód w stronę Dachau. Mówiono jednak, że Francuzi odcięli nam drogę, dlatego podróżowaliśmy jeszcze więcej. Trafiliśmy do jakiegoś miasta, gdzie esesmani zostawili nas na łące i uciekli. Baliśmy się wtedy, bo przecież wszędzie byli Niemcy. Usiadłem z kumplem i zaczęliśmy jeść zapas chleba, który miałem, ponieważ liczyliśmy, że zaraz uwolnią nas Francuzi albo Amerykanie i dadzą jeść. Ktoś jednak powiedział, by wejść do miasta, ponieważ na łące jest niebezpiecznie, gdyż Niemcy chcieli się tam bronić. Tak zrobiliśmy, ale w mieście trafiliśmy na dwóch Niemców, którzy przepędzili nas do lasu. Siedzieliśmy tam cztery doby w strachu. Gdy wyszliśmy z lasu, bo jedzenie się skończyło, to Niemców już nie było, a byli Francuzi.
Wolność.
Wie pan co? W obozie wiele razy dyskutowaliśmy o tej chwili, gdy wyjdziemy już z niego i będziemy wolni. Zastanawialiśmy się wtedy, co zrobimy z Niemcami. Mieliśmy naprawdę różne pomysły, ale jak już byliśmy wolni, to ta nienawiść minęła. Całe szczęście zresztą, bo zostalibyśmy mordercami. Została mi jednak pogarda, której nie mogłem się pozbyć przez 50 lat. Aż zaproszono mnie do tego drugiego obozu na terenie Niemiec. Wraz z kolegami przez całą drogę mówiliśmy, że jedziemy tylko na groby, a z Niemcami nie chcemy mieć nic wspólnego. Okazało się, że grobami opiekuje się szkoła, czyli dzieci urodzone po wojnie. Wspaniali młodzi ludzie! Mam całą masę przyjaciół w Niemczech. Od pewnego czasu już nie mogę tam jeździć, ale oni odwiedzają mnie.
No właśnie, bo Pan prowadzi specjalne wykłady w szkołach niemieckich i polskich, w trakcie których poruszany jest temat Holocaustu.
W ostatnim czasie już nie prowadzę, ponieważ podupadłem na zdrowiu, ale młodzież odwiedza mnie w domu. Nie mogę już chodzić, lecz na moje zdrowie wpłynęła też ta sprawa z urodzinami Hitlera we Wodzisławiu Śląskim. Wszystkiego się spodziewałem, ale takie coś? Akurat Włodzisław Śląski był miejscem, w którym wyprowadzonych więźniów z Auschwitz ładowano na odkryte węglarki i wywożono w głąb Niemiec, gdy Rosjanie zbliżali się do Auschwitz. Tam było kilkadziesiąt tysięcy ludzi, których prowadzono w zimie głodnych, chorych i słabych. Zginęła masa ludzi. A teraz, po kilkudziesięciu latach, organizują tam urodziny Hitlera? Kim są ci ludzie, a właściwie, czy to ludzie? W głowie mi się to nie mieści.
– Zmieniamy temat, ponieważ pan Jacek – jedyny moment w trakcie długiej rozmowy – był wyraźnie poruszony, a ten temat nie najlepiej wpływa na jego zdrowie.
Pierwsze minuty, godziny, dni, tygodnie, gdy był pan już wolnym człowiekiem. Co pan zrobił?
Niemców nie ma, a są Francuzi, to było dziwne. Dostaliśmy puszkę konserw i poszliśmy do miasta. Trafiliśmy do piekarni i dostaliśmy po bochenku chleba, całym! Potem mieszkaliśmy w wagonach kolejowych, a tam był wagon z konserwami i czekoladą. Znowu jedliśmy, ale później okazało się, że to była czekolada dla pilotów, która zawierała specjalny środek pobudzający. Nie mogliśmy spać, ale nic nam nie było. Podobno w tym wagonie miał być też koniak, ale go już nie było (śmiech). Następnie mieszkałem w domku jednorodzinnym ze starszym małżeństwem. Co ciekawe, Niemcy sprytnie się ratowali, bo przyjmowali do siebie jednego więźnia, a jak francuski żołnierz widział, że otwiera im człowiek w pasiaku, to salutował i odchodził. Tak więc, w pewnym sensie, chroniliśmy tych Niemców.
Byliśmy wyzwoleni 22 kwietnia, ale właściwie nie wiedzieliśmy, czy wojna się już skończyła. Raz jednak szedłem miastem, a tam każdy żołnierz francuski z butelką wina w ręku i mocno podpity krzyczał – koniec wojny. Później zmieniłem miasto i mieszkałem dwa kilometry od Dunaju. Chodziłem się tam kąpać i łapałem ryby z kolegami, ale granatami. Rzucało się taki granat do wody, a mnóstwo ryb wypływało na powierzchnię. Dostawaliśmy chleb i mleko od Francuzów. Tak żyliśmy w pierwszych tygodniach.
Nie myślał pan o powrocie do rodziny?
Nie było transportu do Polski, ale była grupka Francuzów, która miała polskie korzenie. Po prostu przed wojną wyemigrowali do Francji za chlebem. Mieliśmy z nimi kontakt, a w maju oni całą kompanią wybierali się do Polski. Daliśmy im z kolegami listy, by dostarczyli naszym rodzinom. Swój zaadresowałem na adres w Końskich, bo miałem nadzieję, że nadal rodzice tam są i żyją. Z tymi listami pojechali więc w maju, a ja z kumplem pojechałem do ojczyzny na początku grudnia. Po drodze byłem w Poznaniu u krewnych i tam mi powiedzieli, że rodzice żyją. Ruszyłem więc do Końskich i dojechałem późnym wieczorem. Pukałem do drzwi i cisza. Miałem wrażenie, że stoję pod tymi drzwiami bardzo długo, ale wreszcie otworzyła moja matka. Spytałem, dlaczego tak długo musiałem czekać? Mama mi wtedy powiedziała, że rano przyszedł listonosz z listem od znajomych, ale miała dużo pracy w sklepie, który rodzice prowadzili. Tak więc list odłożyła na później, ale ostatecznie o nim zapomniała. Gdy chwyciła go wieczorem i okazało się, że w środku był też mój list z maja, to zaczęła go czytać i totalnie jej nie interesowało, że ktoś puka do drzwi. A tam stał nadawca listu (śmiech).
Na drugi dzień znajomi już wiedzieli, że wróciłem. Nie poszli do szkoły, bo kumpel wrócił po wielu latach i musieliśmy nadrobić stracony czas… Stwierdziłem, że zostaję w Polsce i kontynuowałem naukę. Najpierw dokończyłem gimnazjum, a później trzeba było zdać maturę. Powołali nas do wojska i odsłużyłem swoje w Legionowie. Pracowałem w betoniarni, a potem w zakładach mięsnych. Później kolega zorganizował wystawę tematyczną odnośnie do II wojny światowej i jeździliśmy po szkołach w szóstkę. Sporo było tych wykładów, bo był rok, w którym 22 razy byłem w niemieckich szkołach i 33 razy w polskich.
Jak ocenia pan wiedzę młodzieży w tej tematyce?
Nie wie, jak było, ale chce słuchać. Wydaje mi się, że mam dobry kontakt z młodzieżą. Oczywiście oni nie zdają sobie sprawy z tego wszystkiego do końca, bo ich tam nie było… Niemiecka młodzież nie ma kompletnie nic wspólnego z tamtym pokoleniem. Znam młodą Niemkę, którą nazywam moją córką, a jeszcze inną wnuczką. Młodzież niemiecka naprawdę chce tej wiedzy i rozumie, że działy się wtedy naprawdę straszne rzeczy.
Trudno było wrócić do normalnego życia?
Byłem jeszcze młody, dlatego nie było mi specjalnie trudno. Mam znajomą z rocznika 1938. Jej ojciec był lekarzem i zadarł z Niemcami, którzy go zamordowali, matka trafiła do Auschwitz, a ona wraz z siostrą trafiła do rodzin niemieckich. Stały się tam Niemkami, bo nawet słowa nie umiały po polsku. Po wojnie matka odnalazła córki i sprowadziła do ojczyzny. W szkole te dziewczynki nie miały łatwo, bo nie znały nawet słowa po polsku i mówiono na nie „Niemry”. W obozie miałem też kumpla, który był jedyną osobą płaczącą, jaką miałem okazję tam spotkać. Chodziło o to, że jego ojciec zmarł tam na tyfus. A on zginął pięć dni później. Mówię o tym, by pokazać, że były gorsze tragedie niż moja.
Wracają wspomnienia z tamtych czasów?
Gdy jestem z młodymi ludźmi i o tym opowiadam, to tak. Nie są to jednak natrętne koszmary, które wracają co noc. Ten etap już dawno za mną, ale chciałbym, aby ludzie pamiętali. Młodzież musi wiedzieć, bo nas już niedługo nie będzie. Mam już 92 lata i kończę moją historię. Niedawno jeszcze byłem w Oświęcimiu z moją córką i prawnuczką, a to już coś znaczy.
Wysłuchał: Bartosz Burzyński
Obserwuj @Bartosza Burzyńskiego
Fot. źródło własne