Przeddzień wiosennej inauguracji ligi to ulubiony moment dla trenerów ekstraklasy i to wcale nie dlatego, że mieli kupę czasu na wdrażanie i szlifowanie nowych rozwiązań. A przynajmniej nie tylko dlatego. Otóż przerwa zimowa to u nas najdłuższy w roku okres bez meczów o stawkę. Nie da się stracić punktów czy osunąć w tabeli, więc nie ma też pretekstów, by nasi trenerzy lądowali w tym czasie na bruku. Po weekendzie nie trzeba się bać poniedziałku, a codzienna praca stosunkowo najbardziej przypomina sielankę. Ale też do czasu, bo już w piątek wraca liga, a z nią prędkości ponownie nabierze trenerska karuzela.
Od dawna jasne jest, że – szukając pracy na lata – raczej nie należy myśleć o trenowaniu klubu ekstraklasy. Masowe zwolnienia – tak chyba należałoby nazwać zjawisko, jakie obserwujemy w naszej lidze sezon w sezon. Wszyscy podskórnie czujemy, że trenerzy nie pracują u nas zbyt długo oraz że czas ich pracy systematycznie się skraca, ale wciąż łapiemy się za głowę przy kolejnych, często zupełnie absurdalnych pożegnaniach. Czy zatem gorące stołki trenerskie w ostatnim czasie zrobiły się u nas jeszcze bardziej gorące oraz czy tak liczne zwolnienia powinny w ogóle jeszcze kogokolwiek dziwić?
Drużyna źle gra, nie rokuje na przyszłość, dołuje w tabeli? Zawsze najprościej wymienić trenera – w końcu wiąże się to z rozwiązaniem tylko jednej umowy, a nie na przykład 20-kilku z piłkarzami pierwszego zespołu. Tym bardziej, że najczęściej nie ma jak ogarnąć następców, bo okienko akurat jest zamknięte.
I tak też wygląda polska rzeczywistość. Tydzień przed startem obecnego sezonu z Wisły Płock wyleciał Marcin Kaczmarek. We wrześniu poszła pierwsza masówka, bo z pracą pożegnali się Jacek Magiera (Legia), Dariusz Wdowczyk (Piast), Mariusz Rumak (Bruk-Bet) i Piotr Nowak (Lechia). Kolejne grupowe zwolnienia mieliśmy na przełomie listopada i grudnia, bo z karuzeli wypadli Piotr Stokowiec (Zagłębie), Kiko Ramirez (Wisła K.) i Radosław Mroczkowski (Sandecja). Połowa sezonu zeszła się więc z odstrzelonymi trenerami w połowie klubów ekstraklasy. A przecież pod koniec roku jeszcze kilku innych wisiało na włosku, z Janem Urbanem na czele.
Dziś najdłużej pracującym trenerem w ekstraklasie jest Nenad Bjelica, który kieruje Lechem niecałe półtora roku (526 dni). Drugi jest Jan Urban w Śląsku (398 dni), za nim Leszek Ojrzyński w Arce (303 dni), a reszta nie prowadziła swoich zespołów nawet przez sekundę w poprzednim sezonie. Dodajmy, że nie prowadziła w ekstraklasie, bo taki Marcin Brosz jest na swoim stanowisku dłużej, ale dopiero od lipca zeszłego roku rywalizuje na najwyższym poziomie. I to właśnie ekstraklasa tak działa na trenerów, że ci w przerażającej większości przypadków nie są w stanie wytrwać na stanowisku chociażby roku.
Czy zawsze tak to u nas wyglądało? Można powiedzieć, że trenowanie naszych klubów nigdy nie było długotrwałym zajęciem, ale też gołym okiem można zaobserwować mniejszą cierpliwość działaczy do trenerów. Analizując średni czas pracy szkoleniowców, najniższą wartość od przeszło dekady zarejestrowano 11 grudnia zeszłego roku, czyli dzień po zwolnieniu Mroczkowskiego z Sandecji. W tamtym dniu średni czas pracy trenera w ekstraklasie (dla beniaminków liczony od 1 lipca) osiągnął minimalną wartość dla pełnego dziesięciolecia i wyniósł zaledwie 144 dni. Wiadomo, był to tzw. dołek, ale też najgłębszy w naprawdę długim i reprezentatywnym okresie.
Co prawda od niepamiętnych czasów stołek trenerski w ekstraklasie nie należał do najbardziej stabilnych, ale też od przeszło dekady nie przewracał się tak często. W latach 2009-2012 średni czas pracy szkoleniowców w ogromnej większości przypadków utrzymywał się powyżej 250 dni, a bywały i takie momenty, w których zbliżał się do 400. Wspomniane 144 dni z grudnia tego roku to wartość absurdalnie niska i bez precedensu w ostatnim dziesięcioleciu. To przecież równowartość niecałych 5 miesięcy, i mowa tu o wartości średniej, a nie o jakimś wyjątku, czyli pojedynczym trenerze odpalonym przedwcześnie, jeszcze przed otrzymaniem prawdziwej szansy.
Wiadomo, do obniżenia średniej w największej mierze przykładają się kluby najsłabsze, które nerwowymi zmianami szkoleniowców próbują dać impuls drużynie i rzutem na taśmę odwrócić złą kartę. Trudno przypomnieć sobie spadkowicza, w którym przez cały sezon działacze spokojnie przyglądali się, jak trener zmierza wraz z drużyną w pierwszoligową otchłań. Spójrzmy więc, jak sprawy się mają w klubach, które od wielu sezonów nieprzerwanie grają w ekstraklasie. Gdzie trenerski stołek był najbezpieczniejszy, a gdzie najłatwiej było z niego spaść?
Patrząc po Lechii aż dziw bierze, że Piotr Nowak potrafił utrzymać się w niej przez 623 dni – to niemal trzykrotnie dłużej, niż wyniosła ostatnia średnia. Natomiast najspokojniejszymi miejscami do pracy w ekstraklasie wydają się dziś Poznań i Białystok, chociaż w tym drugim mieście tak dobrą średnią niemal w pojedynkę nabił Michał Probierz, zaliczając dwa ponad 3-letnie okresy.
Inna sprawa, że przypadek Michała Probierza jest u nas zupełnym wyjątkiem. Dość napisać, że w całym XXI wieku tylko dziewięć razy zdarzyła się sytuacja, w której trener pracował w jednym klubie na poziomie ekstraklasy dłużej niż 1000 dni. I dwa razy był to właśnie Probierz.
Na szczycie rankingu wciąż utrzymuje się wynik 1250 dni Ryszarda Wieczorka z Odry z początku wieku. Natomiast praca trenerów z miejsc 2. i 3., czyli Nawałki i Fornalika, została przerwana awansem na stołek selekcjonera reprezentacji Polski. Jakkolwiek spojrzeć, tak długie utrzymywanie się na powierzchni w ekstraklasie było na tyle dużą sztuką, że trzeba je było w odpowiedni sposób nagrodzić. Inna sprawa, że 1250 dni Wieczorka, czyli niespełna 3,5 roku, wygląda śmiesznie przy dorobku niektórych trenerów, którzy obecnie pracują z czołowymi drużynami Europy. Dość napisać, że Arsene Wenger w Arsenalu pozostaje na stanowisku od przeszło 21 lat (!), a Diego Simeone w Atletico od przeszło 6 lat.
Czy zatem obecna sytuacja w ekstraklasie jest jakimś wyjątkiem w skali europejskiej? W poprzedniej edycji raportu “The European Club Footballing Landscape” nad sprawą pochyliła się UEFA. Analitycy z europejskiej federacji sprawdzili, jak wiele klubów z danych rozgrywek zmieniło swoich trenerów w trakcie trwania sezonu oraz podczas posezonowego lata. Przed dwoma laty nasz wynik zatrzymał się u nas na poziomie 69 procent, co oscylowało w granicach europejskiej średniej. Gdyby jednak analogiczne wyliczenie wykonać dla sezonu 2016/17 (oraz dla lata tuż po nim), okazałoby się, że aż 88 procent naszych klubów wymieniło szkoleniowców. A konkretnie 14 z 16. Taki wynik dałby nam miejsce w ścisłej europejskiej czołówce. Albo – jak kto woli – w europejskim ogonie.
Jasne, w Europie coraz rzadziej trafiają się takie przypadki, jak Arsene Wenger czy Diego Simeone, ale też w poważnych ligach współczynniki zmiany trenerów są jednak zdecydowanie bardziej umiarkowane (zwłaszcza w odniesieniu do rzeczonych 88 procent). No to jeszcze rzut oka na światową mapkę z tego samego opracowania. Z obecnym wynikiem pięknie wpasowujemy się w standardy afrykańskie oraz rodem z Ameryki Centralnej i Południowej.
Jakkolwiek spojrzeć, zmierzamy w dosyć niebezpiecznym kierunku. Przyspieszamy z wymienianiem trenerów, ale nie wydaje się, by miało to przełożenie na cokolwiek pozytywnego (dziwne by było, gdyby było inaczej). Kolejni szkoleniowcy mają coraz mniej czasu na pracę z zespołem, a w ich świadomości nieustannie musi czaić się myśl, że każde potknięcie może zakończyć się pożegnaniem. I z pewnością nie jest to sytuacja, który w jakikolwiek sposób sprzyja piłkarskiemu rozwojowi.
MICHAŁ SADOMSKI