Limit poziomu testosteronu wśród biegaczek nie zostanie uregulowany jeszcze przynajmniej do lata 2018 roku – postanowił Trybunał Arbitrażowy do spraw Sportu w Lozannie. Decyzja jest w gruncie rzeczy nie tyle wiążącym postanowieniem, co kolejnym z serii uników w tej kontrowersyjnej i wielowątkowej sadze.
Wszystko zaczęło się od Caster Semenyi. W 2009 roku szerzej nieznana 18-latka w trakcie kilku miesięcy wyśrubowała rekord życiowy do kosmicznego poziomu 1:56.72. To zwróciło uwagę nie tylko mediów, ale też Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF). Tuż przed mistrzostwami świata w Berlinie biegaczkę poddano serii badań.
Po kilku miesiącach analiz mogła dalej startować, a złota wywalczonego w Niemczech nikt nie zamierzał jej odbierać. Ktoś jednak udostępnił wyniki testów mediom i sprawa zaczęła żyć własnym życiem. Wynikało z nich bowiem, że poziom testosteronu Semenyi jest dużo wyższy niż średnia u kobiet, a nastolatka wykazuje niektóre cechy hiperandrogenizmu.
Samo zagadnienie nie jest w świecie sportu niczym nowym. Już w latach trzydziestych dwa medale olimpijskie dla Polski wywalczyła Stanisława Walasiewicz. W 1980 roku zmarła w wyniku postrzału i zgodnie z obowiązującym w USA prawem została poddana sekcji zwłok. Wyniki okazały się zaskakujące – biegaczka została zdiagnozowana jako osoba interseksualna: posiadała żeńskie i nie w pełni rozwinięte męskie narządy płciowe. Choć sprawa ujrzała światło dzienne, to medali i rekordów nigdy jej nie odebrano.
Walasiewicz całe życia czuła się kobietą i żyła jako kobieta – miała nawet męża. Inaczej wyglądało to w przypadku Dory Ratjen. Rekordzistka świata i mistrzyni Europy z 1938 roku została ujawniona jako hermafrodyta. Po II Wojnie Światowej zmieniła tożsamość – stała się Heinrichem i wycofała się z życia publicznego.
Takich przypadków było więcej, a IAAF już w latach 60. wprowadził poważnie zajął się kontrowersjami wokół płci. Była to reakcja na coraz bardziej „męski” wygląd zawodniczek ze Związku Radzieckiego. Podejrzewane przez wszystkich siostry Press oraz Tatjana Szczełkanowa i Marija Itkina nigdy nie zostały jednak zweryfikowane – zakończyły kariery akurat wtedy, kiedy pojawiły się pierwsze badania. Wtedy zawodniczki musiały paradować nago przed komisją lekarską, potem badano ich chromosomy, a dziś poddawane są jeszcze bardziej szczegółowym testom.
W sprawie Semenyi IAAF zareagował szybko. Już w 2011 po serii badań wprowadzono limit stężenia testosteronu dla kobiet – zawodniczki przekraczające maksymalny poziom musiały poddać się kuracji lekowej lub operacji. Jeśli nie chciały iść na współpracę, to po prostu nie mogły startować w oficjalnych zawodach najwyższej rangi.
Ostatecznie maksymalny dopuszczalny poziom testosteronu u kobiet określono na 10 nanomoli na litr. Przeciętny poziom zamyka się w przedziale 0,35 – 2 nanomole na litr. U mężczyzn ten zakres to od 10,5 do 35 nanomoli na litr. IAAF dokonał więc prostego rozróżnienia i wytyczył granicę niemal dokładnie tam, gdzie zaczynał się poziom „męski”. Pojawił się jednak problem natury etycznej: czy naturalnie występujące zjawisko – bez podłoża dopingowego – można w sztuczny sposób ograniczać? Jak ustalić granice i dlaczego określać je właśnie na tym, a nie innym pułapie?
Część zawodniczek poddała się chirurgicznej gonadektomii. Zabieg powoduje jednak spadek poziomu testosteronu do poziomu 1 nanomola na litr, więc kilka z nich – w tym Semenya – wolało zostać przy lekach i „zbijać” wynik do wyższego poziomu. Stopniowo biegaczka z RPA zaczęła popadać w przeciętność. W 2015 roku zajęła nawet ostatnie miejsce… w półfinale mistrzostw świata w Pekinie. Co spowodowało, że rok później na igrzyskach olimpijskich w Rio była już poza zasięgiem?
Do gry wkroczył Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu. W lipcu 2015 roku rozpatrzył odwołanie Dutee Chand, która rok wcześniej została wykluczona przez IAAF ze startów. Wszystko przez to, że nie zgodziła się na terapię hormonalną. „Podwyższony poziom testosteronu występuje u mnie naturalnie. Nie mam na to żadnego wpływu. Dlaczego miałabym się leczyć?” – pytała hinduska sprinterka, która nawet przed wszystkimi badaniami nie robiła na bieżni furory. W jej przypadku testosteron nie miał przełożenia na wyniki – i do tego poglądu przychylił się CAS.
Trybunał powołał panel medycznych ekspertów, który orzekł brak wystarczających dowodów na to, że podwyższony poziom testosteronu wpływa na poprawę wyników sportowych. Po prostu nie przedstawiono konkretnych przykładów, które udowodniłyby, że wyższy poziom tego hormonu daje większą przewagę niż inne biologiczne udogodnienia wynikające z genów – jak na przykład charakterystyczne dla jamajskich sprinterów superszybkie włókna mięśniowe. IAAF musiał zawiesić obowiązujące do tej pory regulacje, a Semenya i inne zawodniczki zostały uwolnione od terapii.
Tylko czy rzeczywiście takiego wpływu nie ma? Analiza wyników samej Semenyi zdaje się sugerować co innego. W 2016 roku wolna od ograniczeń biegaczka na corocznych mistrzostwach RPA po raz pierwszy wygrała bieg nie tylko na 800 metrów (jak to miała w zwyczaju), ale również na 400 i 1500 – wcześniej nikomu się to nie udało. W Rio pobiła rekord życiowy (1:55.28) i zbliżyła się do nieosiągalnego rekordu świata.
Niebotyczny progres po uchyleniu regulacji przez Trybunał zaczęły także notować Francine Niyonsaba i Margaret Wambui. To właśnie one wraz z Semenyą obsadziły podium igrzysk w Rio. „Te zawodniczki są o wiele silniejsze, bardziej wytrzymałe i po prostu nie do przeskoczenia. Norma testosteronu powinna zostać przywrócona” – mówiła piąta na mecie Joanna Jóźwik.
IAAF nie złożył broni i wrócił do Trybunału z wynikami badań. Podczas mistrzostw świata w 2011 i 2013 przebadano 1332 kobiety z 21 dyscyplin. Wnioski były jasne – zawodniczki z wyższym poziomem testosteronu notowały lepsze wyniki od tych z niskim. W rzucie młotem rzucały 4,5 proc. dalej, wzwyż skakały 3 proc. wyżej. Co ciekawe, w biegu na 800 metrów były lepsze o „tylko” 1,8 proc. Większą przewagę osiągnęły na dwa razy krótszym dystansie – 2,7 procent.
O jakiej skali zjawiska mówimy? Spośród 1332 przebadanych kobiet 24 (1,8 proc.) miały podwyższony poziom testosteronu. U dziewięciu było to jednak pokłosie stosowania dopingu, u sześciu czynniki „niemożliwe do określenia”, a u dziewięciu pozostałych było to związane z hiperandrogenizmem. Z metodologicznego punktu kontrowersyjne wydaje się wymieszanie wyników kobiet stosujących testosteron jako formę dopingu z tymi, u których to zjawisko występuje naturalnie. To nieco zamazuje ogólny obraz sytuacji i odwraca uwagę od rzeczywistej skali problemu.
„To badanie zmieniło wszystko. Do tej pory mogliśmy domniemywać zależności między poziomem testosteronu a wynikami sportowymi, ale nie mogliśmy tego w żaden sposób udowodnić. Teraz możemy” – komentował Stephane Bermon z Instytutu Medycyny Sportowej w Monako, który koordynował badania. Od strony czysto biologicznej, wysoki poziom testosteronu ma sprzyjać zwiększaniu wydolności tlenowej krwi i wspomagać proces budowy mięśni.
I to właśnie do wyników tych badań – oraz kolejnych, odnoszących się do sprinterek takich jak Chand – miał odnieść się Trybunał. Decyzję odłożono ze względów formalnych – zdaniem CAS działacze IAAF nie domagali się przywrócenia dawnych limitów, a wprowadzenia nowych. Tym razem miały one dotyczyć biegaczek na dystansach od 400 do 1500 metrów.
I tu widać pewną nieścisłość. Dlaczego IAAF skupił się tylko na biegach, a pominął rzut młotem i skok wzwyż, skoro przewaga jednych zawodniczek nad innymi również i w tych konkurencjach także została według nich udowodniona? Być może dlatego, że siłą rzeczy biegaczki startujące na 800 metrów stały się „twarzą” całego problemu, a o innych przypadkach zbyt dużo się nie mówi. To może być również pokłosie tego, że w tamtych konkurencjach dominacja zawodniczek z podwyższonym poziomem testosteronu nie jest aż tak widoczna – przynajmniej pozornie. Prawo powinno być jednak tworzone dla wszystkich, a nie dopasowywane do najbardziej medialnych przypadków.
Czym w praktyce jest te kilka procent, które wskazał IAAF? W elitarnym sporcie wszystkim. Cztery procenty to właśnie różnica, która dzieliła poddającą się terapii Semenyę (2:01) od Semenyi uciekającej światowej czołówce (1:56). Ale czy to wystarczająca liczba do tego, by przekonać Trybunał? Brak decyzji też jest pewną decyzją – pokazuje, że badania dostarczone przez IAAF na pewno nie zrobiły takiego wrażenia na jakie liczyli przedstawiciele federacji.
„Nie chodzi o demonizowanie i przypinanie łatek. Chodzi o współzawodnictwo na zdrowych zasadach. To nie jest kwestia związana z dopingiem, tylko z biologią” – argumentował prezydent IAAF Sebastian Coe. Można jednak przypuszczać, że i tym razem nie przekona Trybunału. Dlaczego? Pewne wskazówki można znaleźć w uzasadnieniu zawieszenia regulacji z 2015 roku.
„Dostarczone dowody nie mówią o skali zjawiska. Nie wiemy, czy przewaga zawodniczek wynosi 12 procent czy też mieści się w przedziale od jednego do trzech procent. Kiedy już poznamy te liczby, to IAAF będzie musiał rozważyć czy wyniki mieszczące się poniżej 12 procent są wystarczającą przesłanką do tego, by usprawiedliwić wykluczenie kobiet z tą przewagą z żeńskiej kategorii” – argumentował wówczas CAS.
Dziś wiemy, że skala zjawiska wynosi – w zależności od dyscypliny – od 1,8% do 4,5%. To wciąż zdecydowanie mniej niż próg wyznaczony przez CAS. Skąd wzięło się te 12 procent? Mniej więcej właśnie o tyle lepsze wyniki od kobiet osiągają bowiem mężczyźni. Wszystko zależy więc od podejścia członków Trybunału – jeśli nadal będą upierać się przy tym czarno-białym podziale, to mają wszelkie podstawy do tego, by wniosek IAAF odrzucić.
Styczniowe postanowienie jest więc tak naprawdę grą na czas. Przez najbliższe pół roku żadne regulacje nie będą obowiązywały, a w trakcie tego okresu IAAF ma przemyśleć strategię. Jeśli zdecyduje się pozostać przy poprzednich regulacjach, to postępowanie zostanie wznowione przed tym samym panelem ekspertów. Jeśli zaproponuje nowe, to cała zabawa rozpocznie się od nowa.
Łatwo całe to zamieszanie sprowadzić do populistycznych haseł „niech startują z mężczyznami”, jednak sprawa jest z wielu względów o wiele bardziej skomplikowana. Po pierwsze – każdy z tych przypadków to indywidualny dramat młodej kobiety, która na pewnym etapie życia dowiaduje się, że zdaniem wielu tak naprawdę kobietą nie jest. Nie wszystkie radzą sobie z tym dobrze – Hinduska Santhi Soundarajam w 2006 roku została publicznie „wyoutowana” przez indyjską federację. Próbowała popełnić samobójstwo i na zawsze wycofała się ze sportu.
Inna sprawa, że starty kobiet z podwyższonym poziomem testosteronu z mężczyznami nie mają absolutnie żadnego sensu. Dość powiedzieć, że fantastyczny wynik Semenyi w Rio byłby… najgorszym czasem w męskich eliminacjach. Gdzieś w tle pojawia się etyka – czy jedne biologiczne fenomeny (Phelps, Bolt, Eero Maentyranta) można dopuszczać kosztem drugich? Co jednak zrobić jednak z takimi zawodniczkami jak Joanna Jóźwik, których jedyną winą jest to, że mają po prostu niski poziom testosteronu?
Takich pytań jest wiele, a dobrych rozwiązań na ten moment nie widać. Regulacje musiałyby mieć szeroki zasięg i zostać poparte niepozostawiającymi złudzeń dowodami. Trudno jednak wyobrazić sobie ich uniwersalne zastosowanie. Właśnie to udowodnił przypadek Dutee Chand – u sprinterek wpływ testosteronu na poprawę wyników nie jest tak wyraźny, jak u biegających na średnich dystansach. Diabeł tradycyjnie tkwi w szczegółach – w każdej z dyscyplin natura tego zjawiska jest inna. Sprawa biegaczek ciągnie się już od blisko dekady – może się jednak okazać, że tak naprawdę to dopiero początek.
KACPER BARTOSIAK