Reklama

Kłamstwo Shankly’ego, taniec na peronie, kubek szampana. Jak Ray Clemence budował swoją legendę

redakcja

Autor:redakcja

04 lutego 2018, 10:17 • 11 min czytania 2 komentarze

Czy można czuć się piłkarzem nie do końca spełnionym, jeśli pięć razy wygrywało się ligę angielską, trzykrotnie Puchar Europy, a łącznie wieszało na szyi 21 złotych medali? Czy słusznym będzie podjęcie decyzji o opuszczeniu wielkiego Liverpoolu przełomu lat 70. i 80. niecałe pół godziny po zdobyciu tytułu najlepszej klubowej drużyny kontynentu, siedząc w szatni z papierowym kubkiem szampana w dłoni? Czy do zdobycia pierwszego w historii klubu z Anfield Pucharu Europy może natchnąć taniec na peronie? Czy wreszcie – mimo kilkuset występów dla Liverpoolu i Tottenhamu – najważniejszy dwumecz można rozegrać dopiero grubo po pięćdziesiątce?

Kłamstwo Shankly’ego, taniec na peronie, kubek szampana. Jak Ray Clemence budował swoją legendę

Gdybyście spytali o to wszystko Raya Clemence’a, legendarnego bramkarza reprezentacji Anglii, na każde pytanie odpowiedziałby twierdząco.

Gdy napastnicy widzieli niechybnie zmierzające w ich kierunku prawe kolano, wiedzieli już, że postawili stopę w królestwie, którego tronu Ray Clemence łatwo oddawać nie miał zamiaru. W jego polu karnym. Wysunięta do przodu w wyskoku noga, podciągnięta niemal do klatki piersiowej, była jego znakiem rozpoznawczym.

Zrzut ekranu 2018-02-04 o 07.29.15

– Dorastałem w czasach, kiedy musiałeś chronić swoje zdrowie na boisku. Kiedy zacząłem grać w Scunthorpe, bramkarze byli niesamowicie poniewierani. Jeden z nich, Geoff Sidebottom, który wcześniej grał w Wolves i Aston Villi powiedział, że muszę zadbać o siebie. W taki sposób tworzyłem sobie przestrzeń, by bezpiecznie łapać górne piłki.

Reklama

W dzisiejszych czasach prawe kolano oczyszczające mu drogę by się nie sprawdziło. Sam stwierdził w jednym z wywiadów, że dzięki niemu pewnie miałby więcej czerwonych kartek niż udanych interwencji. Grał jednak w czasach, gdy bramkarz musiał walczyć o swoje niezwykle twardo, inaczej po dziewięćdziesięciu minutach kończył poobijany jak bokserzy po pojedynkach z Muhammadem Alim.

Wtedy nie mógł jeszcze wiedzieć, że najtrudniejszy mecz, najtwardszą walkę, w której wszystkie chwyty są dozwolone i która nie została sformalizowana żadnymi przepisami, stoczy długo po zawieszeniu butów na kołku. Nie grał już o ligowe punkty, medale czy puchary. Na szali, gdy dwukrotnie atakował go nowotwór, położone zostało jego życie. Najpierw w 2005, gdy zdiagnozowano u niego raka prostaty, później w 2012, kiedy lekarz wykrył u niego guza rdzeniowego. Z obu starć, po długiej walce, wyszedł zwycięsko.

Przegrywanie nie było bowiem w naturze Clemence’a. Jako młody chłopak miał okazję obserwować, jak jego ojciec pnie się po szczeblach kariery i z szeregowego pracownika staje się menedżerem produkcji, pod którym pracowało kilkaset osób. Był przesiąknięty sukcesem, sam też bardzo go pragnął. Choć niekoniecznie w piłce, z którą chciał zerwać na długo zanim po trzykroć wzniósł w górę Puchar Europy.

– Zacząłem grać w piłkę w Notts County, zagrałem jako trzynastolatek sześć meczów w trzecim zespole i jeden w rezerwach, ale na koniec roku dostałem list, jakiego żaden dzieciak nie chciałby dostać. „Thanks, but no thanks”. „Dzięki, ale nie”. Wtedy byłem praktycznie pewny, że to koniec, że ja i futbol to związek bez przyszłości.

Nie mógł się bardziej pomylić.

2d6229d3bc097f73cff245ede5c27eb3Bill Shankly i Ray Clemence

Reklama

W jego wspinaczce na szczyt – wcale nie błyskawicznej, w hollywoodzkim stylu, a raczej mozolnej i wymagającej wielu wyrzeczeń – ta chęć bycia najlepszym, którą zaszczepił w Rayu ojciec okazała się być jedną z absolutnie najważniejszych cech charakteru. Gdy bowiem trafił do Liverpoolu Billa Shankly’ego, był to klub, w którym chęć wygrywania wszystkiego była jak religia. Jak najbardziej uzależniający narkotyk. Nie pozwalała myśleć o niczym innym, zadowalać się pomniejszymi sukcesami.

Shankly przez półtorej dekady u sterów uczynił z Liverpoolu prawdziwą potęgę. Nie tylko w skali kraju, ale i upominającą się coraz głośniej o kontynentalne triumfy. Nie spoczął, póki The Reds nie podnieśli w górę Pucharu UEFA w piętnastym roku jego panowania na Anfield. Jak się wkrótce okazało – ostatnim, bowiem tuż po wygranej 3:2 w dwumeczu z Borussią Moenchengladbach, w którym Ray Clemence obronił rzut karny wykonywany przez Juppa Heynckesa, „Shanks” powiedział pas.

***

– To był prawdopodobnie najważniejszy moment dwumeczu, choć wtedy nie byłem tego świadom. W pierwszym spotkaniu prowadziliśmy 3:0, gdy Stevie Heighway wrócił pomóc obronie. Dlaczego pozwoliliśmy mu wrócić w nasze pole karne? Do dziś tego nie wiem! W każdym razie sfaulował przeciwnika i sprokurował rzut karny. Gdy broniłem strzał Juppa Heynckesa nie wiedziałem jeszcze, że w drugim spotkaniu Borussia wygra 2:0 i gdyby wtedy padł gol, przegralibyśmy z powodu bramki straconej u siebie – wspominał później Clemence.

***

Swojemu asystentowi i następcy, Bobowi Paisley’owi Shankly zostawił jednak niesamowitą ekipę, która w ciągu kilku lat miała zawładnąć już nie Pucharem UEFA – i tak rozgrywkami znacznie bardziej prestiżowymi niż obecnie Liga Europy – ale Pucharem Europy Mistrzów Krajowych, poprzednikiem Champions League.

Bramki tejże ekipy strzegł już wtedy ukształtowany bramkarsko Ray Clemence, którego Shankly wyciągnął ze Scunthorpe i który w 665 występach dla klubu z Anfield (więcej mają na koncie tylko Steven Gerrard, Jamie Carragher i Ian Callaghan) zapracował sobie na status niekwestionowanej legendy. Bramkarza, który stał się punktem odniesienia dla jego następców. Golkipera, jakiego dziś tęskno wyglądają wszyscy bez wyjątku fani The Reds. Jednego ze stu piłkarzy, który wstrząsnęli The Kop.

17_rclemence_500

A wszystko zaczęło się od drobnego kłamstewka.

– W ostatnim meczu sezonu w Scunthorpe graliśmy na wyjeździe z Doncaster Rovers. Przed meczem widziałem Billa Shankly’ego na parkingu. Wiedziałem, że przyjechał obejrzeć mnie w akcji. Tamten mecz był absolutnym koszmarem – przegraliśmy 0:3, a ja zawaliłem dwa gole. Pamiętam, jak wróciłem do domu i powiedziałem rodzicom: „jeżeli miałem szansę dojść gdzieś w piłce, to właśnie wyrzuciłem ją przez okno”. Na szczęście Liverpool obserwował mnie dłużej i tamten mecz nie miał wpływu na transfer. Wtedy w Scunthorpe zarabialiśmy po jedenaście funtów i musiałem łączyć grę z pracą na plaży w Skegness, gdzie wydawałem leżaki, by zarabiać na życie. Kiedy dostałem wiadomość, że Liverpool złożył za mnie ofertę i zostałem zapytany, czy chcę iść do tego klubu, byłem gotów podpisać każdy kontrakt, jakikolwiek by mi dali. Jeszcze tego samego dnia pojechałem do Liverpoolu, by porozmawiać z Shanklym. Powiedział mi wtedy, że pierwszym bramkarzem jest oczywiście Tommy Lawrence, ale jest już po trzydziestce, najlepszy okres ma za sobą i jeśli cały czas będę parł do przodu, skończę w „big team”, jak on nazywał podstawową jedenastkę.

Podekscytowany tak wielkimi perspektywami Clemence dopiero parę dni później miał dowiedzieć się, że Lawrence’owi do trzydziestki brakuje jeszcze trzech lat, a najlepszy czas dla bramkarza wciąż jest jeszcze przed pierwszym golkiperem The Reds. Raya czekało więc dwa i pół roku w rezerwach, nim stał się na ponad dekadę pierwszym bramkarzem Liverpoolu. Złotego Liverpoolu, zmierzającego od pucharu do pucharu i od medalu do medalu. Złoty krążek lądował w tym czasie na jego szyi osiemnastokrotnie.

Zrzut ekranu 2018-02-04 o 07.09.45

Jedno z tych zwycięstw – kto wie, czy nie najważniejsze, bo pierwsze w Pucharze Europy – Clemence pomógł osiągnąć nie dzięki umiejętnościom stricte piłkarskim, a… tanecznym.

W 1977 Liverpool był na najlepszej drodze, by sięgnąć po pierwszą w historii klubu potrójną koronę. Stracił na nią szansę w najgorszym możliwym momencie, bo pomiędzy wygraniem ligi a finałem Pucharu Europy. W finale FA Cup uległ bowiem Manchesterowi United. Piłkarze byli absolutnie zdruzgotani, bo stracili szansę na historyczne osiągnięcie. A przecież kilka dni później mieli w Rzymie zagrać z Borussią Moenchengladbach o to, by sięgnąć chociaż po dublet. Czekając na pociąg powrotny do Liverpoolu na stacji Watford Junction, wszyscy siedzieli więc ze zwieszonymi głowami, nikt nie chciał z nikim zamienić słowa. I wtedy Clemence zrobił coś kompletnie niezrozumiałego. Któryś z kolegów podpuścił go, by zaczął tańczyć i śpiewać na peronie. Wśród wszystkich tych spuszczonych ze smutku głów, Ray – którego trudno było wcześniej nazwać duszą towarzystwa – zaczął swój taniec.

– Atmosfera od razu się rozluźniła. Wsiedliśmy do pociągu, napiliśmy się czegoś mocniejszego, wrzuciliśmy coś na ząb. Potrzebowaliśmy tego, żeby szybko wyrzucić z głowy Wembley – wspominał później w rozmowie z Richardem Keysem i Andym Grayem.

Pląsy Clemence’a przyniosły skutek. Cztery dni później Liverpool, ochrzczony później “The Magical Reds”, rozniósł Gladbach Udo Lattka z Heynckesem, Stielike, Simonsenem czy Vogtsem w składzie 3:1.

493d65b742caf964d2469714226158d3

I tak jak Bill Shankly zszedł ze sceny jako zwycięzca tuż po wygraniu Pucharu UEFA, tak Clemence podjął decyzję o opuszczeniu Liverpoolu w chwili, gdy cały zespół świętował swój wielki triumf. Konkretnie – trzecie zwycięstwo w Pucharze Europy.

– Kiedy wychodziłem na mecz finałowy, nie miałem jeszcze takiego zamiaru, by odchodzić. Gdy rozmawiałem później z ludźmi, mówili mi, że trudno, by piłkarska kariera dała ci piękniejsze przeżycie niż wygranie Pucharu Europy grając w Paryżu przeciwko Realowi Madryt. I to była fantastyczna noc, nie zaprzeczam. W szatni szampan lał się strumieniami, wszędzie byli fotoreporterzy, panowało ogólne zamieszanie, jak to po wygranym finale. Usiadłem wtedy w kącie z papierowym kubkiem w dłoni, rozejrzałem się dookoła i pomyślałem sobie: “to po prostu kolejny dzień w biurze”. W ciągu jakichś 20-25 minut od wygrania meczu o Puchar Europy poczułem, że muszę znaleźć sobie nowe wyzwanie. Miałem 32 lata, osiągnąłem wszystko, co się dało w Liverpoolu i chciałem sprawdzić, czy będę w stanie odnieść sukces gdzie indziej. Potrzebowałem bodźca, by jeszcze raz wycisnąć z siebie maksimum, by utrzymać standardy gry, jakie wcześniej sobie wyznaczyłem.

To wszystko miał Clemence’owi dać Tottenham. Klub z ambicjami. Nie tak potężny jak Liverpool, ale któremu udało się w tamtym czasie zebrać naprawdę konkretny skład, z kilkoma piłkarzami klasy światowej. – Nie mogłem odejść byle gdzie. Chciałem trafić tam, gdzie były aspiracje, gdzie miałem szansę dużo wygrywać, grać w europejskich pucharach. Dlatego wybrałem Tottenham.

ray clem spurs 730

Na pierwsze wielkie zwycięstwo nie trzeba było długo czekać. W pierwszym roku Clemence’a na White Hart Lane – roku wyjątkowym, setnym dla klubu – Koguty po dwóch meczach (w pierwszym starciu na Wembley było 1:1, a więc trzeba było rozegrać powtórkę) uporały się z Queens Park Rangers po bramkach Glenna Hoddle’a. Clemence raz jeszcze mógł sobie przypomnieć prorocze słowa jego klubowego kolegi z Liverpoolu Boba Wilsona po swoim pierwszym finale FA Cup, przegranym z Arsenalem.

– Słuchaj, to pewnie mój ostatni mecz w życiu na Wembley, ale uwierz mi – ty będziesz tutaj wracać jeszcze wiele, wiele razy.

Jako piłkarz wracał ponad pięćdziesiąt razy, jako trener bramkarzy dobił do trzycyfrówki. A jednak do całkowitego spełnienia czegoś mu zabrakło. W futbolu klubowym osiągnął bowiem wszystko, co się tylko dało, ale ogromny niedosyt – o którym mówi w wywiadach do dziś – pozostawiła po sobie przygoda w reprezentacji. Aż dziw bierze, ale tak wybitny golkiper jak Clemence nigdy nie stanął między słupkami drużyny narodowej na mistrzostwach świata. Jedyną szansę stracił w 1982 roku, bowiem Anglicy w 1974 i 1978 na mundial nie pojechali.

W tamtym czasie Anglicy mieli dwóch znakomitych golkiperów. Zwinnego jak kot Clemence’a i potężnie zbudowanego Petera Shiltona. Mało który selekcjoner na świecie mógł sobie wtedy pozwolić na komfort wyboru między tak wysokiej klasy fachowcami. Jedynymi Anglikami niezadowolonymi z takiego stanu posiadania byli więc oczywiście Clemence i Shilton. Prywatnie – choć może trudno w to uwierzyć – koledzy z pokoju na zgrupowaniach reprezentacji i świetni kumple.

ray_clemence_peter_shilton1

Gdy więc reprezentację przejął w 1977 roku Ron Greenwood, zdecydował się na ciągłą rotację. Przez jakiś czas grał Clemence, później na parę meczów zmieniał go Shilton. Wszystko po to, by nie powtórzyła się sytuacja z mistrzostw w Meksyku. Wtedy przez cały okres przygotowań i eliminacji bronił Gordon Banks, który jednak przed meczem ćwierćfinałowym zachorował. Do bramki na mecz z Republiką Federalną Niemiec musiał więc wskoczyć Peter Bonetti z Chelsea, dla którego był to dopiero siódmy – i ostatni – mecz w kadrze. Anglicy przegrali 2:3, Bonetti zawalił przy jednej z bramek i został narodowym kozłem ofiarnym.

Dlatego też Greenwood, nie chcąc popełnić podobnego błędu, rotował Clemencem i Shiltonem aż do ostatniej fazy przygotowań do mundialu 1982. Bramkarza Liverpoolu, a później Tottenhamu zapewniał jednak wielokrotnie, że to on jest jego numerem jeden tak długo, jak jest zdrowy i w formie.

Tuż przed mistrzostwami zmienił zdanie. Clemence’a spotkała… kara za sukces.

– W sobotę graliśmy z Tottenhamem mecz finału FA Cup z QPR, a we wtorek reprezentacja grała mecz towarzyski z Holandią. W finale padł remis, w czwartek trzeba było zagrać powtórkę, dlatego nie mogłem wystąpić ani w meczu z Holendrami, ani ze Szkocją w sobotę na Hampden. Anglia wygrała oba te spotkania z Peterem Shiltonem w składzie, ale mimo to w kolejnym tygodniu, kiedy przydzielano numerki na mistrzostwa, to ja otrzymałem koszulkę z numerem 1. Shilton dostał 22. Polecieliśmy na obóz do Bilbao i dwa dni przed pierwszym meczem Ron powiedział mi, że zdecydował się postawić na Petera. Spytałem: “dlaczego?”. “Kiedy Peter grał w tych dwóch meczach towarzyskich, nie straciliśmy gola, a drużyna wyglądała na uporządkowaną”. Zostałem boleśnie ukarany za to, że wygrałem FA Cup. To był dla mnie bardzo trudny moment, bo sam wcześniej poniekąd zgodziłem się na tę rotację, a skończyłem przez to jako rezerwowy na mistrzostwach świata.

Rok później Clemence zdecydował, że czas skupić się już wyłącznie na grze w klubie, tym samym odbierając sobie szansę na wyjazd na mundial w 1986 roku.

Mimo ponad 900 występów dla Liverpoolu i Tottenhamu, mimo kilkudziesięciu gier w koszulce reprezentacji Anglii – w tym meczu z Brazylią na Wembley w roli kapitana, który później wspominał jako najpiękniejsze przeżycie w całej sportowej karierze – wciąż nie miał dość futbolu. Dlatego gdy tylko kontuzja uniemożliwiła mu dalszą grę, szybko zamienił uwijanie się jak w ukropie w polu karnym na trenowanie swoich następców. Najpierw w Tottenhamie, później w reprezentacji Anglii, gdzie pracy nie przerwał nawet wtedy, gdy zaatakował go rak prostaty. Selekcjonerzy się zmieniali, on – nie.

651831454Mistrzostwa świata w Korei i Japonii, od lewej: Sven Goran Eriksson, Steve McClaren, Sammy Lee i Ray Clemence

Dopiero w 2013 roku uznał, że czas nadrobić czas, którego nie miał zbyt wiele dla swoich dzieci i wnuków. Czas, który poświęcił, by stać się jedną z najwybitniejszych postaci w historii dwóch wielkich angielskich klubów. Jednym z najlepszych bramkarzy europejskiego futbolu XX wieku.

SZYMON PODSTUFKA

***

Cytowane wypowiedzi Raya Clemence’a pochodzą z wywiadów dla Daily Mail oraz TalkSport.

Najnowsze

Hiszpania

Mbappe wraca z dalekiej podróży. Taki Real kibice chcą oglądać

Patryk Stec
6
Mbappe wraca z dalekiej podróży. Taki Real kibice chcą oglądać

Anglia

Koszykówka

Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark

Michał Kołkowski
5
Fenomen socjologiczny czy beneficjentka “białego przywileju”? Kłótnia o Caitlin Clark
Anglia

Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Radosław Laudański
6
Chelsea oblała test dojrzałości. Sean Dyche pokazuje, że ciągle ma to coś

Komentarze

2 komentarze

Loading...