Reklama

Jeśli ludzie nie będą czytać, to sorry – zdechniemy

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

03 lutego 2018, 12:50 • 19 min czytania 30 komentarzy

Kończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, ale doszedł do wniosku, że znacznie ciekawsze od opisywania rzeczywistości, jest jej kreowanie. Zanim Wojciech Chmielarz zaczął pisać sprzedające się w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy kryminały, za które zgarnął zresztą prestiżową Nagrodę Wielkiego Kalibru, zajmował się wywiadem gospodarczym i tworzył, jak sam przyznaje… grafomańskie teksty, których nikt nie chciał wydać. Nam opowiada o tym, skąd bierze się pomysły na mordowanie ludzi na kartach powieści, ile tak naprawdę zarabia wzięty pisarz i co się stanie, jeśli nie zaczniemy więcej czytać.

Jeśli ludzie nie będą czytać, to sorry – zdechniemy

Jak się sprzedaje książki? Co wpływa na wynik, oczywiście poza samą jakością?

Bardzo wiele czynników ma ogromny wpływ. Jednym z tych najbardziej niedocenianych jest na przykład szczęście. Niedawno rozmawiałem z pewnym wydawcą o książce Pauliny Świst. To pseudonim, nikt nie wie, kto to jest. Książka „Prokurator”, która jest trochę kryminałem, a trochę pornosem dla kobiet w stylu Greya, sprzedała się w stu tysiącach egzemplarzy. I nikt nie ma pojęcia, jakim cudem. Bo były już takie książki, ale nie chwytały. Panie kupowały Greya, ale ich polskich odpowiedników już nie. Jedno z dużych wydawnictw po sukcesie „Prokuratora” zrobiło specjalne zebranie w jego sprawie. Wszyscy siedli dookoła stołu, każdy przeczytał książkę, i zastanawiali się: o co chodzi. I nie doszli do tego.

Ważną rolę odgrywa chyba promocja.

Bardzo. Pisarz musi być obecny w mediach. Katarzyna Bonda, bardzo znana autorka, wydawała książki przed „Pochłaniaczem”, ale jakoś za dobrze się nie sprzedawały. Potem weszło wydawnictwo z dużymi pieniędzmi na promocję i sto tysięcy pękło. Ale w przypadku „Prokuratora” nie o to chodziło, bo wielkiej promocji nie było. Inna sprawa, że promocja to nic złego. To, że książka jest mocno promowana, nie znaczy przecież, że jest zła.

Reklama

W końcu wydawanie książek to biznes.

Dokładnie. Literatura coraz bardziej jest biznesem. Kiedyś mieliśmy etap romantyzmu i wiary, że dobra książka sama się sprzeda. Teraz już wiemy, ze to nieprawda. Przykładów było bardzo dużo. Ale poza szczęściem i promocją, książka musi mieć to coś, jakąś wartość, poziom. To moje główne zadanie. Choć ostatnio miałem wrażenie, że więcej czasu jako zawodowy pisarz spędzam na Facebooku czy Intagramie, bo stałym elementem mojej pracy jest to, że muszę być obecny w mediach społecznościowych.
spotkanie autorskie

Stąd na przykład cykl „Zbrodnia na poniedziałek”, w którym co tydzień opisujesz jakieś zabójstwo? To był twój pomysł, czy wydawnictwa?

Mój, choć nie do końca. Podsunął mi go jeden z moich kursantów z zajęć kreatywnego pisania. Po zajęciach się okazało, że on jest szychą w social mediach. W barterze zrobił mi szybki kurs i podsunął mi ten pomysł. Kręciłem nosem, ale to on miał rację.

Sam robisz research?

Sam. Jak ja bym chciał mieć pracownika, który by to robił za mnie! Nikt mi w niczym nie pomaga na etapie pisania. Dopiero potem, kiedy zaczyna się redakcja.

Reklama

No właśnie, jak duży jest wpływ redaktora na ostateczny kształt książki?

To na pewno zależy od książki. U mnie jest coraz mniejszy, ale przy „Podpalaczu”, mojej pierwszej książce, był bardzo duży. Ona była taka sobie, jedno wydawnictwo ją odrzuciło, wzięło ją dopiero „Czarne”. Monika Sznajderman, szefowa wydawnictwa, dostała „Podpalacza”, poradziła się kilku osób i wszyscy jej odradzali. Ona się jednak zdecydowała, ale prace trwały jeszcze dwa lata. Dostałem wiele uwag, redaktor zmasakrował mi książkę.

Nie pomyślałeś sobie wtedy: kurde, jak to, przecież to jest super?

Miałem w sobie dużo pokory, bo kilka lat przed „Podpalaczem” napisałem „Blizny”. Ta książka wydawała mi się bardzo ważna, pokoleniowa. Jak się domyślasz, nikt tego nie chciał wydać. To mnie nauczyło pokory. Zdałem sobie sprawę, że może jednak nie potrafię pisać. Kiedy przyszedł redaktor „Czarnego”, byłem zły, że mi niszczy książkę. Ale przypomniałem sobie, co się stało z pierwszą.

„Blizny” nie doczekały się druku?

Na szczęście! To było grafomaństwo, bardzo zła rzecz. Gdyby ktoś to wydał, byłbym spalony! Podejrzewam, że mało jest pisarzy, którzy od razu zaczęli od dobrych rzeczy. Każdy ma jakiegoś trupa w szufladzie. To naturalny etap.

Skąd ci się pojawił pomysł na pisanie? Kończyłeś dziennikarstwo, pracowałeś w wywiadzie gospodarczym. A potem nagle zacząłeś pisać kryminały…

Z powodu zmian rynkowych moja firma straciła klientów, a ja straciłem robotę. Miałem już na koncie chyba pięć książek i zdecydowałem, że spróbuję żyć z pisania. To był dobry moment. Ale myślę, że gdybym to zrobił po wydaniu pierwszej książki, pewnie byłaby to wielka porażka i do dziś wygrzebywałbym się z długów.

Aż tak?

Dokładnie. Debiutanci sobie z tego nie zdają sprawy, ale żeby mocniej zaistnieć na rynku, potrzeba 5-7 lat, no, chyba, że jest się geniuszem, albo ma się niesamowitego farta. Trzeba cisnąć, przez kilka lat wydawać jedną książkę rocznie. Tyle to zajęło Żulczykowi, Bondzie, Miłoszewskiemu, nawet Twardochowi.

Da się z tego dobrze żyć?

A co to znaczy dobre życie?

Ty mi powiedz!

Nie jest tajemnicą, że na jednym sprzedanym egzemplarzu autor zarabia, zależnie od indywidualnej umowy, około dwóch złotych. Niedużo. Ale jeśli sprzedasz sto, czy nawet kilkadziesiąt tysięcy, to już są niezłe pieniądze. Do tego są dodatkowe dochody. Ja na przykład śmieję się, że nie żyję z pisania, tylko z bycia pisarzem. Prowadzę rocznie kilka kursów kreatywnego pisania.

Pewnie bierzesz więcej niż dwa złote od uczestnika…

Jasne. Są też spotkania autorskie, piszę felietony, artykuły do gazet. Spływa wiele różnych propozycji. Finansowo jestem zadowolony, wszystko rozwija się w dobrym kierunku.

Wiele osób, słysząc o pisarzu, myśli o jakiś romantycznych ideach, tworzeniu epokowych dzieł i tak dalej, a tu po prostu trzeba zarobić na utrzymanie…

Tak to dzisiaj działa. Ja jestem w stanie napisać jedną książkę rocznie, przy zachowaniu odpowiedniego poziomu. To moje tempo, przy którym jestem zadowolony z efektu. Mam czas na napisanie i właściwe zredagowanie książki.
chmielarz nagroda wielkiego kalibru

Jak wygląda, krok po kroku, pisanie książki?
Pierwszy element jest najbardziej tajemniczy i nie potrafię go wyjaśnić. A szkoda, bo gdybym potrafił, byłoby mi łatwiej go sprowokować: to pomysł na książkę. Oczywiście, wszystko może być inspiracją, to, co się słyszy, widzi, czyta w gazetach. Ale koniec końców, nagle idę koło placu zabaw, mam taki krótki błysk i widzę tam ciało zamordowanej dziewczyny.

Ale widzisz, czy wyobrażasz sobie, że widzisz?
Nie, no, wyobrażam. Nigdy w życiu nie widziałem nikogo zamordowanego, chociaż parę trupów zobaczyłem! Widzę więc tę dziewczynę i postanawiam o niej napisać książkę. Tak było z „Osiedlem Marzeń”. Potrzebny jest ten jeden błysk, nie wiem, skąd on się bierze. Ciągle się kotłują myśli, szukam pomysłu.

Rozumiem, że właśnie skończyłeś książkę, wróciłeś z rodziną z urlopu i zabierasz się do następnej. Wiesz, że musisz coś wymyślić.

Tak, dokładnie. Kiedy mam już pomysł, przechodzę do regularnej pracy. Siadam nad kartką papieru i zaczynam wypisywać szczegóły. Mamy zamordowaną dziewczynę na placu zabaw. Zadaję sobie pytania: Kim była, skąd tam się wzięła, kto ją zabił, jak ją zabił? Powstaje wiele stron notatek, różnych pomysłów. One na początku są najczęściej zbyt oczywiste, potem przytrafiają się złe, następnie trochę dobrych. To bywa frustrujące, bo czasem ten etap trwa kilka miesięcy. To jak zabawa klockami. Mam pewien zestaw, wyjmuję je, obracam, wyrzucam pewne elementy, dokładam nowe. Wreszcie wychodzi sensowna budowla, czyli fabuła, która jest w stanie zaskoczyć czytelnika. Czasem jest tak, że ta końcowa budowla absolutnie się nie pokrywa z pierwszą kartką. Miałem też taki przypadek, że ten pierwszy pomysł, od którego wszystko się zaczęło, musiałem wyrzucić, żeby cała konstrukcja miała sens.

Mamy pomysł. Co dalej?

W przypadku kryminału trzeba krok po kroku zaplanować książkę. Musisz wiedzieć nie tylko kto zabił, ale też jak detektyw ma do tego dojść. Trzeba dodać też wszystkie zmyłki dla czytelnika, bez których byłoby nudno. Czemu ludzie czytają kryminały? Bo to taki pojedynek między autorem, a czytelnikiem, który chce poznać rozwiązanie, zanim autor je poda.

Tak naprawdę – wcale nie chce!

Masz rację, w gruncie rzeczy chce zostać zaskoczony. Ale autor musi dać mu szansę domyślić się, kto zabił. Tylko nie może być za łatwo. Tworzę ileś wersji tego planu i dopiero potem siadam do pisania.

Piszesz po kolei?

Tak, ale wiem, że nie wszyscy tak robią. Ja, tworząc plan książki, mam już ulubione sceny. Potem, kiedy już piszę, czekam, aż będę mógł je opisać. To dla mnie nagroda: napisałem już sto stron, mogę przejść do tej fajnej strzelaniny.

I zawsze trzymasz się planu?

Absolutnie nie! Najlepsze pomysły przychodzą dopiero w trakcie pisania. Wtedy tak naprawdę wchodzisz w fabułę, zaczynasz mówić i myśleć, jak bohaterowie, żyć tą historią. Nie potrafię wejść w ten tryb na etapie planowania, które jest suche, nudne, bardzo go nie lubię, nie ma w tym żadnego seksu. W czasie pisania wpadam na nowe pomysły i często modyfikuję historię.

Masz o tyle łatwiej, że masz stałych bohaterów.

W literaturze rozrywkowej jest tak, że czytelnicy bardzo przywiązują się do ulubionych postaci. To bardzo ułatwia pracę, bo mogę w kolejnych książkach rozwijać wątki z poprzednich. Tak było z właśnie wydanymi „Cieniami”. Miałem tyle luźnych wątków z poprzednich książek, że musiałem je pozamykać, by się nie pogubić. Zebrałem je do kupy, obudowałem w fabułę i gotowe.

Zamykasz historię komisarza Mortki?

Pewien etap jego życia. Będę pisał o nim kolejne książki, za kilka lat w jego życiu. Ale, żeby pójść do przodu, musiałem pewne rzeczy uporządkować.

Ty w ogóle go lubisz?

Teraz już tak. Jedną z najlepszych rad odnośnie pisania udzielił Martin Amis, który powiedział, że trzeba pisać o takich bohaterach, których się nie lubi. Czytałem już takie książki z fantastyki, w których autor bardzo utożsamiał się ze swoją postacią, lubił go i robił z niego super herosa. To było żenujące, bo było czuć, że sobie pompuje ego i opisuje swoje przygody, jak rozwala smoki i ratuje świat. Z drugiej strony, było po prostu nudno, bo bohater miał za łatwo, wszystko mu się udawało, nie miał żadnych problemów. Trochę się obawiałem tego, więc pisałem z założeniem, że tego Mortki nie lubię. Po to właśnie, żeby rzucać mu kłody pod nogi, walić go w pysk. Dalej to robię, ale teraz już z sympatią. Jak się o kimś pisze tyle lat, to trzeba go trochę lubić.
Wojciech-ChmielarzA jak to jest – zabić kogoś?

Kiedyś myślałem, że to są tylko wymyślone ludziki, więc nie ma co robić z tego dramatu. Ale żona powiedziała, że kiedy piszę bardziej intensywną scenę, gdy ginie ktoś bezbronny, albo dziecko, to chodzę struty i lepiej do mnie nie podchodzić. To bywa ciężkie, bo żeby coś dobrze napisać, trzeba wejść w scenę i spróbować ją przeżyć. To potrafi siąść na psychikę. Pamiętam takie sceny, które mnie niszczyły i wolałbym ich drugi raz nie pisać. Ale też nie przesadzajmy, jest tyle zawodów bardziej obciążających psychicznie, jak choćby pielęgniarki, że nie będę robił dramy z tego, że miałem parę gorszych godzin w życiu…

Masz czasem taką potrzebę, żeby kogoś uśmiercić w książce? Wiesz, zły dzień, ktoś cię wkurzył na drodze, albo reprezentacja przegrała, więc siadasz do komputera i mówisz: dobra, muszę się wyżyć!

Krąży taki mem na grupach czytelniczych: „nie wkurzaj pisarza, bo cię zabije w następnej książce”. I co kurwa z tego? Po pierwsze to mocno żałosne, takie leczenie swoich kompleksów. To jak trolling w internecie, ale jeszcze gorszy, bo oni wiedzą, że są trollami, a pisarzowi wydaje się, że robi coś ważnego.

Twoje życie wpływa na to, co się dzieje w książkach?

Staram się to oddzielać. Choćby dlatego, że moje życie jest dość nudne: wstaję, żona do pracy, dzieci do szkoły, ja do komputera na kilka godzin. Po drugie to się może tylko źle skończyć, jak na przykład żona odnajdzie się w postaci jakiejś zołzy. Lepiej wymyślać rzeczy.

No a prawdziwe przypadki zbrodni? Wykorzystujesz je w książkach?

Nigdy. Czasem szukam inspiracji w prawdziwych historiach, ale przecież ja tworzę literaturę rozrywkową. Nie miałbym moralnego prawa wykorzystać czyjejś tragedii tylko po to, żeby komuś dostarczyć rozrywki.

Kryminał wymaga dokładnego przygotowania. Jak dużo czasu musiałeś poświęcić, żeby poznać specyfikę pracy policji, służb, detektywów?

Ja miałem łatwiej, bo przez lata pracowałem w prywatnej wywiadowni gospodarczej i moja robota polegała na przykład na kontaktach z policjantami, detektywami i innymi ludźmi z wewnątrz. Słuchałem ich historii, anegdot, patrzyłem, jak żyją, słuchałem, co mówią o swojej pracy. Duża część z nich ma ambiwalentny stosunek do tej pracy, to często są ideowi ludzie, poszli do policji, bo chcieli łapać bandytów i pomagać ludziom. Oczywiście, nie wszyscy, bo na 100 tysięcy ludzi w policji muszą znaleźć się także kanalie. Wydaje mi się, że policjanci kochają swoją pracę, ale jednocześnie nienawidzą samej instytucji policji.

Masz kogoś, z kim konsultujesz pewne sceny?

Oczywiście. Co ciekawe, część prosi, żeby ich wymienić w podziękowaniach, inni zastrzegają, żeby pod żadnym pozorem tego nie robić.

Na ile ci zależy, żeby twoje książki wiernie oddawały realia pracy w policji?

Zawsze chciałem, żeby kiedy policjant sięgnie po moją książkę, to nie pękał ze śmiechu. I póki co to się udaje. Wiem od znajomych policjantów, że podobają im się moje książki. Kiedy napisałem pierwszą powieść, zadzwonił znajomy były policjant z pytaniem, ile osób z mojej rodziny pracuje w policji. Twierdził, że nie mogłem tak dobrze tego opisać, nie mając ludzi wewnątrz. Nie mam.

Ale przecież podkręcasz rzeczywistość.

Jasne. Po pierwsze, nie ma u nas zbyt wielu takich zbrodni, jakie opisuję. Ich praca wygląda trochę inaczej, więcej jest roboty papierkowej. Myślę, że policjanci by chcieli, żeby ich praca wyglądała tak, jak w moich książkach.

Zawsze chciałeś pisać kryminały?

Właściwie tak. Jako dzieciak wychowywałem się na czwartkowych serialach kryminalnych, „Żar tropików”, „Gliniarz i prokurator”. To we mnie siedziało od małego. Zawsze chciałem zostać prywatnym detektywem. Nawet prawie zrobiłem licencję. To miał być żart. Zrobiłem kurs i z tym dyplomem trzeba było pójść do MSWiA i złożyć papiery. Ale to kosztowało 3,5 tysiąca złotych, więc uznałem, że to trochę za drogi żart. Gdyby kosztowało tysiaka, to pewnie bym zapłacił, żeby móc powiedzieć: jestem jedynym pisarzem z licencją detektywa!

kryminały
Skąd taki wysyp kryminałów w Polsce?

To jest naturalne!

To nie jest naturalne, przez lata było ich dużo mniej.

To właśnie było nienaturalne, aberracja na rynku wydawniczym! W Wielkiej Brytanii na przykład ponad połowa wydawanych książek to właśnie kryminały. Teraz wracamy do naturalnej proporcji, choć wydaje mi się, że obecnie kryminałów mamy trochę za dużo. Od pewnego czasu ich ilość nie przechodzi w jakość. Jest bardzo niewielu nowych autorów, na których warto zwracać uwagę.

Na kogo warto?

Bardzo dobry jest Bartosz Szczygielski. Świetnie pisze Anna Kańtoch. Czubaj, Wroński, Ćwirlej, Bonda – jest sporo dobrych autorów. Ale mogę mówić tylko o tych, których czytałem. Powiedziałbym, że jest ze dwudziestu takich, których warto czytać, a rocznie wychodzi 200 książek. Nawet, jeśli wziąć pod uwagę, że połowę z nich pisze Remigiusz Mróz, to zostaje jeszcze ze stu.

A ilu z tych dwudziestu przebiło się za granicą?

Z tym jest kłopot. Przez lata Instytut Książki nie promował polskich kryminałów. Szwedzi na przykład bardzo mocno na kolejnych targach lansowali książki z tego gatunku i sprawili, że szwedzki kryminał stał się światową marką. Druga sprawa jest taka, że czytelnictwo w Polsce leży i kwiczy. Średnia sprzedaż książki u nas to jakieś 3 tysiące egzemplarzy…

Razy dwa złote – szału nie ma.

No nie. Wyobraź sobie teraz, że do zagranicznego wydawcy przychodzi polski i mówi: mam fantastyczny kryminał, może wydasz go u siebie. To on pyta: świetnie, a ile się u was sprzedało? 7 tysięcy egzemplarzy. To on pomyśli: 7 tysięcy na 38 milionów Polaków? Skoro nawet oni tego nie chcą czytać, to po co ja mam to wydać?! Potem przyjdzie do niego szwedzki wydawca i daje książkę, która sprzedała się w 100 tysiącach. Wydawca myśli: 100 tysięcy na 10 milionów? To ma potencjał! Dopóki nie będziemy mieć bestsellerów w Polsce, nie będziemy mieć sprzedaży za granicą.

A to są równie dobre rzeczy?

Często nawet lepsze. Ja na przykład uważam, że szwedzki kryminał się skończył parę lat temu.

Na Millenium?

To był łabędzi śpiew. Od lat nie wydali czegoś, co by mnie chwyciło za serducho. Bardzo się powtarzają, są już nudni. Non stop jest o tym, że jest zimno, kraj jest w kryzysie, przemoc wobec kobiet, problem z imigrantami i ksenofobią, trochę my jesteśmy źli, trochę oni. Ile można o tym czytać?!

Ale świat czyta…

To jest tak: jeden autor ciągnie resztę. Szwedzi przez lata inwestowali w kryminały. Wyszedł Mankel i w końcu chwycił za granicą. Inni wydawcy powiedzieli: „kurde, też musimy mieć swojego Szweda” i rzucili się do wydawania ich książek. Z polskimi kryminałami też tak może być. Zygmunt Miłoszewski świetnie się sprzedał w Polsce, jego książka została wydana we Francji i też chwyciła. Pojawiło się kilku wydawców, którzy postanowili wydawać Polaków. Moja jedna książka też tam trafiła, zebrała bardzo dobre recenzje, ale jeszcze nie przełożyło się to na wielki sukces rynkowy. Ale w marcu wychodzi w wersji kieszonkowej, co tam jest bardzo ważne, a zaraz potem publikowana jest „Farma Lalek”.

Na ile ważne są takie wątki boczne, jak w przypadku szwedzkich historii?

To było nowe i świeże w ich kryminałach. Ale mam wrażenie, że w pewnym momencie oni zapomnieli o intrydze. Stąd się wziął sukces Jo Nesbo. To jedyny gość, który nie tracąc skandynawskiego ducha potrafi tworzyć świetne intrygi. Te wątki społeczne są ważne, ale bez przesady. To ma być literatura rozrywkowa, ludzie czytają ją, nie żeby przeżyć egzystencjalny kryzys, ale żeby spędzić kilka miłych godzin po pracy, albo na plaży. Jeśli przy okazji uda im się zadać kilka pytań, to fajnie. Ale bez przesady.

Świadomy sportowiec stawia sobie jasne cele, próbuje sobie wyobrazić swoją karierę za 5, 10 lat. Pisarz też?

Jeszcze nie znalazłem odpowiedzi, choć wiem, że muszę to bardzo poważnie przemyśleć i przegadać z trenerem, czyli wydawcą. Ja piszę sam, ale nad książką pracuje przecież sztab ludzi. Wiem tylko, że będę się trzymał kryminału.

cienie

Kazik Staszewski śpiewał kiedyś „mój wydawca jest złodziejem”. Twój nie jest?

Zmieniłem wydawnictwo „Czarne” na „Marginesy”, ale z obu jestem bardzo zadowolony, oba robiły dobrą robotę. Po prostu dostałem ciekawą propozycję. Zaproponowali dobrą promocję, chcą mocno stawiać na kryminały. Nie mam podejścia, że mój wydawca jest złodziejem. Największy pozytywny przełom w moim życiu to był moment, w którym przyjąłem do wiadomości, że na pewnych rzeczach się nie znam. Nie potrafię ich robić, więc potrzebuję kogoś, kto zrobi to za mnie. W zasadzie potrafię dobrze robić trzy, teraz może już dwie rzeczy.

Jakie?

Pisanie książek, uczenie pisania i jeszcze parę lat temu praca w analizie gospodarczej. W tym byłem naprawdę dobry, ale od lat tego nie robiłem. Na tym się znam, na tym się muszę skupić. Do reszty muszę znaleźć ludzi, którzy mi pomogą.

A nie myślałeś, żeby wydawać książki bez wydawnictwa, które zabiera 95 procent ceny?

Wydawnictwo zarabia może 20 procent, większość pochłania dystrybucja. Jest zjawisko self publishingu, ludzie wydają tak książki. Ale to nie dla mnie. Ja uważam, że to jest pierwsza ocena książki: czy znajdzie się wydawca, który ją kupi. Jeśli nie, znaczy, że jestem złym pisarzem. Byli ludzie, którzy mi radzili, żebym tę pierwszą grafomańską książkę wydał sam. Ale pomyślałem, że skoro wszyscy mi mówią, że jest zła, to może mają rację. Jak z byciem pijanym: jak ci mówi jedna osoba, to możesz ją olać; ale jak kilka, to weź się połóż.

Pisarze od literatury pięknej marzą o Noblu, w polskiej skali o Nike. A ty, jako autor kryminałów o czym marzysz? Też na N, czyli na przykład Netflix?

Ja na razie marzę o top 10 w Empiku, to pierwszy cel. Po prostu chcę zagościć w ekstraklasie. To mój zawód, więc chcę na nim dobrze zarabiać. Oczywiście, serial to też byłoby spełnienie marzeń. Już toczą się pewne rozmowy, ale nie mogę o tym mówić. Tym bardziej, że TVN miał kiedyś ekranizować „Farmę Lalek”. Był już scenariusz, reżyser, dofinansowanie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, a jednak nic z tego nie wyszło, choć ostatecznie nie wiem, dlaczego.

A czemu Polacy nie czytają książek?

Ja obwiniam o to szkołę. Nie wiem, jak jest teraz, ale pamiętam, jak to było za moich czasów, 20 lat temu. Czwarta klasa, „Janko Muzykant”. Tego się nie da czytać, to stara, przestarzała książka. Tak samo „Nasza szkapa” i inne tego typu nudne rzeczy. Szkoła zrobiła wszystko, żebyśmy przestali czytać. A to przecież powinien być okres, w którym zachęca się i przyzwyczaja się do czytania. W Niemczech na przykład to klasa wybiera książki, które chcą omawiać. Po co komu dziś „Nasza szkapa”?! Albo „Cierpienia młodego Wertera”! Przecież to jest niezrozumiała ramota! Uczymy dzieciaki, że czytanie jest nudne…

Chciałbyś wyrzucić Mickiewicza z programu?

Akurat „Pana Tadeusza” dobrze się czyta. Ale już „Dziady”? To była ważna epoka, ale polski romantyzm jest martwy. Powinniśmy mówić o książkach, które żyją, mówią o naszych czasach. Najważniejsze, żeby je omawiać mądrze. Ja na przykład jestem fanem Żeromskiego. Weźmy taką „Siłaczkę”, opowieść o nauczycielce, która uczy biedne dzieci i umiera na suchoty. Dzieciakom opisuje się to w nudny i niestrawny sposób. A przecież to jest dylemat, przed którym każdy z nas staje: czy decydujemy się zarabiać pieniądze, często idąc na kompromisy, czy wolimy naprawiać świat za marną pensję. Ale zastanówmy się, ile to będzie nas kosztować. Czy mając kredyt na głowie i rodzinę na utrzymaniu możemy naprawiać świat?

Nie czytamy, bo szkoła nas zniechęciła?

Tak sądzę. Poza tym, wywodzimy się ze społeczeństwa chłopskiego, które w domu raczej książek nie miało. Ludzie nie mają potrzeby czytania. W efekcie mamy fatalne wyniki czytelnictwa, jakich nie ma nigdzie wokół Polski.

metro moskwa

Po sieci krążyło piękne zdjęcie z moskiewskiego metra: wszyscy w wagonie z książkami.

Piękna sprawa. Mnie przeraża fakt, że zdecydowanie ponad połowa Polaków nie przeczytała w ubiegłym roku ani jednej książki, nawet podręcznika! Szwedzi wpadli w panikę, kiedy czytelnictwo spadło im o kilka procent, zaczęli nad tym pracować. I na przykład: jak jest klub piłkarski dla dzieciaków, to raz w miesiącu, czy tygodniu trener musi z chłopakami pogadać o tym, jaką książkę czytali. To ma wyrabiać zdrowe nawyki.

U nas się nie dba o nawyki?

Była dobra akcja „Cała Polska czyta dzieciom”. Ale pozostałe są raczej żenujące. No kurde, ktoś zrobił akcję „Nie czytasz? Nie idę z tobą do łóżka”, po czym wziął do niej Kazimierę Szczukę… No z całym szacunkiem dla pani Kazimiery, ale to jest raczej powód do nieczytania. W ogóle to jest takie zadufanie środowiska: nie czytasz, to jesteś idiotą. Skoro wolisz „Kiepskich”, zamiast książek, to jesteś bezmózgiem. A nikt nie spyta: czemu tak jest? Gdzie daliśmy ciała? Nazywamy tych nieczytających „plebsem”, a oni się obrażają i mówią: to jak oni mnie tak, to ja to pierdolę, nie będę czytał.

Mają rację?

Tak, bo chociażby przez lata brakowało u nas lekkiej literatury, tak zwanej wagonowej. We Francji na przykład byłem w szoku, kiedy znalazłem w księgarni całą ścianę książeczek z serii SAS, czyli tanią sensacją z wątkami pornograficznymi. Cały czas to wydają, ludzie kupują. To żadna literatura, ale ludzie to czytają dla rozrywki. A potem idą krok dalej. Nie mówię, że od razu do Dostojewskiego, ale coś bardziej wartościowego.

A może powinniśmy się pogodzić z tym, że ludzie wolą inaczej spędzać wolny czas?

Absolutnie nie, musimy coś zrobić z problemem czytelnictwa w Polsce, bo będzie dramat. Teraz toczy się walka o to, czy w przyszłości będziemy mówić po polsku. Nie chodzi mi o to, że zaginie język polski. Ale o to, czy będziemy w stanie wytworzyć treści opisujące naszą rzeczywistość z naszego polskiego punktu widzenia, czy tylko będziemy kopiować to, co przyjdzie do nas z Hollywood. A przecież ich treści zupełnie nie pasują do tego, co się u nas dzieje. Na przykład w sieci możesz znaleźć dyskusje o Trumpie, czy poprawności politycznej na kilka tysięcy postów. Ok, możesz być za, możesz być przeciw, ale kurde, to nie jest polski problem! A jednocześnie nie potrafimy znaleźć języka, by opisać to, co nas otacza. Fundamentem całego życia kulturowego jest literatura. Jeśli ludzie nie będą czytać, to sorry – zdechniemy. I co gorsza, opowiadać o nas i naszych problemach będą ludzie z innych krajów.

ROZMAWIAŁ JAN CIOSEK

Najnowsze

Komentarze

30 komentarzy

Loading...