Początkowo wszystko wyglądało standardowo, bo Manchester City z każdą minutą dominował na boisku coraz mocniej, a fakt ten udokumentował bramką. Takie okoliczności zmusiły Burnley do otworzenia się i bardziej ofensywnej gry, co spowodowało, że piłkarze Guardioli mieli jeszcze więcej groźnych sytuacji. Nie skończyło się jednak pogromem albo choćby minimalnym zwycięstwem, ponieważ zadziałała legendarna zasada – niewykorzystane sytuacje się mszczą.
Zapewne przynajmniej część czytelników – a zgadujemy, że większość – choć raz grała w squasha. Tak też wiecie, że piłeczkę trzeba rozgrzać do odpowiedniej temperatury, by nadawała się do gry. Zasada jest prosta – czym piłka cieplejsza, tym odbija się wyżej i szybciej. Gdy jest zimna – jak łatwo się domyślić – odbija się słabo, a co za tym idzie gra jest nieprzyjemna. Oczywiście im dłużej obija się nią o ścianę, tym jest cieplejsza… Gra Manchesteru City przypominała nam dzisiaj właśnie ten proces… proces rozgrzewania małej kuleczki, która służy do gry w squasha.
Początkowo było naprawdę topornie, bo zaczęło się od ostrej walki, w której Vincent Kompany nie przebierał w środkach. Najpierw w pojedynku główkowym, pod własną bramką, skasował Bardsleya, a następnie – już pod bramką rywala – Vokesa. Wraz z każdą kolejną minutą Obywatele rozkręcali się coraz bardziej, bo były kąśliwe – naprawdę niezłe – wrzutki Walkera i Bernardo Silvy, które mogły dać pierwszego gola. Brakowało jednak precyzji albo szybkości. Choć nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że lider Premier League i tak zaraz coś wciśnie. I tak też się stało, gdy piłkarze Guardioli – po raz kolejny już w tym meczu – w ciekawy sposób rozegrali rzut rożny. Do narożnika podszedł Kevin de Bruyne, który zagrał do Bernardo Silvy, a ten wystawił futbolówkę na dwudziesty metr do Danilo. Były zawodnik Realu Madryt idealnie przymierzył w okienko i stało się jasnym, że Burnley będzie musiało się nieco bardziej otworzyć, by powalczyć o punkty.
Szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy, że gospodarze nagle przejmą inicjatywę i będą nacierać na bramkę Edersona, ale nie myśleliśmy również, iż faktycznie zagrożą Obywatelom. Groźny był przede wszystkim Ben Mee, który mocno uderzył z woleja, ale golkiper Manchesteru dobrze interweniował. Chwilę później 28-latek z bardzo bliska główkował tuż obok słupka. Swoje trzy grosze dorzucił także Aaron Lennon, który potężnie uderzył z dystansu, ale Ederson zdołał sparować piłkę na słupek. Kolejne dwa strzały 30-latka już tak dobre nie były, bo brakowało im przede wszystkim precyzji. Jednak przy uderzeniu Gudmundssona wszystko było już jak należy. Doskonale dośrodkował Lowton, a Islandczyk z pierwszej piłki – po rękach Edersona – wpakował piłkę do siatki.
Co tutaj dużo mówić? Ta bramka gospodarzom należała się jak psu buda, ale powinna być jedynie golem honorowym albo co najwyżej kontaktowym. Goście zmarnowali dzisiaj wiele sytuacji, bo mało brakowało, a czasami weszliby z piłką do bramki. Tak było przy kombinacyjnych akcjach Sterlinga z Aguero. Jednak nie tylko w tej sytuacji argentyński napastnik się nie popisał, bo jego strzały były albo blokowane przez obrońców, albo zbyt lekkie, by mogły zaskoczyć bramkarza Burnley. Choć mierna skuteczność Argentyńczyka jest niczym, przy tym co odwalił Sterling. Anglik dostał fantastyczną piłkę od Walkera, ale spudłował z dwóch metrów! Cóż, a myśleliśmy, że w takiej sytuacji nie strzeliłby tylko Miłosz Przybecki, a tutaj proszę.
Oczywiście ten remis wiele nie zmienia i Manchester City na 99,99% zdobędzie tytuł mistrzowski. Jednak coś nam się wydaje, że Guardiola szybko o tym spotkaniu nie zapomni. W końcu nie we wszystkich rozgrywkach Obywatele mają bezpieczną przewagę nad resztą stawki. I takie rozkojarzenie mogłoby się naprawdę źle skończyć w Lidze Mistrzów albo innym krajowym pucharze.
Burnley – Manchester City 1:1 (0:1)
0:1 Danilo 22′
1:1 Gudmundsson 82