Dlaczego na koncercie Dr Misio w Białymstoku pojawił się mężczyzna z bukietem czerwonych róż? Przy jakim numerze Arkadiusz Jakubik dokonał striptizu? Czemu członkowie Voo Voo patrzyli na niego i kolegów jak na debili? Jak doszło do tego, że słynny Bogusław Kaczyński wyrzucił go z pracy? Czemu nie czuł się dobrze na planie „13 Posterunku”? Z którego filmowego planu uciekł tuż po zakończeniu zdjęć? Zapraszamy do rozmowy z jednym z najlepszych polskich aktorów, który jest także wziętym muzykiem – w tym roku jego zespół Dr Misio obchodzi dziesięciolecie istnienia.
Jak to się stało, że Robert Więckiewicz został pana największym groupie?
Znamy się ze szkoły teatralnej z Wrocławia, gdzie zamiast wspólnego „grania” z kolegą Więcolem, namiętnie grywaliśmy w pokera przy… desce do prasowania, bo nie było akurat odpowiedniego stołu w pobliżu. (śmiech) Pamiętam, że jakoś wtedy wymyślił nazwę dla mojego szkolnego zespołu – „Bez Krzywdy”. To był taki muzyczny perfomance, który zrobiłem z kumplami na roku. W nagrodę dostał butelkę wódki.
Po dwudziestu paru latach pojechaliśmy razem na festiwal do Ińska, gdzie kolega Więckiewicz po raz pierwszy był na koncercie Dr Misio, spodobało mu się bardzo, po wszystkim przyszedł do garderoby i powiedział „no, bracie, nie spodziewałem się, że dasz takiego czadu”. Zresztą, Więcol nadal wpada czasem na nasze koncerty. Ostatnio ze dwa lata w grudniu pojawił się w klubie Remont, gdzie Dr Misio gra zawsze na tak zwanego „śledzika”, czyli w ostatni weekend przed świętami.
A, jeszcze jedno! Robert wyświadczył mi koleżeńską przysługę i zagrał główną rolę w teledysku do piosenki „Hipster”. Gorąco polecam ten klip, warto zobaczyć Więcola, choćby ze względu na jego znakomitą, „hipsterską” kreację… Ten jego doklejany wąsik, ta czapeczka… (śmiech)
Dlaczego Dr Misio a nie Mr Hui? Z tego co czytałem braliście pod uwagę tę drugą nazwę.
Wymiękliśmy. Natomiast „Mr Hui” to kawałek, którego na koncertach ciągle domaga się od nas publika na bis. Prawda jest taka, że jeśli sobie zasłuży, to go gramy. Kiedyś do tego robiłem… striptiz. (śmiech) Ale proszę się nie denerwować, nie obnażałem się na koncertach do końca, wystarczało, że zdejmowałem spodnie i zostawałem na scenie w swoich kultowych, niebieskich majciochach. Do kompletu miałem jeszcze niezniszczalne klapki Kubota, ale niestety szybko jeden z fanów mi je porwał.
To jednak nic w porównaniu z historią, która ostatnio wydarzyła się na koncercie w Białymstoku. Gramy piosenkę „Dziewczyny” z refrenem, że „nawet ładne dziewczyny chcą tylko wyjść za mąż” i nagle pod scenę zaczyna przeciskać się fan z ogromnym bukietem czerwonych róż. Myślę: „o co mu chodzi, zwariował, chyba to nie dla mnie?”. Chwilę potem facet pyta, czy mógłby się oświadczyć swojej dziewczynie. Narzeczona o niczym nie wiedziała, w sekundę się popłakała. Zaprosiłem ich na scenę, było naprawdę niesamowicie, szczególnie kiedy w trakcie oświadczyn cała publika zaczęła śpiewać a’capella refren „Dziewczyn”.
Na waszych koncertach jest nie tylko wzruszająco, ale i dynamicznie. Kiedy oglądałem filmik z imprezy w Zabrzu, byłem pod wrażeniem tego, jak fani pogowali. Zdziwiłem się też, gdy zobaczyłem, że spokojny na co dzień Arek Jakubik wrzeszczy z niej „zapierdalać!!”
(śmiech) Nasze koncerty faktycznie ocierają się o rodzaj transowego rytuału, jakiegoś katharsis, wymykają się często spod kontroli, a ja na scenie mogę wyrzucić z siebie wszystkie emocje. Zwłaszcza te złe. To był jeden z powodów, dla których z Pawłem Derentowiczem założyłem ten zespół. Kurde, właśnie uświadomiłem sobie, że w tym roku stuknie nam dziesięciolecie istnienia, ale nieważne, zmierzam do tego, że Dr Misio jest takim skutecznym wentylem bezpieczeństwa, dzięki któremu mogę się pozbyć wszystkich lęków i strachów.
Faceci mają prostą konstrukcję psychiczną. W ciągu dnia jesteśmy doktorami Misiami, bo każdy z nas lubi, żeby go przytulać i głaskać po głowie. Ale wieczorami zamieniamy się w mistera Hui’a, idziemy do miasta, robimy mniej lub bardziej brzydkie rzeczy, których potem bardzo się wstydzimy. Jest taka piosenka Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego „Upiorny twist”, swego czasu śpiewał ją Wiesław Gołas. Klasyka. Dr Jekyll i Mr Hyde.
Skoro już jesteśmy przy tekściarzach, warto powiedzieć, że panu słowa piosenek piszą Krzysztof Varga i Marcin Świetlicki.
Dla mnie, jako osoby pracującej cały czas ze słowem, teksty piosenek są absolutnie najważniejsze. Przekaz, który niesiemy ze sobą, to podstawa Dr Misio. Oczywiście muzyka również jest istotna, ale umówmy się, że żaden ze mnie mistrz harmonii czy melodii. Mam raczej ucho do frazy. Współpraca z Krzyśkiem i Marcinem jest wspaniała, znam ich od lat. Świat, który opisują, jest mi bardzo bliski. Jesteśmy jednak ze sobą umówieni w ten sposób, że ja te teksty im zawłaszczam, nie interpretuję ich, tylko przerabiam po swojemu, dopisuje moje historie i emocje.
W jednym z wywiadów mówił pan, że muzycznie chciałby się wbić gdzieś między Rage Against the Machine a Nirvanę.
Jeśli dodamy do tego Joy Division, Led Zeppelin i AC/DC, to będziemy mieli kapele, które w jakiś sposób mnie ukształtowały. Jednak trudno mówić o tych zespołach jako o inspiracjach, bo wiadomo, że takich mistrzów ciężko naśladować. Trzeba szukać własnej drogi. Dla mnie chyba najważniejszy był festiwal w Jarocinie. Pamiętam, gdy w 1985 roku usłyszałem koncert Dzieci Kapitana Klossa. To był dla mnie szok. A dziś jestem strasznie szczęśliwy z tego powodu, że z kolegą Olafem Deriglasoffem, który założył tamten band, jesteśmy kumplami i możemy ze sobą współpracować. Olaf wyprodukował muzycznie dwie pierwsze płyty Dr Misio, nagrał ze mną w duecie płytę „40 przebojów”, polecam bardzo, legalnie i za darmo, można te 40 „antyprzebojów” ściągnąć ze strony: jakubik-deriglasoff.pl. A teraz jeszcze zgodził się wziąć udział w moim następnym projekcie. Muzyka, panie Kamilu, jest jak cholerna zaraza, wirus, od którego nie sposób uciec. Gdy tylko skończyliśmy nagrywać płytę „Zmartwychwstaniemy”, wiedziałem, że muszę pójść dalej i zrobić coś zupełnie innego.
Proszę opowiedzieć więcej o tym projekcie.
To będzie moja solowa płyta. W jej wymyśleniu i nagraniu pomógł mi Kuba Galiński, czyli producent muzyczny, który współpracował chociażby z Anią Rusowicz, Kasią Nosowską, Kortezem czy Wilkami, a u nas jest odpowiedzialny za brzmienie albumu „Zmartwychwstaniemy” Dr Misio. Wybitny kompozytor, multiinstrumentalista. Pracowaliśmy razem od lipca, skończyliśmy wczoraj (czyli w ostatni poniedziałek – KG). Na krążku będzie dużo muzyki elektronicznej i bitów. Są tam ślady The Cure, Kraftwerk, Sleaford Mods, ale nie zabraknie też punk rocka, starej nowej fali, rapu, popu, czy nawet techno. Nie nakładaliśmy sobie żadnych łańcuchów estetycznych. Wyruszyłem w długą podróż w nieznane, sam jestem ciekaw co z tego wyjdzie, premiera w kwietniu, płytę wydaje Universal. Dla mnie ważne jest to, że po raz pierwszy odważyłem się zostać współautorem tekstów, chociaż oczywiście zaprosiłem też do współpracy Marcina i Krzyśka.
Przed Dr Misio grał pan we wspomnianej wcześniej kapeli „Bez krzywdy”. Zrobiliście dużo krzywdy swoim słuchaczom?
Oj, niewątpliwie tak. (śmiech) To był zespół jednego koncertu, żart, który zrobiliśmy w szkole teatralnej we Wrocławiu. Nasz główny problem polegał na tym, że każdy z członków chciał być wokalistą. Stanęło na tym, że wszyscy zaśpiewają po jeden piosence, a przy pozostałych wcielą się w rolę muzyków. Tylko że nikt nie chciał grać na perkusji. Głównie dlatego, że jej nie mieliśmy. Na koncert pożyczyliśmy werbel, jeden kociołek i dwa talerze, które nie miały stojaków i były umocowane na korytarzowych popielniczkach. Do końca życia będę pamiętał, ile czasu musiałem uczyć się na tej „perkusji” piosenki „The Passenger” Iggy’ego Popa. To było straszne, ale za to do dziś mogę ją zagrać!
Z jakiej okazji stworzyliście ten zespół?
Premiery naszego muzycznego dyplomu „Śpiewanie w karawanie”. Wiedzieliśmy, że do Wrocławia przyjadą nasi idole, czyli zespół Voo Voo. Pamiętam, że zjawili się Wojtek Waglewski, Mateusz Pospieszalski i jego brat Janek, który tak „ciepło” obecnie się o mnie wypowiada. Przyszła też ich przyjaciółka, Martyna Jakubowicz. Przed tak zacnym audytorium zagraliśmy oczywiście strasznie, fałszowaliśmy, graliśmy nierówno, nie stroiliśmy, masakra. Zamieszanie na scenie było okropne, bo po każdym kawałku zamienialiśmy się instrumentami. Mimo to nikt z nich nie wyszedł, widocznie są dobrze wychowani. Mam kasetę VHS z tego show, widać na niej entuzjastyczne reakcje widowni ze szkoły teatralnej. Ale widać też, jak członkowie Voo Voo patrzą po sobie z wyrazami twarzy: „co to za banda debili?” (śmiech).
To prawda, że w studenckich czasach pana idolką była Kora?
Kora jest ulubienicą mojej żony, natomiast Maanam był mi bliski. Na pewno pod koniec podstawówki. Uwielbiałem szczególnie „Szał niebieskich ciał”. W tamtych czasach był to najdłuższy wolny kawałek, ponad siedem i pół minuty. Puszczaliśmy go na prywatkach w nieskończoność, oczywiście po to, by móc jak najdłużej poprzytulać się w tańcu z dziewczynami.
Kto by pomyślał, że ten romantyczny chłopiec w związku ze swoją twórczością zostanie kiedyś wyrzucony z festiwalu w Opolu…
To, co się wydarzyło, jest smutne. Telewizja Polska zachowała się nieelegancko, jej przedstawiciele mijają się z prawdą, kiedy mówią, że zanim nas zaprosili na festiwal nie widzieli teledysku do utworu „Pismo”. Gdy Universal zgłosił nas do konkursu premier w Opolu, redaktorzy odpowiedzialni za przyjęcie poszczególnych zespołów doskonale go znali. Gdy dowiedzieliśmy się, że mimo to, telewizja „dobrej zmiany” zaprasza nas na festiwal, zrobiło nam się miło. Uznaliśmy, że z ich strony jest chęć do podjęcia dialogu. Dialogu na trudny temat, ale czuliśmy się gotowi do tej rozmowy.
Niestety, przełożeni ludzi, którzy nas zaprosili, uznali, że nie powinniśmy wystąpić. A szkoda. Myślę, że ostatni album Dr Misio nie jest antyklerykalny, a wręcz przeciwnie. Powoli dobiegam do pięćdziesiątki. Zaczynam zadawać sobie podstawowe, eschatologiczne pytania, w rodzaju: „co jest po drugiej stronie?”. Może stałem się agnostykiem? Uważam, że słychać to na płycie „Zmartwychwstaniemy”. I nie przypadkiem nosi taki właśnie tytuł.
To nie była pana jedyna smutna historia związana ze światkiem muzyki. Przed laty zwolnił pana z pracy sam Bogusław Kaczyński.
Trafiłem do Operetki Warszawskiej, był to chyba 94 rok. Jej dyrektorem został akurat Jan Szurmiej, który zmienił nazwę na Operetka Warszawska/Teatr Muzyczny Roma. Miał taką wizję, żeby postawić na musical, wychodził z założenia, że operetkowe środki wyrazu odchodzą już niejako do lamusa. Zaczął więc wystawiać ciekawe, muzyczne spektakle, takie jak „Piaf” czy „Sztukmistrz z Lublina”. Niestety, po jednym sezonie został zwolniony. Na jego miejsce przyszedł właśnie pan Kaczyński, jak wiadomo człowiek rozkochany w muzyce klasycznej. Nie wyobrażał sobie, by operetka była na drugim planie, nie chciał jej też mieszać z musicalem, dlatego z dnia na dzień podziękował wszystkim aktorom, którzy byli w zespole. Pamiętam, że to wszystko działo się w okolicach czerwca, więc dla nas był to dramat – we wszystkich teatrach było już dawno po rozmowach sezonowych. Po prostu zostawił nas na lodzie.
Za 20 lat chciałby pan być postrzegany jako aktor, który bawił się w muzykę, czy muzyk, który bawił się w aktorstwo?
Liczę, że odbiorcy obie te moje aktywności będą traktować na równi poważnie. Dodałbym do tego jeszcze reżyserię, teatralną i filmową, ponieważ wkładam w nią wiele serca. W pisanie scenariuszy zresztą też.
Dla mnie muzyka, aktorstwo, reżyseria i pisanie jest rodzajem rozmowy z ludźmi. W ten sposób opowiadam o sobie, nazywam świat, który oglądam swoimi oczami. Staram się dzielić z innymi tym co mam najlepsze. I najgorsze.
Udaje się to panu robić m.in. dzięki rodzinie, którą wychwala pan przy każdej możliwej okazji. Jak poznaliście się z żoną Agnieszką?
W szkole teatralnej, ale wtedy nie pałaliśmy do siebie sympatią. Więcej, my się po prostu nie znosiliśmy, pewnie dlatego, że stanowimy totalne przeciwieństwa. Ona bezczelna, wygadana, królowa każdej imprezy. Ja raczej wycofany, lubiący obserwować wszystko z boku. Jak koniec końców zdobyłem jej serce? Jako studenci dostaliśmy pracę w radiu, czytaliśmy na żywo ogłoszenia reklamowe. A ponieważ w trakcie zdarzało się dużo wpadek, było też sporo stresu i śmiechu. Właśnie takie sytuacje mocno nas do siebie zbliżyły.
Mówi pan, że jesteście włoskim typem związku. O co pokłóciliście się najmocniej?
My nie potrzebujemy poważnego powodu, żeby doszło do kłótni. (śmiech) Oczywiście nie takiej, że latają talerze, ale i tak bywa wtedy gorąco. Potrafimy się kłócić, wyrzucać z siebie złe emocje, ale umiemy też potem się nawzajem przeprosić i przytulić. Uczyliśmy się tego przez dłuższy czas, to nie przyszło do nas od tak, od razu.
Potrafi pan pracować nad związkiem, mam wrażenie, że wielu młodszych ludzi we współczesnych czasach nie umie tego robić. Pierwsza poważniejsza kłótnia i już, biorą rozwód. Znam sporo trzydziestokilkulatków, których małżeństwa się rozpadły z błahych w sumie powodów.
Ciężko mi analizować innych, mogę mówić o sobie. Wiem, że modne są teraz wizyty u psychologów, mnie nigdy się taka nie zdarzyła, chociaż sam kiedyś chciałem się na takową wkręcić. Mój znajomy, Dawid Bieńkowski, znakomity pisarz, z zawodu jest właśnie psychologiem. Pamiętam, że kiedy przyszedł na mój monodram „Ja” w Teatrze IMKA, spytałem, czy mógłbym go odwiedzić na jego kanapce psychoanalitycznej. Spojrzał na mnie poważnym wzrokiem i odpowiedział, że mi taka wizyta nie jest potrzebna, ponieważ wszystkie złe rzeczy wywalam z siebie podczas koncertów czy innych występów na scenie. Miał rację – po trasie wracam do domu „wyczyszczony” z negatywnych emocji. Myślę, że to dobrze wpływa na jakość i długość mojego związku.
Bo tak naprawdę nie chodzi o to, żeby naprawiać partnera, ponieważ on nie może się zepsuć. To nie jest zabawka. Chodzi o to, żeby zaakceptować kogoś z jego wszystkimi wadami. Niby oczywista rzecz, ale życie pokazuje, że wiele osób tego nie rozumie. Starają się zmieniać swoje drugie połówki, co w sumie jest bezcelowe, bo dorosłego człowieka nie można uformować wedle własnej wizji.
Co do małżeństwa – ja przez wiele lat wystrzegałem się tej instytucji. Głównie dlatego, że bałem się, iż jeśli połączy nas papierek, to przestaniemy o siebie codziennie zabiegać, flirtować, starać się, tak jak to się dzieje w okresie narzeczeństwa. Ostatecznie pobraliśmy się po kilku latach bycia razem, ale cały czas jest dobrze, nadal umiemy się zaskakiwać.
Kiedy patrzę na pana filmową biografię, dochodzę do wniosku, że Arkadiuszowi Jakubikowi udało się uniknąć występów w kompromitujących polskich komediach, pokroju „Ciacha” czy „Kac Wawa”. To w sumie spora sztuka, bo niemal każdy z naszych aktorów ma w swoim CV udział w tego typu koszmarnej produkcji.
Faktycznie, w aż tak kiepskich obrazach nie wystąpiłem, ale „nobody’s perfect”. (śmiech) Prawda jest taka, że też zagrałem w filmie, który nie przysporzył mi chwały. Po wszystkim dostałem nawet nominację do nagrody „Złotych Węży”, czyli naszej odmiany „Złotych Malin”. Przyjąłem ją z otwartą przyłbicą, stawiłem się nawet na gali, licząc, że dostanę statuetkę. Byłem nominowany w dwóch kategoriach: za najgorszy duet aktorski i za rolę poniżej możliwości. Niestety, nie otrzymałem ani jednej nagrody, wszystkie sprzątnął mi sprzed nosa kolega Szyc Borys za „Dżej Dżeja”.
Z kolei mój film miał nosić tytuł „Rykoszet”, co jeszcze jako tako brzmiało. Niestety postanowiono go zmienić na taki, który mówi sam za siebie: „Kochanie, chyba cię zabiłem”. (śmiech).
Moje pokolenie wychowało się na „13 posterunku”. Zawsze byłem ciekaw, jak bawiliście się na planie tego serialu?
Ja to szczerze mówiąc średnio – prezentowane tam poczucie humoru raczej nie jest moim, zdecydowanie bliżej mi do Monty Pythona. Prawda jest taka, że przez długi czas tego serialu nie cierpiałem. Oczywiście najbardziej nie znosiłem tego swojego Rysia, sapera z metalową ręką, ponieważ wsadzono mnie do szuflady z napisem „debil z 13 Posterunku” i proszę mi wierzyć, że ciężko się było z niej wydostać. Po latach mi się udało, pogodziłem się też z tym nieszczęsnym Rysiem. Natomiast pamiętam teraz cały czas o tym, że aktor ma tylko jedną twarz, dlatego warto uważnie czytać scenariusze zanim powie się „tak”. Zawsze też radzę się żony przed podjęciem ważnej decyzji zawodowej, mam to szczęście, iż Agnieszka ma doskonałą intuicję.
Tak w ogóle to w pracy wyznaję starą zasadę, która mówi, że jak jest zabawa na planie, to jest smutek na ekranie. Czyli do swoich aktorskich zadań podchodzę bardzo serio, nawet jeśli gram w komedii. A zwłaszcza ten gatunek według mnie trzeba grać na poważnie, jak największy dramat, tylko wtedy efekt końcowy dla widza może być zabawny.
Skoro już jesteśmy przy scenariuszach – jak zareagował pan, gdy zobaczył ten „Drogówki” i zorientował się, że musi zagrać gościa, któremu odgryziono penisa?
Byłem przerażony. Nie tylko tą sceną – chociaż oczywiście miałem nadzieję, że wszystko w tej scenie będzie na niby, że film po raz kolejny okaże się jednak sztuką szlachetnego oszustwa (śmiech) – ale też liczbą kontaktów seksualnych, jakie mój bohater, sierżant Petrycki, miał zaliczyć. To był ostatni bastion, który musiałem oddać widzowi. Jestem raczej nieśmiałą osobą, a właściwie to byłem, bo ten film to trochę zmienił, dlatego proszę wierzyć, że to niekończące się spółkowanie nie było dla mnie łatwą sprawą. Po premierze „Drogówki” do mojej żony podeszli koledzy-aktorzy, na szyderkę których zawsze można liczyć, i zapytali: „jak ci się podobał twój mąż w roli latino-lovera?”. „Bardzo dobrze. Dał radę, bo do roli przygotowywał się w domu.” Panom odebrało mowę. Pięknie ich pozamiatała.
To nie był pana pierwszy kontakt z erotyczną branżą.
Prawda! Historia miała miejsce w nieistniejącym już klubie Le Madame. Kumpel powiedział mi, że jest tam jego znajomy producent filmów porno, więc można sobie zażartować i przedstawić mnie jako reżysera z tejże branży. Naturalnie ochoczo się zgodziłem, zaczęliśmy rozmawiać z tym gościem, gadaliśmy o stawkach, liczbie dni zdjęciowych i tak dalej. U mnie pełna powaga i kamienna twarz. Wychodziłem na profesjonalistę do momentu, w którym spytałem go nieopatrznie ile płaci facetom.
– No chyba pan żartuje, jak można tego nie wiedzieć?!
Naprawdę nie miałem pojęcia, że panowie wtedy pracowali na planie za darmo, a dla ludzi ze środowiska była to oczywista sprawa (śmiech).
Fajne czasy, mieszkaliśmy nieopodal Le Madame, na Koźlej, ale jakiś czas potem przeprowadziliśmy się pod Warszawę. Bardzo to sobie teraz chwalę, w życiu nie wróciłbym do miasta, mimo że uwielbiałem tamtejsze szlaki hańby, na których balowałem, czyli Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, ulicę Freta i tak dalej, aż do Rynku Nowego Miasta.
W domu pod Warszawą zaszył się pan po roli w „Wołyniu”. Po ostatniej scenie z pana udziałem, od razu poprosił pan o odwiezienie z planu.
To był świat, z którego chciałem uciec jak najprędzej. Paradoksalnie zwiałem z niego do swojego filmu „Prosta historia o morderstwie”, który kręciłem niedługo potem. Też nie najłatwiejszy świat filmu społecznie zaangażowanego o przemocy domowej, ubranego w garnitur kryminalnego thrillera. Ale proszę mi wierzyć, że po „Wołyniu” to było wytchnienie. Tamtego świata nie da się do niczego porównać, funkcjonowałem w nim przez prawie półtora roku, więc wiem, co mówię.
Przyjąłby pan po raz kolejny ofertę zagrania w filmie o takim ciężarze gatunkowym?
Tak, bo to jest moja praca, a poza tym takiemu reżyserowi jak Wojtek Smarzowski po prostu się nie odmawia. To ogromne szczęście, kiedy ktoś taki zaprasza cię do swojego filmu. A właściwie to na casting. Bo takowy był przeprowadzony do roli Macieja Skiby, a ja go po prostu wygrałem. Udział w tej produkcji był dodatkowo dla mnie ważny prywatnie, moi dziadkowie uciekali przed Ukraińcami spod Stryja w 1944 roku.
To zabrzmi pewnie nieco górnolotnie, ale ja już po lekturze scenariusza wiedziałem, że powstanie dzieło filmowe, które stanie się częścią naszej tożsamości historyczno-kulturalnej. Będą je oglądały nasze dzieci i wnuki. I możliwość zagrania w takim obrazie, możliwość dania swoich emocji i twarzy, była dla mnie niezwykle istotna, mimo tego, że tak wyczerpująca. Szanuję ogromnie Smarzowskiego za to, że podjął się tego tematu. Dziwnym trafem od kilkudziesięciu lat nikt nie zrobił o tym filmu. Dopiero Wojtkowi wystarczyło odwagi i bezkompromisowości.
Wspominał pan o tym, że zajmuje się reżyserią, natomiast pana starszy syn studiuje scenopisarstwo. Planujecie jakiś wspólny projekt?
Kuba jest bardzo wrażliwym i kumatym młodym facetem, i myślę, że przy pierwszej okazji zaproponuję mu współpracę. Oczywiście taka relacja może prowokować między nami kłótnie, ale jestem na nie gotów. Póki co Kuba napisał scenariusz i wyreżyserował teledysk do numeru z mojej solowej płyty. Piosenka nosi tytuł „Dziś w internecie”, już na jej planie nieźle się pomiędzy nami kotłowało, ale myślę, że efekt końcowy będzie zacny.
Aktor, reżyser, scenarzysta, muzyk – ma pan plan, by do tych wszystkich aktywności dołączyć coś jeszcze?
Żona mnie chyba zabije, jak dowie się o tym z tego wywiadu, ale muszę przyznać, że ostatnio wymarzyłem sobie własną… pracownię plastyczną. (śmiech) Co prawda mam dwie lewe ręce do rysowania i malowania, ale co tam…
Wszystko dlatego, że w piątek 12 stycznia o 4 rano Agnieszka i synowie porwali mnie z domu. Kazano mi się ubierać, wsiedliśmy do samochodu, kompletnie nie wiedziałem, gdzie jedziemy. Podejrzewałem, że będzie to jakaś niespodzianka lub wkrętka, u nas jest taka tradycja, że z okazji urodzin robimy sobie tego typu rzeczy. W końcu wpadamy na przyloty na Okęciu, zastanawiam się kogo do licha odbieramy o tej porze z lotniska? Okazało się, że zostawiamy tam auto i idziemy na odloty. Ponieważ mam awiofobię, wpadłem w totalną panikę, ale na szczęście dostałem do ręki Xanax, który jako jedyny potrafi mi wyłączyć lęki związane z lataniem. Koniec końców okazało się, że zostałem uprowadzony na wystawę Jeana Michela Basquiata do Londynu. To jeden z moich ulubionych współczesnych artystów, uwielbiam jego prace, zatem niespodzianka była naprawdę przednia. W Barbican Art Gallery spędziłem 5 h stojąc długo nad każdą pracą i chyba wtedy pomyślałem sobie „wow, chyba powinienem zacząć dłubać coś swojego” (śmiech). Jeśli tylko wystarczy mi czasu, a Agnieszce cierpliwości, na pewno spróbuję swoich sił i w tej dziedzinie.
ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI