Reklama

Jestem jak żołnierz – chcę jak najlepiej wykonać powierzone mi zadanie

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

24 stycznia 2018, 08:11 • 15 min czytania 3 komentarze

Dlaczego zawsze podczas swoich startów zaczyna w pewnym momencie płakać? Czy przejdzie kiedyś na zawodowstwo? W czyim towarzystwie może jeść słodycze bez obawy, że utyje? Dlaczego nalewa do kieliszka od wina… sok z buraka? Co zamiast pierścionka dostała podczas oświadczyn? Jak w rowerowym sklepie reagują na klientkę z czwórką dzieci? Zapraszamy do lektury rozmowy z Anią Lechowicz, czyli panią weterynarz, która ma ambicje (i predyspozycje), by zostać czołową triathlonistką świata.

Jestem jak żołnierz – chcę jak najlepiej wykonać powierzone mi zadanie

Uznano cię za odkrycie polskiego triathlonu 2017 roku. W debiucie na dystansie Ironmana w Barcelonie uzyskałaś fenomenalny jak na amatorkę czas 9:21.

ANIA LECHOWICZ: Nie wracam za często myślami do tego startu. Podchodzę do niego na zasadzie „było, minęło”. Mam taki styl, że skupiam się głównie na przyszłości, a ta rysuje się w ciekawych barwach. W 2018 czekają mnie przecież występy na dwóch mistrzowskich imprezach – na dystansie 1/2 IM w RPA oraz Ironman na Hawajach.

Po występie w Katalonii w jednym z wywiadów powiedziałaś, że mogłaś pobiec jeszcze szybciej.

AL: Realizowałam tam plan, który przygotował mój trener Piotr Grzegórzek z LABOSPORT Polska. Wiedziałam, jakie mam utrzymać waty na rowerze, miałam też pojechać końcówkę trochę lżej, oczywiście po to, żeby przygotować nogi do maratonu. Bieg to były trzy okrążenia, pierwsze miałam przebiec spokojnie, a potem rozpędzać się coraz bardziej. Pamiętam, że Piotrek napisał mi w mailu, że Ironman zaczyna się na 25 kilometrze maratonu. Ja nigdy go wcześniej nie biegłam, za to nasłuchałam się od znajomych, że to prawdziwa golgota, więc prędzej czy później będzie bolało. Dlatego też na początku biegłam asekuracyjnie, w tempie 4:45/km. Dla mnie to nieduży wysiłek, przeważnie robię z taką prędkością rozbiegania. Potem przyspieszyłam, a czy mogłam wykręcić lepszy rezultat? Ciężko powiedzieć, nie wiem, jakby to wyglądało, gdybym od początku maratonu pędziła na maksa. Na pewno jednak na finiszu zawodów nie czułam się zajechana.

Reklama

23167814_849696861874787_906484320912231022_n

W Barcelonie zaimponowałaś wszystkim jazdą na rowerze. Wykręciłaś wynik 3,3 wata na kilogram masy ciała, to robi wrażenie, tym bardziej, że przed rozpoczęciem triathlonowych treningów nie trenowałaś nigdy kolarstwa.

AL: Za to mój tata tak. Jeździł kolarzówką za czasów komuny po Polsce, nie był członkiem żadnego teamu, ale bardzo to lubił. Może dostałam po nim w genach smykałkę do tego sportu? Sama się dziwię czasami, jakie wykręcam. Mierzę tylko 163 cm wzrostu, a jednak potrafię „depnąć”.

Włodzimierz Lechowicz (mąż): Mogę się wtrącić?

Jasne.

WL: To nie ma nic wspólnego z genetyką. Ania tyra jak wół, stąd te wyniki.

Reklama

AL: Na rowerze zawsze jeżdżę sama, nawet jeśli trzeba zrobić na szosie pięciogodzinny trening z nikim wtedy nie ćwiczę. Wcześniej dostaję od Piotra waty, jakie mam zrobić, i po prostu je trzymam. Jestem jak żołnierz – chcę jak najlepiej wykonać powierzone mi zadanie. Znajomy śmieje się, że jestem silna jak koń i uparta jak osioł, więc nawet gdy nie mam siły, po prostu daję z siebie wszystko, dzięki czemu wykręcam waty, jakie mam rozpisane na dany trening. Nawet jak boli i piecze, nie odpuszczam. Skoro zdecydowałam się na taką drogę, nie mogę z niej zejść. Nie jestem typem osoby, która nad sobą płacze, gdy jest ciężko lub gdy trzeba czasem z czegoś zrezygnować. Bywa, że przyjeżdżają do nas znajomi, Włodek idzie z nimi na kolację, a ja w tym czasie siadam na trenażer. Nie przeszkadza mi to, bo wiem, że mam zadanie, które trzeba wykonać.

Jak to się stało, że pani weterynarz koło trzydziestki tak mocno wkręciła się w triathlon?

AL: Pojechałam na urodziny do mojej przyjaciółki. Jej znajomy Michał Jelski opowiadał przy stole o tym, jakim to jest wielkim triathlonistą. Robił to na tyle plastycznie, że aż go zapytałam: kurcze, a co to w ogóle jest? Odpowiedział, że najpierw pływa, potem jedzie rowerem, a na końcu biega. Spodobała mi się idea połączenia tych trzech dyscyplin, więc zaczęła we mnie kiełkować myśl, że też mogłabym tego spróbować. Bałam się tylko wody, bo ja nie bardzo sobie w niej radziłam, umiałam się tylko poruszać żabką dyrektorską i tyle.

A przecież pochodzisz z Mazur!

AL: Ciężko u nas u jeziora, więc sam rozumiesz (śmiech). Wracając do tematu: zaczęłam wychodzić na dwór z wózkiem z dzieckiem i truchtać. Wcześniej poprosiłam Michała o rozpisanie mi treningu. Ostatnio znalazłam tę kartkę i gdy zobaczyłam, jakie to były dystanse, nieźle się uśmiałam. Pływałam na przykład 2 x 200 m, a biegałam dziesięć razy po dwie minuty przedzielone minutą spaceru. Jak kiedyś potruchtałam 2 x 15 minut, to zastanawiałam się, jak to jest w ogóle możliwe, że ludzie biegną ciągiem przez godzinę. Wtedy wydawało mi się to totalną abstrakcją.

WL: Nie mogłem obserwować tych początków osobiście, bo w tym czasie w związku z pracą mieszkaliśmy akurat osobno. Ale podchodziłem do tych Ani treningów życzliwie, bo sam wywodzę się ze świata sportu. Jako junior grałem w tenisa stołowego, ocierałem się wtedy nawet o reprezentacje Polski.

AL: Gdy już wkręciłam się mocniej, Włodek spytał czy robimy dużą imprezę z okazji trzydziestych urodzin, czy też wolę poświęcić tę kasę na rower. Wybrałam drugą opcję. Pojechałam go kupić do Hanoweru, z czwórką dzieci – troje moich plus córka siostry. Już to wzbudziło w sklepie swego rodzaju sensację. Następnie wybrałam jakiegoś Cannondale’a, ponieważ – jak to kobiecie – spodobały mi się jego kolory (śmiech). Dodatkowo kupiłam u nich strój, buty, no generalnie cały triathlonowy ekwipunek. Kiedy wychodziłam z tego sklepu, zerknęłam jeszcze na tę kolarzówkę i coś mi się nie zgadzało.

– Ten rower nie ma nóżki!

Facet, który to usłyszał, kompletnie zdębiał.

– Pani żartuje, przecież to maszyna do jeżdżenia, a nie stawiania.

To pokazuje, ile wtedy wiedziałam o triathlonie (śmiech).

22008446_833414450169695_2974529524628424653_n

Po dwóch miesiącach przygotowań zrobiłaś 1/8 Ironmana. W wodzie było bardzo zimno, bałaś się, że źle to się skończy.

AL: Startowałam bez pianki, to była katastrofa. 450 m płynęłam koło szesnastu minut, wyszłam z wody chyba jako przedostania.

WL: Ja byłem przerażony, myślałem, że Ania się utopiła. Wszyscy już skończyli, a jej nadal nie było. Pomyślałem: kurde, kupiłem taki drogi rower, a ona nie wystartuje na nim ani razu (śmiech). A tak serio to bardzo się o nią martwiłem już przed startem, gdy zobaczyłem ten dziki tłum w wodzie. Potem wszyscy zaczęli z niej wychodzić, a Anki ani śladu. Na horyzoncie widziałem jednak pare głów, które jeszcze płynął, dzięki Bogu jedną z nich okazała się żona, płynąca oczywiście dyrektorską żabką.

AL: Po pływaniu zajmowałam mniej więcej 165. miejsce. Na rowerze przyjechałam siedemdziesiąta, więc wyprzedziłam koło setkę zawodników, już wtedy było widać, że mam do tego kręcenia predyspozycje. Generalnie to ja przeżyłam te zawody mocno, bo po bieganiu faktycznie byłam wykończona.

Dla mnie ten debiut był bardzo ważny, ponieważ dzień wcześniej pochowałam mamę. Nigdy o tym nie mówię, gdyż nadal czuję ból, ale prawda jest taka, że każdy start dedykuję właśnie jej. Byłyśmy bardzo zżyte, przed śmiercią widziała, ile radości sprawia mi triathlon, chciała więc, żebym brała w nim udział. Po pogrzebie uznałam, że następnego dnia nie wystartuję, ale rodzina przekonała mnie, żebym zmieniła decyzję.

Przyznam ci, że na każdych zawodach w pewnym momencie zaczynam płakać za moją mamą. Wierzę też, że daje mi siłę do tego, by być lepszą zawodniczką. Pod koniec Ironmana w Barcelonie czułam jej obecność. Ostatnie 3 km biegłam tam w tempie 3:45, wiem, że miałam do tego power właśnie dzięki mamie. Podobna sytuacja miała miejsce przed startem: kilka dni wcześniej zupełnie uleciała ze mnie energia. Bałam się co to będzie, aż w piątek poszłam na rower z moim kolegą Pawłem Bonieckim i nagle poczułam jakbym dostała nowe życie. Podczas tego treningu frunęłam i już nie mogłam się doczekać startu, mocno wierzę, że stało się tak właśnie dzięki mamie.

Po Barcelonie Piotr Grzegórzek śmiał się, że robisz tak szybkie postępy, iż boi się ciebie trenować.

AL: Po Ironmanie spytał mnie, czy nie myślę o pracy z niemieckimi szkoleniowcami, bo wiadomo, że ten kraj jest triathlonową potęgą. Powiedziałam, że nie, ponieważ wychodzę z założenia, iż zwycięskiego teamu się nie zmienia. Czuję, że Piotrek ma do mnie idealne podejście, fajnie nam się współpracuje, lubię to, że jest konkretny. I że się nie pieści. Kiedyś spytałam go, czy pochwali mnie za dobry trening. Odpowiedział, że od chwalenia mnie to jest Włodek, a on jest od trenowania. I że w związku z tym nie będzie dzwonił po każdych zajęciach i gratulował mi, że udało się je wykonać w 100%.

Jak w ogóle trafiłaś do LABOSPORT?

AL: Przez ulotkę!

A konkretniej?

AL: Wybrałam się na półmaraton do Gdańska, który odbywał się chyba w sobotę. Dzień wcześniej jechałam przez 16 godzin z dwójką dzieci na te zawody, mój kolega Kamil odebrał za mnie pakiet. Rano wstałam i pobiegłam, jak na debiut poszło mi dobrze, bo wykręciłam czas 1:44. Na mecie zobaczyłam ulotki LABOSPORT i wzięłam jedną z nich.

WL: Miesiąc wcześniej Ania nie była w stanie przebiec 10 km, a tu proszę, poradziła sobie wyśmienicie. Uznaliśmy, że coś z tego może być, dlatego warto, żeby poprowadził ją fachowiec. Padło na Piotrka i jak pokazał czas, to był dobry wybór.

21078796_819342268243580_7729026108577965682_n

Ania, kojarzysz Chrissie Wellington?

AL: Tak, to była mistrzyni świata, która rozpoczynała przygodę z triathlonem jako amatorka. Czytałam jej książkę, jest inspirująca. Moja dietetyczka Marta Naczyk twierdzi, że ze mnie jest taka druga Chrissie.

Też myślisz o przejściu na zawodowstwo?

AL: Chciałabym tego spróbować, ale to nie jest prosta sprawa. Żeby zostać pro, musiałabym znaleźć kogoś, kto zapewni mi finansowe wsparcie. Po występie w Barcelonie wysłałam mailem swoją ofertę do wielu firm, niestety nie spotkała się z dużym odzewem. Na teraz nie stać mnie więc na to, żeby zająć się tylko triathlonem, muszę zarabiać pieniądze na utrzymanie i swoje drogie hobby. Dodatkowo godzę je z prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci, co oczywiście sprawia, że grafik mam napięty do granic możliwości. Momentami to jest prawdziwy sajgon, ale daję radę. Jeszcze. Pamiętam jak miesiąc przed Ironmanem Włodek zgodził się na to, żebym nie pracowała. Od strony sportowej był to dla mnie fajny czas, bo zrobiłam duży progres, co pokazało, że gdybym tylko ćwiczyła, mogłabym pójść naprawdę mocno do przodu.

W tym miejscu chciałam dodać, że Paweł Boniecki i jego Armexim bardzo mi pomogli. Mogę liczyć też na Mikołaja Pytla z AirBike’a, na pewno nie zapomnę tym dwóm panom, że wyciągnęli do mnie rękę wtedy, gdy inni nie chcieli. Jeśli uda mi się wygrać duże zawody, w 70 % będzie to ich zasługa, ponieważ naprawdę we mnie uwierzyli.

WL: Wracając do tematu pracy – my prowadzimy lecznicę weterynaryjną. Jest w niej tyle roboty, że sam nie dam sobie z nią sam rady.

AL: Gdybym skupiła się tylko na treningach, trzeba byłoby zatrudnić i opłacić lekarza. Na dziś jest to nierealne, nie stać nas na takie rozwiązanie. Jeśli pozyskałabym sponsora, sytuacja wyglądałaby inaczej. Ja nawet nie chcę zarabiać na triathlonie, serio, ja chciałabym po prostu do niego nie dokładać. Takie rozwiązanie na teraz by mnie satysfakcjonowało.

Generalnie wymyśliłam sobie cel: żeby osiągnąć coś na mistrzostwach świata w RPA i/lub na Hawajach. Jeśli postawię się tam najlepszym, i nie mam tu na myśli amatorek tylko profesjonalne dziewczyny, będzie to oznaczać, że mam potencjał, by sama być zawodowcem. Wtedy zrobię wszystko, żeby zrealizować swój plan. Jeżeli natomiast okaże się, że mocno odstaję od czołówki, dam sobie z tym spokój. Oczywiście nie zrezygnuję z triathlonu, ale też nie będę do niego podchodzić tak poważnie, potraktuję wówczas ten sport jako fajne hobby i tyle. Zajmę się też biegami ulicznymi, bo ten sport uważam za moją najmocniejszą stronę.

Włodku, bywa że sportowa zajawka żony cię denerwuje?

WL: Tak, bo są takie dni, kiedy wiele rzeczy spada na mnie. To jednak chwilowe wkurzenie, które łapie mnie szczególnie wtedy, gdy jestem zmęczony po całym dniu roboty. Przed Barceloną myślałem, że połamie Ani rower, żeby tylko dała sobie spokój z triathlonem. Potem oczywiście wszystko mi przechodzi.

AL: Jest dla mnie dużym wsparciem. Kiedy proszę „Włodziu, zrób mi zupkę”, to odpowiada, że nie, chociaż oczywiście już dawno jest gotowa i stoi w lodówce. Dieta jest dla nie bardzo ważna. Wiedziałam, że na normalnym jedzeniu nie dam rady tak ciężko trenować, dlatego od października 2016 mocno uważam na to, co konsumuję. Prowadzi mnie wspomniana Marta Naczyk z Formy na Szczyt. Wykonała ogromną pracę, dzięki niej poprawiłam swoje wyniki. Włodek żartuje, że bez kartki to ja już nic nie zjem.

WL: To strasznie przykre, człowiek nawet nie może wyjść z żoną do restauracji (śmiech). Ani napić się alkoholu.

AL: Kiedy Włodek ma ochotę w domu na wino, bierzemy dwa kieliszki. Do jednego nalewa sobie czerwone, do drugiego mi… sok z buraka. Wygląda podobnie, mam nadzieję, że jest mu wtedy raźniej.

WL: Od kiedy Ania zaczęła się dobrze odżywiać, znosi treningi dużo lepiej. Nie jest nimi zajechana, nie ma napadów głodu, które jej się wcześniej zdarzały. To była masakra.

AL: Chodziłam też rozchwiana emocjonalnie. To się zmieniło, bez wątpienia Marta i Piotr Grzegórzek to ludzie, którym zawdzięczam najwięcej jeśli chodzi o mój sportowy rozwój. Zresztą Marta nie dba tylko o mnie, układała dietę choćby naszym himalaistom, którzy teraz walczą o zdobycie zimą K2. Poza tym sama biega dystanse ultra, więc kiedy mówię jej, że biegam w tempie 4:30 i potrzebuję potem dobrze zjeść, to rozumie o co mi chodzi, zna to wszystko z własnego doświadczenia.

Oczywiście raz na jakiś czas pozwalam sobie na szarlotkę czy piwo, przeważnie w towarzystwie Marty w Gdyni, w której mieszka. Ona śmieje się, że jak grzeszysz z dietetykiem, to nie tuczy.

21761407_830632190447921_4201044241889921518_n

W czym na dziś widzisz u siebie największe rezerwy?

AL: Właśnie w bieganiu. Czuję, że mam jeszcze z czego przyspieszyć w tej dyscyplinie. Mogę też poprawić w pływaniu, trenuję ostatnio ze znaną niemiecką zawodniczką Nicole Heidemann.

Jak doszło do tego, że zaczęłyście współpracę?

AL: Po moim starcie w Gdyni spotkałam się na wywiad z dziennikarzem z lokalnej niemieckiej gazety. Mówiłam mu m.in. o swoich problemach w wodzie, odpowiedział, że przecież na basenie 20 km ode mnie pracuje ex-pływaczka, która ma swoją grupę. Napisałam do niej maila z pytaniem, czy mogłaby mi pomóc w pływaniu. Stwierdziła, że musi zobaczyć, jak radzę sobie kraulem. Pojechałam, sprawdziłam się, zostałam przyjęta. Po konsultacji z Grzegórzkiem uznaliśmy, że nie będziemy kombinować przed Barceloną, bo zmiana techniki może mi tylko zaszkodzić. Treningi z Nicole zaczęłam więc po Ironmanie, w poniedziałki ćwiczę z jej ekipą triathlonową, a w środy mamy indywidualne zajęcia.

Czujesz, że przez te pare miesięcy wspólnej pracy wykonałaś progres?

AL: Tak, teraz udaje mi się płynąć 100 m w basenie w 1:30, a wcześniej miałam problem z tym, żeby wyrobić się w 1:40. Podoba mi się jej podejście, jest podobne do tego Piotrka. Czyli kiedy trochę marudzę, że jest mi ciężko, odpowiada „chcesz być mistrzynią, więc nie gadaj, tylko trenuj”. Pływam nie tylko kraulem, ale i delfinem, bardzo siłowo, robię wszystko narastającym tempem. Czasem wychodzę z basenu tak zmęczona i czerwona na buzi, że ledwo mogę utrzymać się na nogach. Ale jak widać ta ciężka praca przynosi efekt. Mam marzenie, żeby na Ironmanie przepłynąć dystans 3,8 km poniżej godziny. Dla dziewczyny, która przed triathlonowymi czasami pływała tylko żabką w jeziorze, taki wynik byłby wielkim sukcesem.

Niebawem poćwiczysz też z trenerem mistrza świata, Patricka Lange. To Faris Al-Sultan, który sam też wygrywał na Hawajach w 2005 roku.

AL: Tak, skorzystałam z tego, że organizuje komercyjne obozy na Majorce oraz na Fuerteventurze. Wybieram się w to drugie miejsce, na dwa tygodnie. Mam nadzieję, że taki wyjazd pozwoli mi wykonać kolejny krok do przodu.

Jak w ogóle reagują na zawodach faceci, gdy widzą, że taka drobna kobieta ich wyprzedza podczas biegu?

WL: Przeważnie ciężko sapią, na nic więcej nie mają siły (śmiech).

AL: Na bieganiu czasem ktoś krzyknie „mała, ale gonisz!”, ale oczywiście to pozytywne reakcje, żarty. Zdziwienie wywołuje natomiast na rowerze, kiedy kogoś wyprzedzam.

– Gdzie ty się tak nauczyłaś kręcić?

– Na wsi!

Tego typu rozmowy zaliczyłam już nie raz.

20626789_968216799992776_7430971911273876625_o

Poznaliście się na studiach?

WL: Nie, bo gdy ja kończyłem weterynarię to Ania nie miała jeszcze matury.

AL: Potem, jako młoda dziewczyna, pracowałam przy krowach na Podlasiu, zajmowałam się ich rozrodem. Jeździłam od gospodarza do gospodarza i ciężko zapierdzielałam. Dzięki temu wyćwiczyłam sobie mięśnie rąk. To nie jest tak, że zrobiłam to dzięki siłowni, w żadnym wypadku. Oczywiście ćwiczę teraz np. na linach TRX, ale generalnie bazę siłową mam dzięki mojej pracy.

Wracając do twojego pytania: kiedy tam żyłam, Włodek przyjechał na kongres, na który zaprosiła go jedna z firm farmaceutycznych. Gdy mnie zobaczył, powiedział, że się zakochał i że sam nie wróci do Niemiec. Odpowiedziałam mu, że jest chory i żeby jechał do siebie. Ale za trzy tygodnie znowu się spotkaliśmy i wtedy uznał, że nie może beze mnie żyć. Niedługo potem się oświadczył! Powiedziałam tak, co ciekawe obyło się bez pierścionka. Zamiast niego dostałam taką małą… bransoletkę, która jest pod nakrętką od Ballantinesa. Zadziałał w ten sposób, bo całą sytuacja miała miejsce w sylwestra, podczas imprezy, i była to dość spontaniczna akcja.

Za miłością pojechałaś do Niemiec.

AL: Włodek nigdy nie pracował w Polsce. Wiedziałam, że przyjazd tu będzie dla niego krokiem w tył. Uznałam więc, że to ja przeprowadzę się do Niemiec. Pojechałam tam bez znajomości języka, nie umiałam powiedzieć nawet „dzień dobry” i „do widzenia”. W ciągu dwóch lat nauczyłam się niemieckiego chyba nie najgorzej, bo zdałam certyfikat uprawniający mnie do pracy ze zwierzętami.

Jak wygląda wasza codzienna praca w klinice?

AL: Pod Rostockiem mieliśmy lecznicę na duże zwierzęta, głównie krowy. Po jakimś czasie zrezygnowaliśmy z niej i kupiliśmy drugą, pod holenderską granicą. 75% naszej pracy to są małe zwierzęta, robimy chirurgię, ortopedię i tak dalej.

Operujesz?

AL: Tak. Poza tym jestem w wysokiej grupie ryzyka jako weterynarz, ponieważ w naszej lecznicy to ja zajmuje się dużymi zwierzakami. Zawsze jest ta obawa, że kopnie mnie koń czy krowa albo trzystukilogramowy byk, od którego pobieram krew. Dlatego też mam wykupione ubezpieczenie.

Z jaką najbardziej skomplikowaną sytuacją zawodową musiałaś sobie poradzić?

AL: Gdy Włodek był poza domem, na specjalizacji, przyjechali do mnie ludzie z psem, który miał skręt żołądka i śledziony. Operacja trwała 4,5 godziny, to był najtrudniejszy zabieg, jaki musiałam przeprowadzić w życiu. Kiedy wyszłam z sali, stwierdziłam, że jestem wykończona, w sumie dużo bardziej niż po Ironmanie w Barcelonie (śmiech).

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Archiwum Ani Lechowicz

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024
Ekstraklasa

Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Michał Trela
1
Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Komentarze

3 komentarze

Loading...