– Ludzie często mnie pytają, czy się wtedy bałem. Nie. Ja po prostu rzuciłem się jak jakiś szaleniec w przepaść – mówi Jędrzej Dobrowolski, rekordzista Polski w narciarstwie szybkim, który potrafił rozbujać się do, uwaga, ponad 244 km/h. Z okazji zakończenia bogatej kariery opowiedział nam, jak wyglądają kulisy najszybszego niezmotoryzowanego sportu na świecie i jak to się stało, że jego droga na stok wiodła przez Akademię Sztuk Pięknych.
***
Jaka była najzabawniejsza opinia, jaką usłyszał pan o sobie?
Kiedyś zaproszono mnie, żebym rozdał nagrody podczas mistrzostwach Polski sił powietrznych w narciarstwie alpejskim. W pewnym momencie podchodzi do mnie jeden z żołnierzy, patrzy i pyta: „Na takich chudych nogach?! Na takich chudych nogach?!”. Nie mógł uwierzyć, że potrafię tak szybko jeździć na nartach.
I co pan mu odpowiedział?
Że nie liczy się masywność nóg, tylko ich siła. Jak najwięcej mocy w jak najmniejszym opakowaniu.
A pamięta pan swoje pierwsze narty?
Oczywiście. To były plastikowe nartki, do których przypinało się za pomocą rzemyków zwykłe buty zimowe. Katastrofa. No nie dało się na tym jeździć (śmiech). Jako tako zacząłem sobie radzić dopiero kiedy miałem sztywne wiązania. Chociaż zdarzały się różne sytuacje. Moi rodzice często wspominają historię, do której doszło na Memoriale Koziołka Matołka, gdzie startowałem w biegach. Byłem na jednej z czołowych pozycji, ale kiedy zobaczyłem siostrę Warszawską, która zawsze paradowała w bardzo dziwnych przebraniach, to tak się jej przestraszyłem, że aż uciekłem na drugą stronę. I było po zawodach.
(siostra Helena Warszawska to jeden z symboli Zakopanego, towarzyszyła sportowcom m.in. podczas wszystkich zawodów w skokach narciarskich – red.)
Patrząc na to, że pochodzi pan z rodziny o bogatych tradycjach narciarskich, to dość średni początek…
Ojciec jeździł najpierw na nartach, potem na panczenach, a na koniec był jeszcze saneczkarzem. Co na tamte czasy – nie oszukujmy się – było dość ekstremalne, bo tory nie były jeszcze tak zabezpieczone, kaski też ledwo co chroniły głowę. Mama przeszła zresztą podobną drogę, tylko bez sanek. Kiedy miałem siedem lat, rodzice zapisali mnie do najstarszego klubu narciarskiego w Polsce, czyli „SNPTT 1907” Zakopane. Pierwszy trening odbył się w sali gimnastycznej szkoły podstawowej, do której potem zresztą chodziłem. Pamiętam dość dużo z dzieciństwa, ale chyba nie będę zanudzał takimi rzeczami, co?
A jak to się stało, że narciarz wylądował później w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i zgłębiał tam tajniki fotografii i grafiki? Jakoś nie pasuje to do pana życiorysu.
Sztuka też przewijała się przez mój dom rodziny, bo mama skończyła rzeźbę na ASP, a ojciec formy przemysłowe. Sam początkowo byłem na stosunkach międzynarodowych na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale po dwóch latach męczenia się tam – bo to nie było dla mnie – dałem sobie spokój. I tak wyszło, że znalazłem się wtedy w towarzystwie, w którym były dwie siostry studiujące projektowanie wnętrz. Dość często przebywałem u nich w domu, widziałem te wszystkie rzeczy, aż w końcu stwierdziłem: „Kurde, fajne to”.
Sztuka fajna, czy dziewczyny?
Nie, nie, to były tylko koleżanki! Uznałem, że spróbuję z tym ASP. Pół roku się do tego przygotowywałem w zasadzie od zera, ale dostałem się.
Co pana kręciło w sztuce?
Uwielbiałem zajęcia ze świętej pamięci profesorem Zbigniewem Łagockim. Był dla mnie mistrzem, pod koniec jego życia nawet się zaprzyjaźniliśmy. Podczas studiów fotografia mnie pochłonęła. Moim marzeniem było robić sekwencje, opowieści fotograficzne, chciałem być jak słynny Duane Michals. Niestety, nie było mi to dane, bo profesor przestał pracować, zrobiłem więc dyplom z grafiki. W pewnym momencie uznałem jednak, że jeśli chcę poświęcić się nartom, to muszę odstawić sztukę do kąta. Rozmawiałem o tym z profesorem, a on dał mi prostą radę – żebym robił to, co w danym momencie najbardziej mnie cieszy. I tak zrobiłem.
Ale gdyby wtedy powiedział mu pan, co dokładnie chce robić, to pewnie popukałby się w głowę.
On wiedział gdzie idę. To zresztą ciekawe, bo doskonale znał pierwszą trasę, na której zjeżdżałem, czyli szwajcarskie Verbier. Mieszkał kilka lat w tym kraju, też był narciarzem, dlatego mieliśmy o czym gadać.
Jak to się stało, że zaczął pan uprawiać speed ski?
Nie byłem spełniony sportowo, czegoś mi brakowało. Czułem głód po narciarstwie alpejskim, bo byłem przeciętnym zawodnikiem, a ambicje zawsze miałem znacznie większe. Uznałem więc, że chciałbym spróbować speed skiingu, chociaż tak naprawdę miała to być jednorazowa przygoda. Chciałem tylko pobić wynik Jacka Niklińskiego (jego rekord Tatr wynosił 180 km/h – red.). Problem w tym, że za bardzo nie wiedziałem, jak mam się za to zabrać. Bardzo pomogła wtedy Małgosia Tylec, która skontaktowała mnie ze Szwajcarami. Byłem w ich teamie przez dwa lata. Zaopiekowali się mną, zorganizowali sprzęt, objaśniali o co chodzi, bo sam byłem kompletnie zielony. Byłem po prostu alpejczykiem, który znalazł się na zawodach speed ski.
Co pan na początku pomyślał o tych ludziach? Straceńcy?
Dla mnie to byli kosmonauci, herosi narciarstwa. Nawet nie wyobrażałem sobie takich prędkości, tego, że kiedyś wskoczę na ich poziom. To była dla mnie totalna abstrakcja. Pamiętam, że jak pewnego razu wygrałem podczas zawodów z moim mentorem Philippe Mayem – a jest on jednym z nielicznych, którzy przekroczyli granicę 250 km/h – to aż mi było głupio. Początkowo nie wiedziałem, czy mam się cieszyć (śmiech).
Był ktoś, kto na początku odradzał panu ten sport?
Nie. Tym bardziej, że żony jeszcze nie było, dzieci też. Byłem wolny w decyzjach.
Pierwsze zawody odbyły się w 2008 r. w szwajcarskim Zinal. Co pan z nich zapamiętał?
Amatorska impreza. Pojechałem tam, żeby w ogóle zobaczyć, jak to wygląda, bo nie wiedziałem nic: jak się startuje, jak zjeżdża, jak hamuje, jak to jest mierzone. Wiedziałem tylko tyle, że się szybko zjeżdża. To było ciekawe doświadczenie na dzień dobry, chociaż prędkości były żadne. Przecież 150 km/h osiągają nawet alpejczycy skręcając i skacząc. Więcej się jednak nie dało, bo mieliśmy wtedy pecha. Jeden facet miał wypadek i się połamał, przez co zawody były tylko jednoprzejazdowe.
W rozmowie z „Gazetą Krakowską” powiedział pan kiedyś: „Byłem zniesmaczony tym, że tak naprawdę nie ma żadnych emocji. Dopiero przy prędkości 170 km/h zaczęło mnie to cieszyć”.
Tak było w Verbier na Pucharze Świata. Mój premierowy przejazd był tam ekstremalny, bo pierwszy raz miałem na nogach długie narty, specjalny kombinezon oraz kask, który – wciąż to pamiętam – jeszcze śmierdział klejem. I stałem tak na tej górze dla straceńców. Niesamowite przeżycie. Pierwszy przejazd był na 156 km/h, dlatego tak naprawdę większą frajdę miałem z samego startu, niż uzyskanej prędkości. Potem było ciut lepiej, bo ponad 160 km/h, ale też mnie to nie porwało. Powiedziałem wtedy nawet, że jak to ma tak wyglądać, to mi się chyba nie chce…
?
No ale powyżej 170 km/h zaczęło już być całkiem zabawnie, prędkość zaczynała robić na mnie wrażenie. A przy 183 km/h, to już nawet przekląłem pod nosem.
I chciał pan więcej.
Wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Później doszedłem już do takiego momentu, że zabawa zaczynała się dla mnie dopiero powyżej 200 km/h.
Dwie „paczki” przekroczył pan po raz pierwszy w 2009 r. Euforia?
Kiedy udało mi się pojechać powyżej 180 km/h, miał to być już koniec mojej przygody ze speed ski. Ale gdy usłyszałem, że w następnym roku w Vars we Francji są mistrzostwa świata, to chciałem tam być. Chciałem wystartować z tymi wszystkimi ludźmi, o których dotychczas tylko czytałem. W półfinale miałem tam 197 km/h z groszami, a więc już bardzo mało zabrakło do 200 km/h. No to skoro już tylko tyle brakowało, to uznałem, że muszę dać radę zapisać się do „Klubu 200”. Udało się.
Rekordowy przejazd – 244 km/h – zaliczył pan w 2016 r. także w Vars. Co panu utkwiło z tego startu najbardziej w pamięci oprócz samego wyniku?
Żeby mieć szanse pobicia mojego wcześniejszego rekordu, czyli 242 km/h, musiałem dostać do ścisłego finału zawodów Speed Masters (impreza, w której bierze udział dziesięciu najszybszych zawodników na świecie – red.). Ale żeby to zrobić, musiałem być w czołowej piątce. Problem w tym, że w tamtym sezonie plątałem się najczęściej w okolicach siódmego. Były rekordzista świata Simon Billy powiedział mi wtedy: „Chcesz się dostać do finału? To zrób skok!”. Czyli podczas startu, zamiast zsunąć się, zrobiłem zeskok. I udało się – byłem piąty. Radość była ogromna, ale co ciekawe, wyrównałem wtedy swój poprzedni rekord co do trzeciej liczby po przecinku. Niebywałe, to było dokładnie tyle samo. Wtedy jednak już wiedziałem, że mogę pojechać szybciej.
W finałowym zjeździe staje pan na górze i…
Ludzie często mnie pytają, czy się wtedy bałem. Nie. Ja po prostu rzuciłem się jak jakiś szaleniec w przepaść. Nagranie z tego przejazdu można znaleźć na YouTube, dobrze na nim widać, jak wydzieram się podczas startu. Zjechałem na dół, pobiłem rekord, ale miałem do siebie pretensje, że tylko o 2 km/h. No i że popełniłem błędy, bo dwa razy uciekła mi narta. Czułem niedosyt.
Jak reaguje organizm człowieka przy takiej prędkości?
Przeciążenia są ogromne. Trudno to opisać, to trzeba przeżyć. Kiedy wieje wiatr z prędkością 150 km/h, ciężko jest się utrzymać na ulicy, a ja jechałem 244 km/h, czyli z taką prędkością dmuchało we mnie powietrze. Do tego dochodzą jeszcze nierówności stoku. Poza tym kompresja przy wypłaszczeniu, która przy 200 km/h jest jeszcze znośna, przy 244 km/h wgniata w ziemię. To tak, jakby ktoś usiadł mi na barkach. Siły są niewiarygodne.
Swojego czasu współpracował pan z DynamoLab działającym przy Uniwersytecie Medycznym w Łodzi, a także z Politechniką Krakowską. Jak bardzo pomagało to panu w startach?
W Łodzi bardzo dokładnie zmierzono całe moje ciało, włącznie z napięciem mięśniowym. Dowiedziałem się nawet, że jestem bardzo symetryczny. Chodzi o to, że obie nogi i obie ręce mam dokładnie takiej samej długości, a to zdarza się raczej rzadko, bo przeważnie jakieś różnice – chociaż niewielkie – są. Podczas tych badań bardzo dobrze poznałem swoje ciało. Z kolei na politechnice brałem udział w testach w tunelu aerodynamicznym, gdzie pracowaliśmy nad pozycją, ułożeniem ciała, kształtem spoilerów. Mimo zakończenia kariery chciałbym dalej pracować z Politechniką Krakowską. Mam jeszcze kilka pomysłów, jak uzyskać większą wiedzę na temat pozycji zjazdowej i wielu innych szczegółów. Jeśli sam nie wrócę na stok, przyda się dla następnej generacji zawodników.
Kiedyś też zaproszono pana na niemiecki tor wyścigowy Nürburgring.
Zostałem tam zaproszony przez Orlen Team. To była wycieczka towarzysząca występom naszych zawodników w Porsche Supercup, czyli wyścigowi poprzedzającemu Grand Prix Formuły 1. Super doświadczenie, bo miałem okazję z bliska przyjrzeć się tej dyscyplinie, w zasadzie wszędzie mogłem zajrzeć, a to zupełnie inna perspektywa niż trybuny. W międzyczasie zrobiliśmy też sesję zdjęciową, podczas której pozowałem jako „bolid” na torze. Tak się akurat ułożyło, że kierowcy Formuły 1 jeździli na rowerach i biegali oglądając trasę. Byłem dla nich ciekawostką, bo oni szykują się do wyścigu, a tutaj jakiś wariat w kasku z nartami udaje, że wchodzi w zakręt. Aż zatrzymywali się i pytali, co tutaj się dzieje. A ja pozowałem umordowany w tym kombinezonie, bo to naprawdę sztuka wytrzymać w czymś takim w wyższych temperaturach. Kiedyś zdarzyło mi się też pozować przy odrzutowcach.
Wróćmy jednak na stok. Rekord świata należy do Włocha Ivana Origone, który w 2016 r. zjeżdżał z prędkością 254.958 km/h. Rozmawiał pan z nim po tym zjeździe?
Gratulowaliśmy sobie. To w ogóle był piękny dzień, bo oprócz jego rekordu świata padło też wiele krajowych i życiowych. Na stoku wszyscy cieszyliśmy się razem.
Rekordzistką wśród pań jest jego rodaczka Valentina Greggio, która rozpędziła się do 247.083 km/h. Wnerwia pana trochę, że kobieta jeździ szybciej?
Nieee, absolutnie. Valentina jest następnym włoskim geniuszem speed skiingu. Być może miałbym z tym problem, gdybym miał takie możliwości treningowe jak ona i sobie nie radził. Ale jak na moje możliwości mogę być zadowolony. Chociaż mam świadomość, jak to brzmi, że kobieta jest szybsza (śmiech). Valentina jest jednak bardzo skupioną dziewczyną, wie czego chce, ma dobry team z braćmi Origone, a więc ma skąd czerpać wzorce. Poza tym włoski zespół jest bardzo rozbudowany, ma trenera, masażystę, najlepszych serwismenów. To trochę inna bajka niż ta, w której ja byłem.
To jak wyglądał pana team?
Miałem siebie jako trenera, siebie jako masażystę i przyjaciela Marcina Malczewskiego jako serwismena. To była cała moja ekipa.
Koledzy z innych krajów robili wielkie oczy, że mimo tego jest pan tak szybki?
Oczywiście, że się dziwili. Podam taki przykład: wiedziałem, że Francuzi trenują wspólnie z Włochami przed ważnymi zawodami, dlatego bardzo chciałem wbić się do nich na trening. Zjawiam się tam i od razu wjeżdżam pomiędzy dwóch braci Billych, czyli genialnych zawodników. Młodszy jedzie 217 km/h, ja 218 km/h, starszy 219 km/h. Przecierali oczy ze zdumienia, jak ja to robię. Chociaż już przy kolejnych zjazdach i wyższych prędkościach wychodziło ich doświadczenie, którego ja nie mam. Różnica polegała na tym, że ja przyjeżdżałem tam na dziesięć dni przed zawodami, a oni mieli taką górę na co dzień i trenowali tam cały sezon. Oni mieli na wyciągnięcie ręki Vars, a ja miałem w Polsce Kasprowy.
To właśnie w Vars bite są rekordy. Co w tej trasie jest takiego wyjątkowego?
Jest to obecnie najdłuższa czynna trasa. Jest też naturalna i najbardziej stroma, bo ma maksymalne nachylenie wynoszące 92 proc. To dziś najbardziej znane miejsce, chociaż kiedyś za takie uważano Les Arcs, czyli stok zbudowany na igrzyska olimpijskie w Albertville w 1992 r. Tam nawet przeciętni zawodnicy osiągali zawrotne prędkości, ponieważ to było dość łatwe technicznie. Stok był wyprofilowany, dlatego przeciążenia i kompresja były tam zminimalizowane. Żałuję, że sam nie miałem szansy tam zjeżdżać, bo trasa została zamknięta w 2007 r., czyli rok przed tym, zanim sam zacząłem trenować.
Trasa nie została jednak zamknięta bez powodu. Les Arcs uchodziła za przeklętą.
Do pierwszego wypadku śmiertelnego doszło właśnie podczas igrzysk, kiedy speed ski było jeszcze dyscypliną pokazową. Jeden z zawodników, Szwajcar Nicolas Bochatay, zjeżdżając na bocznej trasie treningowej uderzył w ratrak. Z kolei do dwóch kolejnych wypadków doszło zanim jeszcze zawodnicy wystartowali. Po prostu zsunęli się po stoku (mowa o Włochu Marco Salvaggio i Brytyjce Caitilin Tovar – red.). Znam to z opowiadań. Trzeba bowiem wiedzieć, że w tej dyscyplinie dość dużym niebezpieczeństwem jest właśnie gładki kombinezon, który ma nie wytracać prędkości. Kiedy więc człowiek się w nim przewróci, sunie po śniegu w niekontrolowany sposób.
Gdyby nie doszło do tragedii w Albertville, speed ski być może zostałoby w końcu dyscypliną olimpijską.
Dokładnie taka jest opinia całego środowiska. Tak się jednak stało i droga speed ski na igrzyska została zamknięta. Chociaż były szepty, że w Korei być może ponownie będzie to dyscyplina pokazowa. Liczyłem po cichu na to, że będę mógł tam wystąpić, ale niestety na szeptach się skończyło. Jeśli byłaby szansa startu na igrzyskach, to niewątpliwie byłaby to dla mnie motywacja, aby wrócić na stok.
Przy 250 km/h każda nierówność na stoku może być zabójcza. Pan sprawdza sam trasę przed zawodami, czy ufa organizatorom?
Nie sprawdzam, ale podczas zawodów nie jeździmy od razu z samej góry. Wszystko odbywa się etapami, podczas każdej następnej rundy wchodzimy wyżej. Pamiętam jednak pewną przygodę z Andory z mistrzostw świata. Trasa była w miarę miękka, ale był tam tor wyżłobiony po narcie innego zawodnika i moja lewa noga tam wpadła. Zaczęło mi „zabierać” nartę, byłem już w półszpagacie, ale jakoś udało mi się przyciągnąć nogę. Poskutkowało to jednak tym, że odbiłem drugą i zatańczyłem tak trochę po góralsku. Ale utrzymałem się. Tamta sytuacja udowodniła mi, że potrafię wyjść z dużych opresji.
Kiedyś powiedział pan, że odczuwa strach tylko hotelu, a później jest już tylko podniecenie. Dlaczego?
Czasami kiedy budziłem się przed szybkim startem i otwierałem oczy, to myślałem sobie: „Jezu, znowu sobie to zrobisz?”. Pojawiały się myśli o ucieczce, ale potem człowiek zakładał buty, spoilery, zaczynało się skupienie i to uczucie mijało. A kiedy już stałem na starcie, czułem tylko zapach adrenaliny w powietrzu.
Byli zawodnicy, którzy stawali na górze i rezygnowali?
Byli tacy, którzy rezygnowali po pierwszym zjeździe, nie chcąc już przystępować do kolejnej rundy. Od razu jednak widać, kto zjeżdża asekuracyjnie. Łatwo zauważyć, kto walczy o prędkość, a kto jedzie jak amator łapiąc wiatr, żeby tylko było wolniej. Pamiętam też taką historię z Verbier, chociaż początkowo zupełnie nie przywiązałem do niej wagi. Zobaczyłem wtedy na stoku chłopaka, który ogromnie się stresował przed startem. Podszedłem do niego i powiedziałem: „Relaaax, relaaax…”. I poszedłem dalej. A on po zawodach przybiegł i zaczął strasznie dziękować, że mu tak pomogłem. Twierdził, że gdyby nie ja, to on by ze strachu nie wystartował.
A który zawodnik jest największym ryzykantem?
Nie ma takich. Mówię oczywiście o czołówce, bo to profesjonaliści, tam nie ma wariatów. Każdy dba o swoje zdrowie. Sam zawsze polegałem na zdaniu doświadczonego Philippe’a Maya. Jak Philippe mówił, że nie jedziemy, to nie jechaliśmy, szedłem za nim w ciemno. Opowiedział mi kiedyś, że jak pewnego razu jechał około 160 km/h przy silnym wietrze, to skończył połamany.
Właśnie, ryzyko. Magazyn „CKM” w artykule o panu napisał kiedyś, że „spośród wszystkich sposobów na popełnienie samobójstwa speed ski jest jednym z tych najmniej opłacalnych”. Co pan na to?
Nie widzę w tym logiki, bo kto chce zarobić na swoim samobójstwie? Ale to prawda, nie jest to dochodowy sport. Miałem sponsorów – zawsze byłem im bardzo wdzięczny – ale to były pieniądze pozwalające mi jedynie na starty.
Wyczytałem, że Ivan Origone za rekord świata dostał ponoć jakiś tani puchar.
To nie jest bogata dyscyplina, dlatego mniej więcej tak to wygląda. Jeśli w tym sporcie są pieniądze, to tylko od sponsorów, nie od organizatorów. W umowach najlepszych zawodników są wpisywane premie i to wszystko. Tylko w ten sposób można tu szukać pieniędzy. Sam pamiętam, że za trzecie miejsce w Pucharze Świata dostałem… bukiet kwiatów i symboliczną nagrodę z poprzedniego roku, bo wtedy zawody się nie odbyły i akurat została. Dokleili mi więc tylko cyferkę – „2012” zamiast „2011”.
Startował pan przez blisko dekadę. Mimo to i tak wciąż czuje się pan trochę jak postać egzotyczna?
Byłem jedynym polskim zawodnikiem na tym poziomie, ale ostatnie cztery lata w moim wykonaniu zostały dość dobrze nagłośnione w mediach. Dlatego wydaje mi się, że zrobiłem dużą robotę, jeśli chodzi o świadomość polskich kibiców w tej dyscyplinie. Ale można powiedzieć, że tak, dalej jestem ciekawostką.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. jedrzejdabrowolski.pl/profil na FB