W niezwykle wyrównanym w tym sezonie wyścigu po Ligę Mistrzów, każde najdrobniejsze nawet potknięcie może mieć kolosalne znaczenie. Dlatego wygrana Tottenhamu, której towarzyszyła wcześniejsza wpadka Chelsea, sprawia że trudno o sobocie mówić inaczej, niż jako o dniu Kogutów.
Trzeba oczywiście przyznać, że jeśli chodzi o emocje związane z kształtowaniem się ligowej czołówki, Premier League obdarzyła nas niezwykle skromnie. Arsenal, City i Liverpool grają swoje mecze jutro, United w poniedziałek, przez co jedyne ważne w tym kontekście rozstrzygnięcia zapadały w dwóch starciach w Londynie.
Ale już w pierwszym z nich doznaliśmy niemałego szoku. Oto Leicester, ekipa mająca na koncie jedną wygraną w ostatnich sześciu meczach, wyszedł na mecz z mistrzem Anglii zdeterminowany nie, by wygrać, a by wręcz wbić przeciwnika w ziemię. Gdyby tylko niesamowitej motywacji dotrzymała kroku skuteczność, po dwóch kwadransach The Blues byliby już pozamiatani. Dość powiedzieć, że dwa razy z piłką w piątce Courtoisa znajdował się Okazaki (raz zablokowany, raz fatalnie spudłował), a oprócz tego Belg musiał bronić choćby główkę pozostawionego samemu sobie przy rożnym Ndidiego.
Chelsea długo budziła się z letargu i… nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy to przebudzenie dziś w ogóle nastąpiło. Szarpnięcie Moraty z końcówki pierwszej połowy, gdy ruszył lewym skrzydłem czy strzał Alonso z doliczonego czasu, który na róg zbijał Schmeichel to za mało, by odpowiedź była jednoznacznie twierdząca. I choć logika podpowiadałaby, że podopieczni Conte powinni czuć niedosyt z powodu straty dwóch punktów, to patrząc na przebieg raczej ulżyło im, że zakończyli mecz z jednym „oczkiem” i czystym kontem.
Znacznie więcej, by nie pogubić punktów, zdecydował się natomiast zrobić Tottenham, który tym samym odrobił dwa punkty dystansu dzielącego Koguty od Chelsea. Przede wszystkim – potrafił szybko reagować, gdy spotkanie zaczynało się wymykać spod kontroli. Kiedy sygnał ostrzegawczy wysłał Rooney, zdobywając gola nieuznanego z powodu spalonego, odpowiedź była natychmiastowa. Harry Kane w ciągu kilkudziesięciu sekund oddał dwa strzały oznajmiające, że Tottenham podejmuje wyzwanie.
To jednak nie Kane, a Son wpakował piłkę do siatki po podaniu (a może bardzo nieudanym strzale?) Auriera. Do tego kibice na Wembley zdążyli się już zresztą przyzwyczaić, bo tym samym Koreańczyk zdobył bramkę w piątym kolejnym domowym spotkaniu Spurs. Jako pierwszy od trzynastu lat, kiedy podobnej sztuki dokonał Jermain Defoe.
Druga połowa? Kolejne podjęcie inicjatywy przez Everton – wyjście wysokim pressingiem – i kolejna natychmiastowa reakcja. Rozklepanie obrony The Toffees, zrobienie przewagi przez Sona przyjęciem z obrotem na skrzydle i zagranie Koreańczyka do Kane’a, któremu nie pozostawało nic, tylko wpakować piłkę do siatki. Choć trzeba uczciwie przyznać, że Anglik był na minimalnym spalonym w momencie podania od Sona. Sędziemu liniowemu, który tak dobrze wypatrzył w pierwszej części meczu spalonego Rooney’a, tym razem wysunięcie przed linię obrony napastnika umknęło.
Od tamtej chwili chyba nawet najbardziej optymistycznie nastawionym kibicom Evertonu trudno było wierzyć, że mecz jest do uratowania. Wątpliwości rozwiewali coraz mocniej Alli (wyszedł sam na sam i spudłował), Kane (strzał odbity przez Pickforda) i Son (słupek), by wreszcie – po mniej niż kwadransie drugiej połowy – wynik zmienił się na 3:0 za sprawą najlepszego strzelca Kogutów. Kane nie strzelił może pięknie, ba – raczej skiksował, ale jak to on, nawet w takiej sytuacji potrafił zrobić to tak, by skierować piłkę do siatki.
Everton już po drugim golu nie wyglądał na zespół z pomysłem na podniesienie się z desek, po trzecim w drużynie gości dominowała już tylko frustracja. Której upust dał choćby Rooney, łapiąc żółtą kartkę na kwadrans przed końcem meczu. Trudno mu się jednak dziwić – to nadal nie on i koledzy, a rywale z Tottenhamu stwarzali okazje na podniesienie wyniku, sprowadzając graczy Evertonu do roli statystów. Jak w akcji na 4:0, gdy Alli piętką dograł do Eriksena, który zapakował piłkę do siatki absolutnie nie do obrony.
Tottenham więc dziś triumfuje podwójnie. Nad Evertonem – wysoko i w pełni zasłużenie, a także w korespondencyjnym starciu nad Chelsea. Także – patrząc na to, co zaprezentowali dziś The Blues – nie bez powodu. I zrównując się z nim punktami, wywiera presję na Liverpoolu, który by znów odskoczyć, będzie musiał przynajmniej uniknąć porażki z niesamowitym Manchesterem City.