Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

10 stycznia 2018, 17:53 • 6 min czytania 61 komentarzy

Ostatnio w Internecie zawrzało. TVP wypuściło “telenowelę historyczną” o majestatycznie brzmiącym tytule “Korona Królów”. Nie obejrzałem ani minuty, nie recenzuję, nie oceniam samego serialu. Najpopularniejsze wśród ludzi, których opinię cenię, jest jednak zdanie: wszyscy spodziewali się polskiej “Gry o tron”, dostali z kolei “Klan” w sukienkach i plastikowych koronach. Zapanowało zdziwienie – jak to? Dlaczego? Dlaczego oni mogą, a my nie możemy, dlaczego nasze produkcje są tak parciane, dlaczego naszym aktorom odrywa się niedbale przyklejona broda, dlaczego naszym aktorkom wystają spod średniowiecznych szat zupełnie współczesne trampki? 

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Portal Spider’s Web podał, że jeden odcinek “Gry o tron” obecnie kosztuje już nawet 15 milionów dolarów. Trochę mniej efektowne, ale równie dobre “House of Cards” pochłania 4,5 miliona za odcinek. Kostiumowy serial? A proszę bardzo, to samo źródło informuje o 5 milionach zielonych banknotów za odcinek Boardwalk Empire.

Tak, wszyscy znają “Dwunastu gniewnych ludzi”, które przy sprzyjających wiatrach mogło kosztować tyle, co zmuszenie kilkunastu aktorów do spędzenia jednego dnia w dusznym pokoju biurowym. Można w nieskończoność wymieniać udane “budżetowe” produkcje oparte przede wszystkim na doskonałym scenariuszu, świetnej historii, czasem też zaskakująco dobrej grze aktorskiej nieznanych aktorów (bo znani nie grają w produkcjach budżetowych). Jest też drugi front – produkcje zasypane milionami monet, gdzie gra światowa czołówka kina, za efekty specjalne odpowiada więcej osób niż pracowało łącznie przy trzech tysiącach odcinków “Klanu”, a całość i tak wygląda jak etiuda zaliczeniowa na pierwszym roku filmówki.

Generalnie jednak drogie produkcje raczej wyglądają efektownie i ogląda się je w miarę przyjemnie, a tanie produkcje wyglądają raczej skromnie i ogląda się je nieszczególnie fajnie.

Nie ma w tym wielkiej czarnej magii, co zresztą dowiódł Jacek Braciak podczas wizyty u Kuby Wojewódzkiego.

Reklama

Artyzm artyzmem, ambicje ambicjami, a jednak – “Grę o tron”, gdzie tron wygląda tak kozacko, jakby pracowała nad nim czołówka światowych rzeźbiarzy, ogląda się zupełnie inaczej, niż oglądałoby się “Grę o tron PL”, gdzie funkcję tronu pełniłoby przykryte czerwonym suknem krzesełko ze szkolnej stołówki.

Niezmiennie jednak jesteśmy zdziwieni: czemu my nie możemy tak jak oni?

Tak samo jest oczywiście w pozostałych gałęziach życia, również w piłce nożnej. Futbol dotyka jakieś sto patologii, wśród których można wymienić m.in. chroniczny brak cierpliwości do trenerów, dyrektorów sportowych czy samych zawodników, archaiczne metody szkoleniowe wynikające z niewielkiej dostępności i wielkiej ceny profesjonalnych kursów, wciąż kiepską infrastrukturę (sprawdźcie, jak w Poznaniu fetowano budowę balonu nad boiskiem, czegoś, co powinno być w wymogach licencyjnych każdego klubu I ligi!), wciąż niewielką świadomość roli technologii, statystyki, indywidualnego podejścia do piłkarzy w każdym wieku. Do tego naturalnie zbyt wysokie pensje miernych piłkarzy, tworzenie kominów płacowych dla zawodników, którzy w żaden sposób na to nie zasługują i palenie pieniędzmi w piecu, gdy trzeba uregulować odprawy pochopnie zwolnionych trenerów. Zresztą, poczytajcie ostatnie kilkanaście (kilkadziesiąt? Kilkaset?) tekstów o Śląsku Wrocław. W dwa lata więcej prezesów niż piłkarzy. A na marginesie – również piłkarzy też za dużo.

Natomiast mimo wszystko, wciąż największym problemem pozostaje kasa i widać to dosłownie w każdym pokoju w większości z polskich klubów. Zajrzyjcie do marketingu, skonfrontujcie ile mają świetnych pomysłów, a ile zrealizują z uwagi na ich budżet. Oczywiście zakładając, że dział marketingu istnieje – bo czasem wciąż największą robotę wykonuje rzecznik prasowy. Zajrzyjcie na boisko, na którym trenują juniorzy. Gdzie byli na obozie? Gdzie trenują zimą? Ile mogą odbyć jednostek bez srogiego spojrzenia człowieka dbającego o murawę? Biegają po trawie, czy może ich kolana zdzierają się na sztucznych murawach najstarszej generacji, w miejscach, gdzie prawdopodobnie poszło więcej więzadeł niż na stokach narciarskich? A co słychać u dietetyka? Jest w ogóle takowy? Psycholog? Trener motoryczny mierzy czas na prywatnym stoperze, czy ktoś wreszcie kupił te wyczekiwane sport-testery i fotokomórki? A skoro przy trenerach jesteśmy – kiedy ostatnio był na jakimś kursie? Kto mu go opłacił?

W tej piramidce w końcu dojdziemy do szatni, gdzie zawodnicy głowią się, kiedy wpłynie kolejna wypłata oraz do gabinetu dyrektora sportowego z zadaniem sprzedaży pięciu piłkarzy za pięć milionów euro i kupna dziesięciu lepszych za pięć złotych.

Reklama

Wiadomo, jakie są finalnie wyniki – patrzymy sobie na naszą młodzieżówkę, wychowaną na tych sztucznych murawach, patrzymy na naszych reprezentantów w europejskich pucharach. Patrzymy na nich, jak na “Koronę królów”, spoglądamy uważniej a im odklejają się brody. Spadają z głów plastikowe korony, spod rzekomo królewskiej szaty wyłaniają się ubłocone kalosze, jedyne obuwie, które akurat było na stanie.

Dlatego cieszę się z ostatnich ruchów Legii Warszawa. Tak, wiele mówi się u nas o tym, by nie budować klubu na kredyt, by najpierw sprzedać pięciu wychowanków, a dopiero z tych pieniędzy zacząć budować sensowny skład. Sęk w tym, że czas ucieka, seriale, które dziś kręci się za 15 milionów, wkrótce będą kosztować po 25 baniek. By w ogóle ruszyć w tym wyścigu, trzeba najpierw dosypać pieniędzy. Przez rok wydawało się, że Legia Dariusza Mioduskiego będzie od tego uciekać. Że woli budżetowe rozwiązania, że woli piłkarzy tańszych, ale z potencjałem, których będzie można w Warszawie bez stresu odkurzyć, a następnie sprzedać. Ale rzeczywistość pokazała, że jak na najlepszy polski klub, który wygrał 4 z 5 ostatnich mistrzostw to trochę za mało. Że tu nie wypada wrzucać przyklejanej brody i plastikowej korony – że potrzebne są grube inwestycje we wszystkich pionach.

Zastanawiałem się – czy Legię będzie stać na taką odwagę? Przecież w gruncie rzeczy warszawiacy mieliby szansę wygrać ligę nawet minimalnymi nakładami, co pokazała bardzo boleśnie dla wszystkich pozostałych klubów Ekstraklasy runda jesienna. Chwalony, przebojowy Górnik, miewający wielkie momenty Lech Poznań, solidna i uporządkowana Jagiellonia, Zagłębie z formą życia Świerczoka. Każdy klub miał swoje pięć minut, ale na koniec i tak na tron wdrapała się Legia, regularnie krytykowana, wyszydzana, grająca poniżej potencjału, silna… słabością konkurencji. Byłem przekonany, że to tylko rozochoci rządzących stołecznym klubem, że jeszcze mocniej zejdą z kosztów, że zrobią dwa, może trzy transfery bezgotówkowe, podpisując piłkarzy, którym wysypały się wszystkie inne opcje. Tymczasem stało się coś zupełnie innego, wróciła “awanturnicza” Legia, która wchodzi do ligi, jak do siebie. Bierze co potrzebuje za pieniądze, o których pomarzyć może 14 drużyn. A ta piętnasta – zanim je wyda – obejrzy każdą złotówkę osiem razy. W stolicy nie ma czekania, nie ma zwlekania, nie ma liczenia funduszy. Jest wydawanie pieniędzy. Trywialna sprawa.

Tutaj jednak wracamy na ziemię. To Ekstraklasa. Niewykluczone, że transfery nie odpalą, że pieniądze jednak spłoną w piecu. Że tak jak z formą wystrzelił przez lata żenujący Rymaniak, tak teraz pierwsze skrzypce w Ekstraklasie zacznie grać jakiś Erik Grendel. Tego nigdy nie da się przewidzieć, tak jak tego, że wysokobudżetowa produkcja z Robertem De Niro jednak okaże się spektakularną klapą. Ale osoby, które o tym wszystkim decydują mogą śmiało powiedzieć: próbowałem.

Cieszę się, że Legia próbuje. Z Poznania zresztą dochodzą podobne wieści, o transferach nieco wcześniejszych i nieco okazalszych, niż bezgotówkowy ruch w ostatnich dniach okienka. To znak, że mieliśmy już dość tandetnych rekwizytów i znudziły się stroje wypożyczone z podrzędnego teatru. Czy te inwestycje się zwrócą – poprzez grę w Lidze Mistrzów późną jesienią, bądź chociaż w Lidze Europy zimą? Mimo wszystko daję im większe szanse, niż polskim serialom.

*

Za ewentualną przeciętną jakość felietonu proszę winić procedury zakładania B-klasowego klubu. Czasem mam wrażenie, że prościej byłoby dogonić jeszcze w tym sezonie Barcelonę, niż uzyskać wszystkie papiery wymagane do startu w rozgrywkach najniższej polskiej ligi. Już teraz zapraszam na mecze KTS Weszło. Choćbym miał resztę życia spędzić na autostradzie A2, dopniemy wszystkie formalności.

Z McDonald’s w Brwinowie…
Prezes KTS, Jakub Olkiewicz.

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

61 komentarzy

Loading...