Jak sam twierdzi podczas kariery nie był wielkim oratorem i zawsze wolał gdy za niego „przemawiała” rakieta. Robiła to na tyle skutecznie, że do dziś jest jedynym człowiekiem w historii, który dwukrotnie zdobył tenisowego Wielkiego Szlema. Jego talentem dałoby się obdzielić kilkunastu młodych adeptów tenisa. Po przejściu na emeryturę nadal nie jest gadułą, pozostając – jak trafnie ujął to Tomasz Lorek – „montypythonowski”.
I wcale nie chodzi o to, że Rod Laver uwielbia brytyjski humor. To po prostu mistrz krótkich komentarzy, którymi potrafi dodać smaczków każdej dyskusji. Możliwe, że wyniósł to z gry na korcie i królującego w jego czasach stylu serve and volley, gdy tuż po zagrywce biegło się do siatki, maksymalnie skracając wymiany. Choć akurat Lavera trudno zamykać w jakiekolwiek ramy. Był mistrzem gry z każdego miejsca na korcie.
Dowód? Wspomniany już Tomasz Lorek, komentator Polsatu Sport, oraz Wojciech Fibak, mistrz deblowego Australian Open sprzed lat, na pytanie „Który ze współczesnych tenisistów przypomina stylem gry Lavera?”, wymieniają całą plejadę gwiazd.
Lorek wspomina Pata Raftera i jego grę przy siatce, Björna Borga oraz Rafę Nadala, gdy idzie o determinację, a do tego wszystkiego Grigora Dimitrowa, Andy’ego Murraya i Novaka Djokovicia. Fibak przywołuje nazwiska Johna McEnroe, Feliciano Lopeza oraz Marcelo Riosa. Wspólny element? Roger Federer, którego wymieniają obaj. Ale do Szwajcara jeszcze dojdziemy.
Na razie cofnijmy się nieco w czasie do momentu, gdy nikt nie spodziewał się, że chuderlawy i często chorujący chłopak może osiągnąć to wszystko.
Amator
Rod Laver urodził się dokładnie 9 sierpnia 1938 roku, miesiąc przed tym jak Don Budge wygrał Wielkiego Szlema jako pierwszy człowiek w historii. Australijczyk miał dwóch starszych braci, którzy również odbijali piłkę od najmłodszych lat. Mogli to robić, bo na rodzinnym ranczu mieli ceglany kort, który wybudował ich ojciec. W końcu jednak musieli zacząć grać w innych miejscach, co w Australii przysparzało nieco problemów:
– Wstawaliśmy około 2-3 w nocy. Mama robiła nam kanapki i termosy z herbatą, a później tata wiózł nas na miejsce. To były czasy bez asfaltowych dróg i taka podróż mogła trwać nawet 7-8 godzin. Mój tata nie oglądał wszystkich moich meczów. Lubił mnie podrzucić, powiedzieć, że widzimy się o 17 i pójść. Znaleźlibyście go w miejscowym barze, sączącego rum z mlekiem i czytającego gazetę – mówił Laver. W czasach, gdy zdarza nam się co chwila narzekać na rodziców-trenerów-zamordystów, jest to postawa godna uwagi. Uczcie się wszyscy.
Sam Australijczyk za młodu był przekonany, że sukces w tenisie osiągnie jego brat, Trevor. Ale na szczęście dla niego, chłopcy trafili na Charliego Hollisa, trenera, który bardzo szybko zorientował się, który z nich ma największy talent. Doszło do tego, że trenował Roda za darmo. Zaproponujcie takie rozwiązanie któremuś z dzisiejszych trenerów. Mamy przeczucie, że nie wypali.
W wieku 15 lat podjął decyzję dotyczącą swojej przyszłości. Pomogła mu w tym… żółtaczka. Kiedy przez chorobę opuścił dwa miesiące szkoły, postanowił skupić się tylko na tenisie, rezygnując z nauki. Tym bardziej, że już wtedy oko zawiesił na nim Harry Hopman, legendarny australijski trener. Tę decyzję poparli rodzice, których coraz bardziej lubimy. Wspaniali ludzie.
Z „kliniką”, bo tak nazwano miejsce, gdzie młode talenty szkoliły się pod okiem Hopmana, wiąże się wiele istotnych rzeczy w życiu Lavera i… jedna, która przesadnie ważną nie jest, ale została przy nim na zawsze – to właśnie ten trener dał mu przydomek „Rakieta”. Dziś wiele osób tłumaczy to faktem, że Australijczyk na korcie poruszał się niesamowicie szybko i miał piekielnie mocne uderzenie, ale to nieprawda. Więc jak to było?
– Był Rakietą, ponieważ… nią nie był. Znacie te przydomki. Rakieta był jednym z najwolniejszych dzieciaków w klasie, ale potem jego szybkość się poprawiła i stał się silniejszy – mówił sam Hopman. Jeśli nie jesteście pewni, czy rozumiecie motywacje australijskiego trenera – pomyślcie o tym znajomym, który jest gruby, ale wołacie na niego „Chudy”. Lub odwrotnie.
Już w wieku 18 lat, wciąż grając pod okiem Hopmana, trafił do kadry jadącej na Davis Cup. Nie żeby nas to specjalnie dziwiło, bo reprezentację Australii wtedy prowadził właśnie ten trener. Na pierwsze występy musiał jeszcze poczekać, ale gdy już otrzymał szansę (w roku 1959), to przez kolejne cztery sezony Australijczycy nie wypuścili trofeum z rąk. W tamtym czasie rozpoczęła się prawdziwa eksplozja jego talentu. Był – jakbyśmy to określili dziś – late bloomerem. Ale gdy już zaczął grać na odpowiednim poziomie, nie zamierzał szybko z niego zejść.
Profesjonalista
W 1960 roku wygrał swój pierwszy wielkoszlemowy turniej – u siebie, w Australii. Ponad rok później dołożył drugi, na Wimbledonie, i podobno dopiero wtedy poczuł się w pełni mistrzem. Nie wiemy, kim więc poczuł się rok później, ale to musiało być cholernie dobre uczucie. W kolejnym sezonie, jako drugi mężczyzna w historii, wygrał bowiem kalendarzowego Wielkiego Szlema.
Nie ma sensu rozwodzić się nad tym, jak wyglądały jego pojedynki, tym bardziej, że tuż po zakończeniu sezonu podjął inną, niesamowicie istotną decyzję. Postanowił zostać profesjonalistą. Dziś brzmi to dziwnie, bo jak to, gość, który zdobył Wielkiego Szlema zostaje zawodowcem dopiero po tym fakcie? Tak to jednak wtedy wyglądało.
A dlaczego to decyzja tak ważna? Bo wykluczyła go z gry w turniejach wielkoszlemowych. Na sześć sezonów, co daje nam 24 okazje do zdobycia kolejnych tytułów. Jako profesjonalista mógł jednak liczyć na inne korzyści:
– Wygrałem Wimbledon w 1961 i 1962 roku, za co dostałem voucher na 15 funtów i firmowy uścisk ręki. Chciałem okazji do grania z najlepszymi na świecie i dlatego zostałem profesjonalistą. Finansowe korzyści też były oczywiście istotną częścią tenisa w tamtych dniach – mówił po latach. Wkrótce miał zostać pierwszym zawodnikiem, który przekroczy granicę miliona dolarów zarobionych na korcie. Chyba się opłacało.
Z najlepszymi na świecie nie szło mu gładko. Początkowo miał problemy z tym, by wygrywać jakiekolwiek turnieje, ale po roku wreszcie nauczył się grać tak, jak wymagane było to w tym gronie. „Czułem, że jestem częścią obrazu” mówił, a najlepiej świadczy o tym fakt, że zdobył do 1968 roku osiem tzw. „profesjonalnych Wielkich Szlemów” (najważniejsze turnieje, w których przed erą Open brali udział profesjonalni tenisiści. Istniały trzy takie, organizowane co roku: US Pro, Wembley Pro i French Pro). Gdyby traktować je na równi z amatorskimi, miałby ich 19. Tyle co Roger Federer, absolutny rekordzista pod tym względem.
Czasy Lavera to okres, w którym rywalizował z wieloma znakomitymi tenisistami – wypada tu przywołać nazwiska Kena Rosewalla (79:63 w bezpośrednich meczach na korzyść Rakiety!), Roya Emersona, który nigdy nie przeszedł na profesjonalizm (49:18) czy Lew Hoada (38:21). Wszyscy to Australijczycy. Później pojawili się też młodzi Artur Ashe czy John Newcombe, ale największym z nich pozostał Laver.
W tamtym okresie Dave Anderson, dziennikarz New York Timesa, postanowił sprawdzić, ile w Rakiecie jest z… rakiety właśnie. Wyglądało to tak:
– Zmierzyłem z ciekawości jego lewe ramię. Nadgarstek miał 7 cali obwodu, o cal więcej niż ten w prawej ręce. Przedramię – 12 cali, 1,5 cala więcej niż prawe. Było rozmiarów tego przedramienia Rocky’ego Marciano, byłego mistrza świata wagi ciężkiej, i większe od przedramienia boksera Floyda Pattersona!”.
Na miejscu rywali Lavera uciekalibyśmy z kortu. Dla własnego bezpieczeństwa.
Legenda
Czas amatorki w tenisie musiał się wreszcie skończyć, w miarę rozwijania się tej dyscypliny. Śmiało można by pokusić się tu o mądry cytat z jakiegoś Darwina na temat ewolucji i potrzeb ciągłego rozwoju. Oszczędzimy wam tego, ale powinniście zapamiętać, że w roku 1968 następuje początek ery Open, trwającej do dziś. Co to w praktyce oznaczało?
Mniej więcej tyle, że wszyscy – amatorzy i profesjonaliści – mogli odtąd brać udział w turniejach wielkoszlemowych, a w tenisie zaczęły pojawiać się pieniądze odpowiednie na tamte czasy, które dziś (znów Darwin) ewoluowały w kwoty rzędu dziesiątek milionów dolarów. Ot, cała tajemnica. To oznaczało też, że do gry wrócił Rod Laver, który swój „prime time” spędził na wygnaniu.
I zrobił to w świetnym stylu! Najpierw w 1968 roku ponownie wygrał Wimbledon, a później w Los Angeles zagrał mecz, który sam określa najlepszym w swoim życiu, gdy pokonał Kena Rosewalla 4-6, 6-0, 6-0. Mówił, że to było spotkanie „o którym zawsze marzysz i rozgrywasz w swoich snach”. Prawdziwe sny nadeszły jednak sezon później, kiedy znowu zdobył Wielkiego Szlema.
Jak znakomicie ujął to portal tennis.com: ”W tym samym roku, w którym USA wysłały swoją rakietę na Księżyc, Australia wysłała swoją własną”. Na tenisowe korty całego świata. Laver był nie do zatrzymania, budując swą legendę w sposób, w jaki nie zrobił tego nikt przed nim i po nim. Właściwie najtrudniejsza w tamtym sezonie okazała się dla niego mowa po wygraniu Wimbledonu.
– Byłem przerażony, ponieważ miałem wygłosić mowę, więc pomyślałem, że ukoję nerwy większą ilością szampana. A potem jeszcze większą. Obawiam się, że reszta wieczoru jest w mojej pamięci plamą. Powiedziano mi, że wygłosiłem mowę niemal bez potknięcia. Pamiętam, że tańczyłem później w jakiejś dyskotece i pamiętam pobudkę następnego ranka w wannie, z suchością w ustach.
Cóż, kto nie budził się w podobnych okolicznościach, niech pierwszy rzuci kamieniem. A jeśli zamierza to zrobić – niech pamięta o przedramieniu Lavera.
No właśnie, przedramię. O ile ono nie sprawiało mu problemów, o tyle łokieć dawał się we znaki.
– Od czasu do czasu zapłonął bólem, a ja musiałem owijać go płóciennym ochraniaczem, który zatrzymuje ciepło po uprzednim ugotowaniu w wodzie. Przed meczem musiałem trzymać w nim łokieć przez 20 minut, a po nim zapakować w lód. Ponieważ garnki do gotowania wody były zbyt nieporęczne, by je przewozić, kupowałem nowe w każdym miejscu, w którym się znalazłem – mówił. To się nazywa napędzanie lokalnej gospodarki.
Ostatecznie również turniej w USA padł jego łupem, co oznaczało, że jako pierwszy człowiek w historii dwukrotnie skompletował kalendarzowego Wielkiego Szlema. Dodawanie, że jako ostatni jest chyba zbędną formalnością, bo od tamtego czasu nikt nie zrobił tego nawet raz. To osiągnięcie niesamowite, któremu wypada przyklasnąć, nawet jeśli po nim… już nigdy nie wygrał żadnego z czterech turniejów wielkoszlemowych.
Najlepszy?
Tu zaczyna się zabawa, a znak zapytania ustawiony jest nieprzypadkowo. Porównania, dyskusje i kłótnie o to, kto był i jest najlepszy, to sól sportu. Pelé czy Maradona? A może Messi? Małysz czy Nykänen? Do której dyscypliny byście nie zajrzeli – w końcu na takie traficie. W tenisie nie jest inaczej.
Do niedawna było trzech wielkich: Laver, Sampras i Federer. Dziś do tego grona doliczać należy z pewnością Rafę Nadala. Ale wciąż, w świadomości wszystkich zawodników, Laver jest geniuszem. „Od zawsze był Laver” powiedział w swoim czasie Pete Sampras. Miał 13 lat, gdy jego trener, doktor Fischer, pokazał mu film z meczu Australijczyka. Nawet kiedy został wielkim mistrzem, Fischer wciąż porównywał go do Rakiety. I miał pretensje, że Amerykanin nie potrafi wygrać French Open. Zawsze jest się do czego przyczepić.
Kto więc jest najlepszy? Wątpliwości nie ma Wojciech Fibak:
– Dla mnie Laver jest chyba najlepszym tenisistą wszech czasów, największym i najwspanialszym, gdybym miał wymienić jednego. Bo przecież przez sześć swoich najlepszych lat nie grał, występując w tym cyrku Kramera i pewnie tych tytułów zdobyłby więcej. Laver był wzorem pracowitości, solidności, a do tego wprowadził tak naprawdę nowoczesny tenis.
Tę ostatnią opinię podziela Tomasz Lorek, który mówi, że „Laver był kołem zamachowym tenisa”, które potem napędziło tę dyscyplinę, dając światu Connorsa, McEnroe, Beckera, Samprasa, Agassiego, a w końcu dzisiejszych herosów: Nadala i Federera.
To właśnie z tym ostatnim najczęściej porównuje się Australijczyka. 11 vs 19 tytułów wielkoszlemowych. Dwa Wielkie Szlemy vs zero w wykonaniu Szwajcara. Mnóstwo wygranych turniejów vs… mnóstwo wygranych turniejów. Dochodzi do tego, że gdy sam Laver mówi, że nie wybiera najlepszego w historii, dyskusje, zamiast cichnąć, przybierają na sile.
Co jednak istotne, nie należy zapominać o różnicach w przygotowaniu do meczów i turniejów. Mówi o tym Tomasz Lorek:
– Na pewno dzisiejsza gra wymaga niesamowitego przygotowania fizycznego i żelaznej kondycji. Intensywność gry jest w tych porównaniach na korzyść współczesnych herosów. Newcombe, Laver czy cała reszta – myślę, że dziś przygotowanie kondycyjne by ich zastrzeliło, nie mieliby zbyt wielu szans, by rywalizować na takim poziomie jak Djokovic i Nadal, gry grali finał Australian Open 2012, który trwał niemal sześć godzin, czy – według mnie najlepszy mecz w Australii – Verdasco – Nadal, półfinał 2009, 5 godzin i 14 minut. To mecz, gdzie obaj słaniali się na nogach, ale grali kosmiczny tenis, jakość nie traciła”.
Nie podejmujemy się wyboru jednego z tych kandydatów. Nie dlatego, że tym razem to wybór między większym i mniejszym złem, do czego jesteśmy w Polsce przyzwyczajeni, ale dlatego, że każdy z nich jest na swój sposób geniuszem i – w pewnych kategoriach – jest najlepszy na świecie.
Domator
Po zakończeniu kariery (przed nim przez kilka lat grał jeszcze na bardzo dobrym poziomie, zdobywając kolejne trofea, ale nie będąc w stanie zbliżyć się osiągnięciami do lat 1962 i 1969) Laver angażował się w wiele inicjatyw związanych z tenisem. Przez dłuższy czas był ambasadorem Nabisco Brands, udzielając się m.in. w charytatywnych działaniach tej korporacji. Brał też udział w tworzeniu kilku książek, przy czym pierwsze z nich powstały, gdy jeszcze był czynnym zawodnikiem. Ostatnia, pod tytułem „An Autobiography” wyszła w 2014 roku. Rok wcześniej ukazała się inna „Rod Laver: A memoir”. Obie (na razie) nie zostały wydane w Polsce.
Punktem zwrotnym w jego życiu okazał się udar mózgu, jakiego doznał w 1998 roku, w trakcie udzielania wywiadu stacji ESPN. Na szczęście dla niego wszystko miało miejsce blisko szpitala, więc natychmiastowa interwencja służb zdrowia znacząco mu pomogła. Powrót do sprawności trwał kilka miesięcy, z których część spędził w szpitalu, pod opieką lekarzy i żony. W konsekwencji udaru doznał paraliżu prawej strony ciała:
– Nie mogłem poruszyć moją stopą, ale mogłem stanąć na korcie i odbijać piłki lewą ręką. W końcu pojawiła się moja prawa stopa, a później prawa ręka. Tenis mnie przywrócił.
Od tamtego czasu rzadziej mógł wychodzić na kort, na którym wcześniej często grywał z synem, polubił za to bardzo grę w golfa. Jednak, gdy nadarzyła się okazja, by poodbijać piłkę z dziećmi w wieku „podstawówkowym” – zrobił to. Przechodząc z jednego kortu na drugi, starał się przez chwilę pograć z każdym dzieckiem, które brało udział w akcji organizowanej przez Tennis Australia, przy okazji gawędząc sobie z nimi. Cztery lata temu pojawił się też z rakietą na arenie swojego imienia, by, przy okazji jednej z pokazówek, wziąć udział w rozgrzewce Rogera Federera. Trudno powiedzieć, dla kogo była to większa frajda.
A skoro o tym, to należy dodać, że w 2000 roku Roda Lavera uhonorowano w sposób najlepszy z możliwych – główny kort, na którym rozgrywane są mecze Australian Open otrzymał jego imię, przez co odwiedzający go z daleka mogą zobaczyć napis głoszący dumnie, że to „Rod Laver Arena”.
W 2013 roku zmarła jego żona, z którą był w związku od lat 60. Mary, starsza od niego o 10 lat, była odpowiedzialna za wprowadzanie porządku w jego zawodowym życiu – dbała o finanse, dom, dzieci (sama miała trójkę z poprzedniego małżeństwa, a z tego z Rodem jedno, urodzone w 1969 roku) i gdy zachodziła konieczność o samego Lavera. Od tamtego czasu, ale też w związku ze swym wiekiem, Laver rzadziej opuszcza dom, choć stara się regularnie pojawiać na największych turniejach tenisowych.
Tomasz Lorek:
– Mieszka w Stanach, ceni sobie prywatność, owszem, ale gdy były organizowane sesje autografowe czy promowanie akademii Evonne Goolagong dla biednych dzieci w Australii, to nigdy nie odmówił. Ma taką zasłonę, trochę w stylu Federera, że nie chce, by przesadnie go wykorzystywano, ceni sobie swój czas, ale nie pamiętam, by odmówił zdjęcia kibicom czy rozmowy dziennikarzom”.
W tym roku Rod Laver będzie świętować 80. urodziny. Jednak zanim to nastąpi, po raz kolejny, na korcie jego imienia, rozegrane zostaną finały Australian Open. Kto wie, może narodzi się tam kolejny tenisista do rywalizacji o miano największego? Jeśli tak, będzie musiał zmierzyć się między innymi z legendą Australijczyka, a jak zauważyliście nie jest to nie jest łatwe zadanie…
SEBASTIAN WARZECHA