Sam już nie wiem, co uważam za większy sukces podczas wczorajszej wigilii: to, że udało mi się nie przejeść, czy fakt, że w jej trakcie nie poruszano tematów politycznych. Skoro jednak przy stole zasiadło łącznie sześciu dorosłych mężczyzn, nie mogło zabraknąć rozmów o sporcie. Dyskutowaliśmy o nim między jedną a drugą kolędą i lampką wina, i była to rozmowa wyjątkowo przyjemna, m.in. dlatego, że udało się uniknąć gadek na klasyczne tematy, w stylu: czy kadra Adama Nawałki miała udane losowanie i jak daleko zajdzie w rosyjskim mundialu. W ostatnich tygodniach nasłuchałem i naczytałem się o współczesnych piłkarzach tak wiele, że zupełnie nie miałem ochoty o nich debatować.
Wolałem pogadać o przeszłości, a jako że przy świątecznym stole chyba każdy lubi sobie powspominać, rozmawialiśmy o latach 90., w których większość z nas była zakochanymi w sporcie nastolatkami. W pewnym momencie zabawiliśmy się w przyjemną grę, mianowicie każdy miał podać trzy drużyny marzeń z czasów podstawówki/liceum, które zapadły mu w pamięć. Bez zastanawiania się i kombinowania, tylko pach, pach, pach, krótka piłka.
Skoro kazano mi działać błyskawicznie, tak też zrobiłem. Padło na Petrochemię Płock, która w 1995 roku zdobyła pierwszy złoty medal mistrzostw Polski piłkarzy ręcznych w historii klubu, magiczną ekipę koszykarską Chicago Bulls z Michaelem Jordanem w składzie i Real Madryt Juppa Heynckesa, a więc zwycięzcę Ligi Mistrzów z 1998 roku. Myślę, że to dobry moment, aby napisać kilka zdań o każdym z tych zespołów wyjaśniając przy okazji skąd taki, a nie inny wybór.
Na piłkę ręczną zacząłem chodzić jako dzieciak, bodaj w 1990 roku. Oglądanie Nafciarzy było dla mnie absolutnie najważniejszym punktem tygodnia, więc wyobraźcie sobie rozpacz dwunastolatka, gdy dowiedział się, że nie pójdzie na piąty, decydujący o złocie mecz z Iskrą Kielce. Spotkanie było rozgrywane w kultowym Chemiku, który mógł pomieścić zaledwie (w porywach) 1100 widzów, zatem zdobycie biletu na taki arcymecz bez krzty przesady graniczyło z cudem. Do dziś nie wiem, jak tata go dokonał, ale faktem jest, że dwie godziny przed finałem okazało się, że jednak mamy wejściówki! W późniejszych latach życia naprawdę mało rzeczy sprawiło mi tak wielką, czystą radość, jak ta wiadomość.
Choć wyobrażałem sobie sam finał jako odwieczną walkę dobra (Petra!) ze złem (Iskra!), w której losy rywalizacji toczyć się będą do ostatniej sekundy, nic takiego nie miało miejsca. Płocczanie brutalnie przejechali się po rywalach – 33:18 – a po wszystkim radość była tak wielka, że woźny z Blaszak Areny chyba z miesiąc zmywał z parkietu resztki szampana. Niesamowite w tamtej drużynie było to, że grali w niej praktycznie sami (!) wychowankowie. Marszałek, Niedzielski, Góral, Kisiel czy Witkowski – to wszystko byli chłopcy gotowi pokroić się za swój klub (zabawne, życie ułożyło się w ten sposób, że z tym ostatnim jesteśmy do dziś dobrymi kolegami). W moich oczach byli Bogami, a hala, w której ograli Iskrę, na zawsze będzie najpiękniejszym z obiektów, z którym Tauron czy Ergo Areny nie mają się co równać. Widocznie nie wygląd czyni dany obiekt niezwykłym, a wspomnienia, jakie z nim wiążemy.
Tak, jak regularnie widywałem Nafciarzy z trybun, tak w sezonie 97/98 nie miałem co marzyć o wizycie na Santiago Bernabeu. Żałowałem tego okropnie, bo tamten Real był absolutnie najfajniejszym zespołem Królewskich, jaki pamiętam. To właśnie ówcześni zawodnicy sprawili, że zakochałem się w nim na zawsze. Zaprzeczające prawom fizyki strzały z dystansu Carlosa, nieprawdopodobna zawziętość walczącego o każdą piłkę w środku pola Redondo, kapitalna technika młodziutkiego Raula, czy też lśniące od brylantyny włosy Mijatovicia, których nie potargałby chyba nawet huragan Katrina – tak zapamiętam tych gości na zawsze. Kiedy Predrag strzelił Juventusowi TEGO gola, moje tętno musiało wynosić ze 200, to naprawdę cud, że nie zemdlałem. Po wszystkim płakałem ze dwie godziny, a następnego dnia wyplakatowałem całą ścianę w pokoju podobiznami swoich idoli. Nie pamiętam, kto wygrał finał Ligi Mistrzów w 2009 roku, ale podstawowy skład tamtego Realu wymieniłbym nawet po dwóch dobach nieustającego melanżu.
Kurde, ależ chciałbym umieć dziś tak bardzo cieszyć się zwycięstwami swoich ulubionych drużyn! Owszem, kiedy Real wygrywał drugi raz z rzędu Champions League, byłem uradowany, ale to już nie było to. Nic nie dorówna szczęściu dzieciaka, którego idol pakuje piłkę do siatki w wielkim finale. Taki chłopiec nie interesuje się jego ewentualnymi zdradami, bezsensownymi wydatkami i wypadkami, jakie spowodował. Nie, małolat po prostu celebruje celny strzał, dający mu takie emocje, jakich potem dorosły facet szuka pewnie nie tylko w sporcie, ale też w relacjach z kobietami czy alkoholem. Wątpię, czy większości udaje się je odnaleźć.
Na koniec jeszcze słówko o koszykówce. Ten sport nigdy nie zajmował w moim sercu ważnego miejsca, nie miał co równać się z piłką nożną czy ręczną. Mam natomiast wrażenie, że Chicago Bulls z lat 90. to była drużyna, która absolutnie wykraczała poza swoją dyscyplinę. Nie musiałem kochać basketu, żeby uwielbiać Jordana i spółkę – myślę, że czytelnicy, którzy pamiętają ten zespół, zrozumieją, co mam na myśli. A ci, którzy nie mieli szczęścia obejrzeć chociaż jednego z meczów Byków, powinni to jak najszybciej nadrobić, serio.
Łatwiej było odgadnąć wyniki totolotka niż to, jaki kolor będą mieć w kolejnym meczu włosy Rodmana. Dennis wyróżniał się jednak nie tylko fryzurą, ale i kapitalnymi zbiórkami. Imponował mi bardzo, chociaż oczywiście nie tak mocno, jak Kukoč. Dla dzieciaka z Europy niesamowite było to, że facet z kraju położonego względnie niedaleko Polski tak znakomicie radzi sobie w magicznej krainie, jaką wówczas było w moich oczach NBA.
Bardziej od Toniego lubiłem jednak – tu nie będzie zaskoczenia – Pippena i Jordana. Scottiego zawsze wyobrażałem sobie jako prawą rękę bossa, gościa od zadań specjalnych, którego nikt i nic nie jest w stanie wystraszyć. No a Michael to wiadomo – nadczłowiek, który w swej łaskawości postanowił przez kilka lat pograć ze zwykłymi śmiertelnikami. Świetnym uzupełnieniem tej paki byli m.in. wysoki i niezgrabny Longley czy Kerr, postrzegany przeze mnie jako jeden z mistrzów niełatwej sztuki rzutów za trzy. Dziś to trener Golden State Warriors, ale żeby jego zespół zakończył kiedyś sezon zasadniczy z bilansem 82-0, to i tak nie zaimponuje mi bardziej, niż Byki z lat 90. Myślę, że to właśnie dzięki nim… przestałem w jakikolwiek sposób emocjonować się koszykówką. Po prostu uznałem, że nic lepszego niż ów zespół nie spotka już tej dyscypliny, dlatego bez wielkiego smutku i ryzyka mogę przestać regularnie ją oglądać.
Mam nadzieję, że w związku ze świętami wybaczycie mi sentymentalny ton tego felietonu. Chciałbym też, żebyście w komentarzach podawali wasze trójki ukochanych zespołów z nastoletnich czasów. Naprawdę jestem ciekaw, kto, kiedy i dlaczego skradł wasze serca.
KAMIL GAPIŃSKI