Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

23 listopada 2017, 17:04 • 10 min czytania 41 komentarzy

Górnik Zabrze rzutem na taśmę wchodzi do Ekstraklasy, a potem wygrywa rundę. Chałupniczo zarządzana Sandecja, grająca non stop na wyjeździe, wzmocniona tak, że Mroczkowski publicznie strzela do włodarzy, lepsza od niejednej tzw. uznanej firmy. W I lidze Odra Opole po awansie zwolniła trenera, finansowo nie ta półka co rywale, a i tak jest w czubie. Raków, kolejny beniaminek, także częściej rozdaje karty niż daje się ograć jednorękiemu bandycie. W II lidze ŁKS i Jastrzębie, kolejni beniaminkowie, wiosną będą bronić ufortyfikowanych pozycji, są faworytami w grze o awans. 

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Dysproporcja między opakowaniem medialnym Ekstraklasy, a wszystkimi pozostałymi ligami piłkarskimi w Polsce, jest kosmiczna. To jak dystans z Niecieczy do Sondy Voyager. Przez to dajemy się nabrać, że podobne siedem rzek, siedem gór, dzieli Ekstraklasę i pozostałych pod względem poziomu piłkarskiego. Jednak twarde dowody, wspierane wszelkimi bojami w Pucharze Polski, mówią: gówno prawda.

Latem do Widzewa Łódź trafił Aleksander Kwiek. Kwiek w tym roku skończył 34 lata, czyli bliżej mu do zawieszenia butów na kołku, niż transferu do Realu Madryt, ale to jeszcze nie emerytura, szczególnie sądząc po pozycji, na której gra. Kwiek ma za sobą grubo ponad dekadę w najlepszej polskiej klasie rozgrywkowej, mnóstwo meczów mistrzowskich, bo grał w lidze już jako gołowąs z Odrze Wodzisław. Wydawać się mogło, że w porównaniu z trzecioligowcami – czwarty poziom rozgrywkowy – musi mieć o klasę lepsze umiejętności. Widzew w trudnym momencie będzie mógł zagrać w stylu: dajmy piłkę do Kwieka i niech coś wymyśli.

Tymczasem Kwiek w Widzewie po pół roku jest na wylocie. Nie daje kompletnie nic. Pewnie żałuje wyprawy do Łodzi jeszcze bardziej, niż RTS sprowadzenia go – mógł się jeszcze spokojnie parę lat wozić na nazwisku po I lidze, a tak został brutalnie zweryfikowany i każdy dwa razy się zastanowi. Ligą w tym czasie zamiata chłopak z Victorii Sulejówek – dwudziestoletni Daniel Smuga, 11 goli, 4 asysty, wcześniej grający w Mazovii Mińsk Mazowiecki.

Najlepszym napastnikiem Legii Warszawa 2017 roku jest Jarosław Niezgoda, choć na napastników Legia w tym czasie wydała fortunę. Niezgoda, który niedawno sztukował obrońców w III lidze. Tej samej, w której jeszcze rok temu zbierał szlify Żurkowski, dzisiaj potrafiący w kieszeń schować gwiazdy duńskiej młodzieżówki z Dolbergiem na czele.

Reklama

Jak bardzo w dupie najwięksi polskiej ligi mieli wybijającego się w I lidze – nie w ósmej lidze mistrzów, a na drugim poziomie – Damiana Kądziora? Damiana Kądziora, dzisiejszego kadrowicza?

Gdzie byli rok temu wszyscy ci młodzi z Górnika, którzy dzisiaj są rewelacjami ligi?

Piłka nożna to wybitnie drużynowy sport. Co przez to rozumiem? Jedenastu na boisku ciągnie wózek w jedną stronę, podział obowiązków spada na naprawdę wiele barków. W żadnym sporcie nie da się też tak łatwo rozmyć odpowiedzialności, bo o wyniku decydują chwile, a nie dyspozycja przez całe spotkanie. To dodatkowo zakrzywia obraz, sprawia, że futbol jest jednym z najbardziej – by tak rzec – niewymiernych sportów na planecie. Moneyball udało się w Oakland, bo chodziło o baseball, sport stosunkowo statyczny i który nieporównywalnie łatwiej opakować liczbami. W piłce nożnej nawet Instat i inne mu podobne wciąż mogą podlegać skrajnym interpretacjom.

Futbol to coraz większy biznes, interes idący w miliardach dolarów, więc również poszukiwanie narzędzi do obiektywnej oceny zawodników jest galopującą gałęzią, na której harmonijnym i szybkim rozwoju zależy wszystkim. Są expected goals, jest niemiecki packing, można zrobić wyciąg podań, odbiorów, główek. Ale uważam, że to wciąż jak dokonywać próby transplantacji serca w warsztacie samochodowym. Niby jest młotek, niby klucz trzynastka, kolekcja imbusów. Ale wszystko zbyt toporne, nie dość specjalistyczne, nawet nie dotykające istoty rzeczy. Właściwych narzędzi brak.

Każdy trener juniorów powie wam, że nie istnieje dziedzina bardziej nieprzewidywalna, niż prorokowanie kto sobie poradzi w seniorach. Patrzymy na juniorskie złote drużyny, na Wisłę, która lała Cracovię w finale 10:0, a potem nie przebija się nikt. Patrzymy na reprezentacje, które przywoziły z imprez worki medali, a potem największą karierę w roczniku robi facet, który wtedy nawet nie był na radarze.

Kto z pokolenia przed Lewandowskim znaczył dla biało-czerwonych najwięcej? Możecie się ze mną nie zgadzać, kłócić, ale uważam, że Jacek Krzynówek.

Reklama

Jacek Krzynówek, który nie grał nawet w reprezentacjach regionu, bo prawie do dwudziestego roku życia ciął w swoim A-klasowym wioskowym zespole.

Ktoś powie – no tak, talentom uderza sodówka, a pracusie się wybijają. Ale zawsze w wywiadach drążę temat początków i wiem, że nie ma absolutnie żadnej reguły. Czasem ktoś pracowitością wyszarpuje sobie miejsce w piłce, ale bywają tacy, którzy przeskakują próg z juniora do seniora siłą talentu. Ostatnio Mariusz Pawlak opowiadał mi jak to było w Lechii: miał w zespole rówieśników mega nastawionych na futbol. Profesjonalni na tamte czasy jak tylko się dało. Dieta, po dobranocce tylko siku, paciorek i spać. Kariery nie zrobili. Bo gwarancji nigdy nie ma, to tak parszywa branża.

Poza tym, pamiętacie jak w latach szkolnych rok różnicy robił – cóż – różnicę? Z rywalami dwa, trzy lata starszymi podjąć walkę było cholernie ciężko. Kwestie fizyczne nie do przeskoczenia. W futbolu młodzieżowym ci, którzy wcześniej dojrzeli, byli w wieku szesnastoletnim dorosłej postury, samą siłą robili grę. Ale ta ich przewaga przestawała się liczyć kompletnie po wejściu do seniorów.

Myślicie, że ten absurd został już ze szkolenia wypleniony? Sprawdźcie na chybił trafił miesiące urodzenia powołanych do dowolnej polskiej reprezentacji juniorskiej.

A jednak wtedy, w czasach juniorskich, często decyduje się czy ktoś ma autostradę do funkcjonowania w piłce, czy K2 zimą do zdobycia. Załóżmy taki schemat: zawodnik X nie gra lepiej w piłkę od kolegów, ale szybciej dojrzał fizycznie i dzięki temu się wyróżnia. Jako wyróżniający się junior dostaje kilka meczów w seniorach. Mecze akurat toczą się tak, że wypada jako tako, wtapia się w tło (moim zdaniem łatwiej wtopić się w tło w Ekstraklasie niż wyróżnić w II lidze). Młody, który zdołał się wtopić w ligowe tło, jest chwalony. Gra dalej. Potencjału, jakim go określano, nigdy nie realizuje, ale w międzyczasie, grając na obietnicy, rozgrywa tak wiele meczów, że zostaje na ligowej karuzeli na długie lata.

Jego kolega, lepiej grający w piłkę, ale dojrzewający później, nie dostaje nigdy szansy w seniorskiej drużynie Ekstraklasy. Musi szukać innej drogi, trafia do II lub III ligi, czytaj: umieralni. Te rozgrywki są tak deprecjonowane, że łatwo tutaj wpaść w niebyt. Trzeba niebywale się wyróżniać, by trafić na radar. Pamiętacie jak chwalono Kopczyńskiego, że przed chwilą III liga, a tu nagle ogarnia w mistrzu Polski? A przecież on grał to samo, czyli po prostu wyglądał dobrze. Ale zazwyczaj tylko dobra gra na tym poziomie to za mało, by ktokolwiek się tobą poważnie zainteresował. Poważnie, czyli nie zaprosił na test mecz z pięćdziesięcioma innymi graczami, tylko dał czas i uwagę.

Ignoruje się oczywistą oczywistość: w lepszym zespole mógłby rozwinąć skrzydła. Znowu wracając do Krzynówka: swoją formę życia w Bayerze nie tłumaczył własnym postępem, tylko tym, że trafił do lepszego klubu. Po prostu miał wokół siebie lepsze otoczenie, lepszych graczy, którzy pracowali na jego grę – miał więcej miejsca, więcej opcji rozegrania w ataku itd. Grał to co zawsze, tylko było z kim.

Czy dziwi mnie, że schodzący do III ligi legioniści w dwójce w ogóle się nie wyróżniają? Nie, bo to nie Championship Manager, a żaden ze schodzących przecież nie jest Messim. Zarazem znowu to potwierdza, że przepaści indywidualnej nie ma. Ci, dla których III liga jest chlebem powszednim, jak i ekstraklasowicze, wciąż są tylko narzędziami, znacznie bardziej zależnymi od systemu, niż na niego wpływającymi.

Pisałem o tym kiedyś:

Jestem bardzo sceptyczny co do przekonania, że przeciętnego ekstraklasowicza dzieli nie wiadomo jaka przepaść od przeciętnego gościa z niższych lig. Rozważając jakość jednego zawodnika bardzo często traktujemy go jak reprezentanta sportu indywidualnego, choćby tenisistę – tu takie statystyki, tu śmakie, nieźle wyglądał w tym meczu, a później w tamtym. Tymczasem futbol to przecież sport drużynowy, jedenastu na jedenastu, dyspozycja i klasa wszystkich wokół ciebie niezwykle wpływa na to, jak sam wyglądasz. Każdy piłkarz jest jakby marionetką zawieszoną na dziesięciu innych sznurkach, które może próbować ciągnąć w swoją stronę, ale wszystkich nie przeważy.

Dlatego zaryzykuję twierdzenie – podkreślam jednak, tezę, nie regułę – możesz przeszczepić czołowego gracza Ekstraklasy do drugiej ligi, a on mógłby tam przepaść. Wyglądać tylko nieźle, a nie robić różnicę. Natomiast możesz przeszczepić piłkarza drugiej ligi do, powiedzmy, Legii, a on, obdarzony autentycznym zaufaniem, może świetnie się wpisać w system. Bo będzie funkcjonował w zupełnie innym, gdzie będzie asekuracja, gdzie będzie miał podania do nogi, gdzie dostanie futbolówkę czterdzieści razy na mecz, a nie cztery.

Za bardzo mamy podejście jak z Football Managera. Filozofia „control + C, control + V”, przeszczepiamy tego gościa do X, bo wyglądał nieźle w Y, będzie jazda. Jest to jedno z najbardziej ordynarnych kłamstw, jakie zna piłka nożna. Ta przeklejka jest zależna od mnóstwa czynników, już nawet pomijając te pozaboiskowe – inny system, partnerzy o innych pakietach umiejętności, którzy innej gry wymagają, by z nimi dobrze działać. U playmakera ta lista elementów, w których trzeba być dotartym z kolegami, będzie chyba najdłuższa.

Nie twierdzę, że należy więc rezygnować ze sprawdzonych ligowców, zacząć zwiedzać okręgówki. Nie, ale też taki Kopczyński to nie cud, bo zupełnie logiczne jest posiadanie zestawu umiejętności, który sprawi, że będziesz marnie wyglądał – dajmy na to – w Olimpii Grudziądz, a jak ulał w jedenastce krajowej czołówki.

(…) Zastanawia mnie ilu w niższych ligach jest takich gości, którzy weszliby wyżej bez kompleksów. Na których patrzy się z góry, bo to Radomiak, bo to jakaś Legionovia czy inny przeciętniak, a naprawdę nie są gorsi, tylko trudniej to dostrzec. Bagatelizuje się ich, bo grają na słabszych zawodników? Ale przecież mają i słabszych do pomocy! Później sensacja, bo jesteśmy świadkami kariery Lewczuka, który miał niewyróżniać się gdzieś na peryferiach, a dzisiaj jest kadrowiczem przyjeżdżającym na zgrupowania w Bordeaux.

Obcokrajowiec trafiający do ligi często ma naprawdę niezłe plecy. Zastanówcie się: ktoś ważny w klubie zdecydował, by postawić na chłopaka z końca świata, dać mu niezłe pieniądze. Jeśli obcokrajowiec się nie sprawdzi, to będzie porażka przede wszystkim tej ważnej osoby, a skoro ważnej, to mającej w rękach pewne sposoby nacisku, by jego projekt dostał więcej szans. Jakie plecy ma chłopak sprowadzony z III ligi? Jeśli dostanie kontrakt, to, co zrozumiałe, niski. I nie ma w tym nic krzywdzącego, złego, normalna kolej rzeczy, ale znowu – jego porażka nie będzie niczyją osobistą, kosztowną klęską. Klub to ludzie, a tu nikt za kulisami nie naciska, by dać mu szansę.

Za chwilę gracze tacy jak wspomniany Smuga z Sulejówka mogą mieć jeszcze trudniej. Rozwój akademii jest oczywiście zjawiskiem potrzebnym, cieszy, ale może sprawić, że kluby zamkną się na dopływ młodych graczy z innych źródeł, a skupią tylko na własnych wychowankach. Inna droga będzie jeszcze bardziej deprecjonowana, a to przecież znowu poleganie na przekonaniu, że nieomylnie potraktowało się tak loteryjną materię, jak futbol juniorski.

Nie ma lepszego momentu, by o tym wszystkich mówić, niż teraz. Przy beniaminkach robiących w konia konkurencję na wszystkich centralnych poziomach, przy plejadzie chłopaków znikąd, którzy pukają nawet do kadry. Myślę, że chłopakom z niższych lig brakuje przede wszystkim siły przebicia. Bardzo cieszy mnie, że Damian Mrówka, który huknął 50 bramek w okręgówce, dostał szansę sprawdzenia się w Sandecji. Jeszcze bardziej cieszy mnie, że trener Mroczkowski nie zaprosił go na pół sparingu, tylko chce mu się przyglądać kilka tygodni, aby realnie określić potencjał gracza, który siłą rzeczy do tej pory trenował znacznie mniej niż np. goście po akademiach piłkarskich znanych klubów, w konsekwencji sam przyznaje, że kondycyjnie odstaje.

Czy uważam, że jedenastu graczy z przykładowego Pelikana Łowicz dałoby sobie radę w Ekstraklasie? Nie. Ale czy uważam, że jest tam jeden, dwa materiały na zawodników, którym gdyby poświęcić czas, uwagę, innymi słowy gdyby potraktować ich poważnie, poradziliby sobie? Tak. Jestem o tym przekonany.

Jestem też przekonany, że aby to rzetelnie sprawdzić, nie trzeba by rozbijać transferowego budżetu.

Leszek Milewski

Najnowsze

Felietony i blogi

Ekstraklasa

Klub Zero. Najbardziej doświadczeni ligowcy, którzy nigdy nie grali w pucharach

Michał Trela
8
Klub Zero. Najbardziej doświadczeni ligowcy, którzy nigdy nie grali w pucharach

Komentarze

41 komentarzy

Loading...