Królik z kapelusza jako popularna sztuczka, iluzjonista w cylindrze, fraku i muszce? Ten stereotyp odchodzi w zapomnienie. Dla współczesnych iluzjonistów iluzje są narzędziami wyrazu, a nie celem samym w sobie.
Jaka jest rutyna życia iluzjonisty? Ile potrafi kosztować wyszukany rekwizyt? Jakie są najczęstsze problemy podczas występów? Kto został ostatnim mistrzem świata i za co? O tym wszystkim rozmawiamy z Filipem Piestrzeniewiczem, profesjonalnym iluzjonistą. Zapraszamy.
***
Twój tata, Sławomir, również był iluzjonistą, osiągał spore sukcesy za granicą.
Tata z wykształcenia był lekarzem, pracował kilka lat jako radiolog. Postanowił oddać się jednak swojej pasji, iluzji, pełnoetatowo i profesjonalnie.
Jakie wiódł życie iluzjonista w PRL? Tata na pewno musiał ci opowiadać.
To może zabrzmieć nieprawdopodobnie, ale iluzjoniści byli najlepiej zarabiającą grupą zawodową w Polsce. Szczególnie dobrze mieli ci, którzy należeli do Związku Artystów Scen Polskich. Przydzielano im rejon działania, a w konsekwencji dobrze płatny kontrakty spływały w dużej liczbie. Paradoksalnie towarzyszył temu niski poziom iluzji. Polska znajdowała się za Żelazną Kurtyną, nie było takiej wymiany idei. Na kongresach obracano się wciąż wokół tych samych osób, a więc i podobnych pomysłów. Stąd też środowisko było skostniałe, konserwatywne, a do dziś na tym cierpi wizerunek iluzjonisty – przez wiele osób od razu utożsamiany jest z prostym, tanim kuglarstwem, bliższym cyrkowi niż sztuce. Gdy oglądam z kolegami iluzjonistami stare nagrania, zawsze uśmiechamy się – trochę z politowaniem, a trochę ciesząc się, że dziś jest inaczej.
Etiuda, która dała tacie Filipa wicemistrzostwo świata
Musiałeś mieć ciekawe dzieciństwo przy tacie, sławnym iluzjoniście.
Tata dużo występował nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Przykładowo po ogłoszeniu stanu wojennego był jedynym pasażerem pociągu relacji Warszawa-Wiedeń. Sam na cały pociąg! To był pociąg rozkładowy, ale przez stan wojenny nikt nie mógł wyjechać – nikt poza tatą, który miał kontrakt na pokaz. Tata jeździł na Zachód zarabiać pieniądze, z czego władze komunistyczne zawłaszczały sporą część. Niemniej była okazja pozwiedzać Europę, a wieczorami oglądać jego pokazy zza kulis.
Tata kierował cię na tory zostania iluzjonistą?
Nie, nigdy nie wywierał wpływu, mogłem robić co tylko chciałem. Nie byłem skazany na iluzję, po prostu ją lubiłem. Pierwszy pokaz dałem jako czterolatek wykonując dziesięciominutową etiudę sceniczną. Oczywiście z czasem, gdy coraz bardziej wsiąkałem, zawsze mogłem na tacie polegać. Nikt tak jak drugi iluzjonista nie wskaże luk twojego nowego pomysłu, efektu. Krytyczne podejście taty, takie zawodowe, poważne do mnie i tego co robię, bardzo wiele mi dało.
Od początku do końca byłeś przekonany, że tym chcesz się zajmować, czy pojawiały się momenty zwątpienia?
Swego czasu byłem zniesmaczony estetyką i dominującymi trendami w iluzji. Wydawało mi się, że iluzja jest jaka jest, prochu w niej nie wymyślisz i to nie dla mnie.
Czym byłeś zniesmaczony?
Cała istota niektórych pokazów iluzjonistycznych polega na tym, że iluzjonista sprawia wrażenie wykonania czegoś niemożliwego. Na tym wrażeniu często sens iluzji się kończy, nie ma nic głębszego, żadnego drugiego dnia. Wywołanie zdziwienia jest czymś ostatecznym. Odczuwałem przez to kompleks wobec artystów innych sztuk, gdzie można przekazać myśl, ideę, wywołać głębsze wrażenie, opowiedzieć historię. W tym zniesmaczeniu porzuciłem iluzję. Z czasem odkryłem, że może być zupełnie inaczej, a iluzja może być doskonałym narzędziem, a nie celem samym w sobie. Można stworzyć przedstawienie, które ma drugą warstwę. Sam staram się budować narrację w przemyślany sposób, w którym iluzja pełni rolę ilustracyjną, a nie nadrzędną. Dziś wiem, że iluzja może być sposobem ekspresji, wyrażeniem tego, kim się jest.
Jakie są aktualne trendy w iluzji?
Innowacyjność, kreatywność. Dzięki internetowi branża niesamowicie się rozwinęła. Ebooki i książki magiczne można ściągnąć z każdego miejsca na świecie, podczas gdy na początku lat dziewięćdziesiątych jeśli chciałeś w Polsce zacząć, miałeś do dyspozycji trudno dostępne pismo “Hokus Pokus”, względnie pomoc starszych iluzjonistów. Dzisiaj każdy może śledzić kongresy iluzjonistyczne nie wychodząc z domu, poznać cały zakres różnych stylów. Z jednej strony to zagrożenie, skoro wszyscy mogą zobaczyć wszystko, ale przede wszystkim to napędza, jest paliwem pod rozwój.
Dużo osób hobbistycznie poluje na wasze sekrety i publikuje je w sieci?
Są tacy, nie lubimy ich. Jeśli byłaby taka możliwość, chętnie spowodowalibyśmy, żeby zniknęli. Działają wbrew kodeksowi etycznemu iluzji, według którego jeśli wchodzisz w posiadanie sekretu, zobowiązujesz się do zachowania go w tajemnicy. W tym wypadku oznacza to, że ktoś znający sekret powierzył go w nieodpowiedzialne ręce. Jeśli sami szukali rozwiązań i uważają, że je znaleźli – to wciąż tylko hipoteza, w większości przypadków błędna.
Wielkim impulsem dla iluzji był David Copperfield, który w latach dziewięćdziesiątych wciągnął iluzję do sfery popkultury, przykuwając uwagę całego świata.
Jego sztuki miały popkulturowy, czysto rozrywkowy charakter, ale inscenizacyjnie prezentowały najwyższy poziom. To niezwykle pracowity człowiek. Jego iluzje są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Pamiętam jakie wrażenie zrobiło na mnie, gdy latał. Później poznałem sekret latania, bowiem mój ojciec wykonywał ten sam efekt w teatrze Jaracza oraz w Płocku, niemniej jest to jeden z piękniejszych efektów. Wyjątkowe było też to, co Copperfield zrobił w Sali Kongresowej Pałacu Kultury. Uczciwie wylosowano osoby z widowni – rzucano piłki ping-pongowe w tłum, który miał podawać je dalej i dalej. Zdecydowanie było to przypadkowe. Tak wylosowani ludzie usiedli na wielkiej platformie na scenie, ta została przykryta chustą. Potem zniknęli, a pojawiła się na telebimie transmisja z Jamajki, gdzie siedzieli ci ludzie wybrani z widowni. Wszelkie hipotezy, jakie stworzyłem, zakładały niesłychany poziom dopracowania szczegółów, mnóstwo ćwiczeń. To wielkie osiągnięcie, gdy nawet inni iluzjoniści nie mają pewności jak dana sztuka została wykonana.
Między iluzjonistami trwa wojna podjazdowa o sekrety?
Oczywiście jeśli ktoś ma autorski trik nie jest skory by nim się dzielić. Natomiast jest w Polsce klub iluzjonisty, są organizowane seminaria prowadzone przez iluzjonistów z całego świata, spotykamy się i wymieniamy pomysłami. Poza tym koniec końców to małe środowisko, wszyscy się znamy, jesteśmy kolegami i gdy mamy problem z efektem, nie wiemy jak coś zrobić, zawsze można liczyć na pomoc innego iluzjonisty.
W ilu tramwajach zmieściliby się wszyscy polscy iluzjoniści?
Problem polega na tym, że nie wiem ile osób mieści się w tramwaju. Jest nas kilkuset.
A zawodowców jak ty?
Około stu pięćdziesięciu.
Jaka jest proza życia w tej branży, jak wygląda twój typowy dzień?
To codzienne ćwiczenia nad repertuarem. Mam w domu pokój z ogromnym lustrem, zagiętym pod różnymi kątami, do tego kamery, których nagrania analizuję potem. Muszę znać punkt widzenia widza, wiedzieć jak to wygląda z jego perspektywy, a także z jakiego miejsca moja sztuka mogłaby zostać zdyskredytowana. Staram się ćwiczyć codziennie, ale oczywiście nie jest to łatwe podczas dłuższych wyjazdów, kontraktów. Niemniej zazwyczaj mam pokazy w weekendy, a w tygodniu jestem w domu, więc ten czas się znajduje. Poza tym dużo uwagi zajmuje opracowanie nowych efektów, które wymagają też zamawiania materiałów, zabawy w konstruktora.
Rekwizyty to jedna z kluczowych kwestii. Do zamówienia w necie, robione na zamówienie?
Część jest do kupienia, ale nawet po kupieniu wiele z nich wymaga przeróbek żeby dostosować je do własnych potrzeb. Najczęściej jednak konstruuje się od zera. Mam w Łodzi zaprzyjaźnionych ludzi, pana inżyniera z Politechniki Łódzkiej, różnych metalurgów, stolarzy, z którymi wiem, że każdy projekt jest osiągalny.
Dla nich chyba twoje zamówienie to ciekawa odskocznia.
Nie jestem pewien, to nie są przedmioty użytkowe, tylko bardzo precyzyjne, czasem skomplikowane,więc może to być dla nich raczej uciążliwe.
Taka praca więc pewnie swoje kosztuje. Ile potrafisz wydać na nowy rekwizyt?
Koszty liczy się w tysiącach złotych, czasem nawet więcej. Na razie najwięcej ile wydałem na jedną sztukę to kilkanaście tysięcy złotych. Mój ojciec miał znacznie większy repertuar i czasem liczył się z kosztami sięgającymi nawet kilkuset tysięcy za jeden rekwizyt.
Najdziwniejsze miejsce, w którym robiłeś pokaz?
Raz skonstruowano mi pływającą scenę, a publiczność pozostała na plaży. Scena siłą rzeczy była trochę chybotliwa. Co więcej, gdzieś w oddali przepłynęła motorówka, co tak rozbujało scenę, że jeden z rekwizytów się utopił. Dopiero rano go odłowiłem. Warunki ekstremalne, bo bazuję na precyzji. Występowałem też kiedyś na górnej stacji kolejki linowej w górach, dodatkowo sceneria zimowa, mroźno. Co ciekawe trudniejsze jednak bywają miejsca niepozorne. Gdy kontraktuję pokaz, przedstawiam wymagania techniczne. Najgorzej, gdy na miejscu okazuje się, że przestrzeń jest mniejsza, kąt siedzenia publiczności trudny albo widzowie siedzą też na piętrze, skąd mogą mnie obserwować. To zawsze wyzwanie, żeby na szybko dostosować się do warunków, wciąż pokazać się z dobrej strony i zachować sekret.
Bywałeś zdemaskowany?
Najczęściej bywa tak, że widzowie mają niestworzone hipotezy, w które bezgranicznie wierzą, a które są całkowicie błędne. Stopień skomplikowania ich wyjaśnień bywa bardzo komiczny – trik jest zazwyczaj prostszy niż się wydaje. Sam najbardziej lubię widownię, która czerpie przyjemność z iluzji, delektuje się zdziwieniem. Ale rozumiem, że są tacy, dla których chęć rozwikłania sekretu to łamigłówka i rozciąganie wyobraźni.
Królik z kapelusza to sztuczka banalna czy zaawansowana?
Wszystko można wykonać banalnie, wszystkiemu można też nadać zaawansowany, złożony, intrygujący sznyt. Każdą sztukę można wykonać frapująco, ale każdą też zanudzić widza. To samo tyczy się królika, który jednak z samej zasady trudny nie jest.
Miałeś kiedyś wpadkę na żywo, gdy po prostu sztuka nie wyszła?
Tak i trzeba umieć z niej wybrnąć tak, by wyglądała na zamierzoną, prowadzącą do innego efektu, względnie obrócić ją w żart. Miałem taką sztukę z kartami, gdzie widz wybierał kartę, ja podrzucałem talię w górę i wyłapywałem tą, którą wybrał. Cóż, pewnego razu złapałem nie tą co trzeba. Wybrnąłem z tego tak, że niby ta pomyłka prowadziła do dalszej części efektu – znalazłem kartę widza w zupełnie innej talii.
Największe mity, które krążą wokół waszej profesji?
Królik z kapelusza jako popularna sztuczka, iluzjonista w cylindrze, fraku i muszce. Tak kuje się stereotyp iluzji jako głupiej sztuki rozrywkowej bliskiej cyrkowi, a tymczasem może być ona ciekawym performancem artystycznym, łączącym różne sztuki, na przykład taniec, teatr. Dziś iluzjonista musi odnaleźć swój język, a występ korespondować z osobowością iluzjonisty, charakterem.
Czy iluzjonista musi być zręczny?
Nie, fajtłapa też ma szanse na sukces. Iluzja ma różne gałęzie. Królową jest iluzja manipulacji, która wymaga odwracania uwagi, zdolności aktorskich, ale przede wszystkim zręczności zręczności. Niemniej są też inne dziedziny. Choćby iluzja komiczna, gdzie robimy kabaret, a więc fajtłapa może nie tylko mieć szansę, ale jego “talent” sprawdzi się idealnie. Przy dużych iluzjach, jakie ludzie znają z działalności Copperfielda, też nie odgrywa roli zręczność. Jeśli ktoś uwalnia się z łańcuchów, przecina kobietę na pół, to musi być sprawny choreograficznie, a nie zręczny. Aczkolwiek na mistrzostwach świata w iluzji najczęściej grand prix wygrywa ten, kto pokazał najlepszą iluzję manipulacyjną.
Kto ostatnio wygrał mistrzostwa?
Hector Mancha, przedstawił zupełnie przełomową technikę pojawiania się kart na scenie, ale też wykreował świetną postać – chodził na bosaka, a ucharakteryzowany był tak, że miał niezwykle przeszywające spojrzenie. Na sam widok Hectora czuło się pewną aurę tajemniczości, a w iluzji chodzi też w dużej mierze o stworzenie nastroju. Z mistrzostw zapadła mi w pamięć także etiuda człowieka-robota – doskonałe złudzenie jego robotycznych ruchów, czyli znowu, taniec, kreacja postaci, a do tego świetna iluzja.
Jakimi widzami są dzieci?
Na pewno bardzo wdzięcznymi. Jak mam spektakle dla dzieci, często dostaję laurki, nie chcą mnie wypuścić z sali. Dzieci też częściej potrafią rozszyfrować jak została wykonana sztuczka, naprawdę trzeba bardziej uważać pod kątem sekretu.
Dlaczego tak mało kobiet jest w waszej branży?
Z ręką na sercu – nie wiem. Nawet kobiety, które przyjeżdżają na kongres iluzjonistów, zwykle okazują się asystentkami. Sam znam tylko dwie profesjonalne iluzjonistki w Polsce. Nie oznacza to jednak, że zupełnie nie ma kobiet zasłużonych dla iluzji, by wspomnieć choćby Julianę Chen, mistrzynię świata z 95 roku.
Czy to ciężka praca?
Na pewno jeśli ktoś myśli, że jest lekko, łatwo i przyjemnie, to jest w błędzie. Nawet fizycznie muszę się namachać przy rozpakowywaniu swojego sprzętu przed każdym występem, a mam tego sporo. Bywa męcząco, ale nie da się ukryć – bardzo to lubię. Nie spełniam zadań, które ktoś mi zleci, tylko jadę robić coś, co lubię, czyli dawać ludziom przyjemność obcowania z iluzją, samemu się nią bawić.
Odczuwasz czasem strach przed wypaleniem?
Czasami tak. Rutyna zawsze jest groźna. Dlatego staram się powiększać repertuar i szukać nowych płaszczyzn ekspresji, w których mógłbym się spełnić.