Goczałkowice-Zdrój. Na boisko miejscowego LKS-u przyjeżdża nie byle kto, bo sam GKS Radziechowy-Wieprz. Powodów do śmiechu brak, to lider drugiej grupy czwartej ligi śląskiej. Mimo rywala z najwyższej ligowej półki, największym przeciwnikiem dla beniaminka są dziś warunki atmosferyczne. Pomysł taktyczny obu drużyn szybko przeradza się w strategię “kopnij w kałużę, zobaczymy co się stanie”. Choć cały mecz leje jak z cebra, tylko drużyna przyjezdna może czuć się, jakby odbywała właśnie zimny prysznic. Trybuny ożywiają się po każdej z czterech bramek LKS-u. Jest bęben, syrena, jest raca, która ląduje nieopodal murawy, jest szydera objawiająca się choćby przyśpiewką “Radziechowy-Wieprz! Chrum! Chrum!”. Stojący przy linii bocznej trener gospodarzy za chwilę zedrze gardło. Przestaje wyrzucać z siebie wskazówki tylko wtedy, gdy akurat pokazuje piłkarzom kulami, gdzie powinni się ustawić. Żadna tam Liga Mistrzów, dominują raczej proste instrukcje. “Nie rozgrywaj z tyłu!”. “Wyjazd!”. “Pierwsza na aut!”. “Długa na Joja!”.
W tym samym czasie Borussia Dortmund obrywa od Hannoveru 4:2. Wykrzykujący przy linii bocznej piłkarz BVB znajduje się jednak w swoim żywiole.
***
Wyprawę na mecz, którym żyje cała okolica, poprzedza spacer wzdłuż i wszerz wioski. Mimo ponad sześciu tysięcy mieszkańców, Goczałkowice-Zdrój nie dorobiły się nigdy praw miejskich. Znajduje się tu za to uzdrowisko, z którego Goczałkowice są lokalnie kojarzone. Jest bardzo spokojnie i bardzo ładnie. Stawiam dolary, że trafiłem w najlepszy z możliwych momentów na odwiedziny i najpiękniej jest tu właśnie jesienią.
Jak widać argumenty na potwierdzenie mojej tezy są dość mocne
W Goczałkowicach jest wszystko, co potrzebne do życia. Jest orlik, na którym zresztą jesienną aurą trenuje LKS. Jest basen, jest hala, jest kilka knajpek, w których można konkretnie zjeść, dwa kościoły, dwa dworce, zalew, parki, sklepy, noclegi. Full opcja.
Zwiadowcy GKS-u Radziechowy-Wieprz podpatrywali LKS z łodzi podwodnej
Dworzec na stacji Goczałkowice-Zdrój
Momentami można poczuć się jak na Wyspach Owczych
Ciekawe rozwiązanie architektoniczne – cmentarz na placu kościelnym, wokół kościoła.
Remiza w stylu elegancja Francja
Docierając godzinę przed meczem mam przyjemność otwierać stadion. Kibiców ani widu, ani słychu, bileterów brak, ale i tak byliby zbędni, skoro obiekt nie dorobił się jeszcze ogrodzenia. Klub zbiera od kibiców środki w inny sposób – w trakcie meczu każdy może kupić za dychę cegiełkę, będącą przy okazji losem na loterii, która odbywa się w przerwie każdego meczu. Nagrody funduje Łukasz Piszczek: między innymi koszulkę meczową BVB i piłkę z podpisem – cytat dosłowny ze spikera – goczałkowickiego baranka. Redakcja Weszło podjęła pewne kroki celem ustawienia losowania, ale z przykrością musi napisać, że nie tak się umawialiśmy.
Cegiełka
Godzinę przed meczem na płycie boiska dwie osoby zbierają łopatą stojącą wodę i wiadrami wynoszą ją poza płytę główną. – Nie rób zdjęć, bo będzie wstyd i skandal – instruuje mnie jeden z nich i z bólem serca chowam telefon, przeklinając w duchu, że koło nosa przechodzi mi podwyżka za ujawnienie tak grubej afery.
Na boisku za chwilę pojawiają się sędziowie. Jeszcze w cywilu, ale po ominięciu trzech pierwszych kałuż już wiedzą, że wejście na płytę bez przebrania się było błędem. Wiedzą też, że dla wilgotności obuwia teraz już w sumie bez różnicy, czy na niej pozostaną, czy szybko zejdą. – Gdzie zawodnicy? Czemu nie zbierają wody? Przecież oni będą tu grać – zauważa jeden z nich, sprytnie zapominając jednak, że przecież oni też tu będą sędziować.
W powietrzu czuć atmosferę niepewności. Trzy kwadranse do pierwszego gwizdka nikt nie wie, czy mecz się odbędzie.
Budynek GOSiR-u – to tam znajdują się szatnie
Murawa na jeszcze niegotowym boisku bocznym prezentuje się okazale
Nic dziwnego, skoro greenkeeperzy zadbali o najmniejsze detale
***
Niepewność utrzymuje się nad Goczałkowicami już od dłuższego czasu. – Przepraszam, mam ważny telefon odnośnie jutra – wzdryga się dobę przed meczem prezes Łukasz Piszczek i po krótkiej rozmowie telefonicznej wyjaśnia:
– Nie wiadomo, czy się nasz mecz odbędzie. Staramy się go przełożyć, by zagrać w Radziechowach. Niestety mamy zalane boisko. Jest już ono starsze, drenaż nie taki, woda stoi. Chcieliśmy przełożyć to na ich stadion, ale usłyszałem właśnie, że u nich też leje i jest to samo. Mają przyjechać do nas i sędzia zadecyduje, czy mecz się odbędzie.
***
Nerwowe oczekiwanie na decyzję sędziów wykorzystuję na rozmowę z wiceprezesem klubu, panem Kazimierzem Piszczkiem. Nie jest łatwo o koncentrację rozmówcy, który siedząc na piętrze klubowego budynku co rusz zerka na murawę wyczekując decyzji.
– We Frankfurcie kiedyś gorzej było a zagrali.
– Zobaczymy, jak to będzie. Gramy z liderem. To bardzo mocna drużyna.
– Prezes przygotował jakąś premię za wygranie z faworytem?
– Nie, chłopcy grają dla siebie. Nie ma czegoś takiego, że jeden mecz ważny, drugi nieważny. Chcą się pokazać na boisku.
– Z Łukaszem przy ławce póki co są niepokonani.
– To chłopców mobilizuje, gdy Łukasz trochę nimi podyryguje. Pojechaliśmy ostatnio na Polonię Bytom, gdzie nie byliśmy faworytem, a wygraliśmy. Było zaskoczenie, że w ogóle zdobyliśmy punkty, nie powiem. Wszyscy skazywali nas na porażkę. Obecność Łukasza i zaangażowanie dały wygraną.
– Bardziej pomagają jego uwagi czy samo to, że jest obecny na meczu?
– Łukasz zna to wszystko z Bundesligi, poustawia ich, podpowie jak się mają poprzesuwać i faktycznie inaczej się ustawiają. Chłopcy uwierzyli w siebie. Pierwsze mecze były takie… Wie pan, beniaminek, stres wiąże nogi. Nie chcieliśmy sprowadzać po awansie zawodników z zewnątrz. 90% to chłopaki z Goczałkowic i tak zostało. Wywalczyli awans – niech pokażą, co potrafią. Trzeba dać im szansę. Na poziomie czwartej ligi w większości zespołów jest raczej zbieranina z różnych miejscowości. W pierwszych meczach wyglądało to tak: obrona, dziura, pomoc, dziura, atak. Teraz trochę się to zatarło i już stoimy wyżej. Okrzepli. Robimy punkty i będziemy patrzeć, co dalej.
– Pan jest w LKS-ie od długiego czasu.
– Bardzo długiego. Od 11 roku życia nieprzerwanie.
– Całe pana życie.
– Byłem czynnym zawodnikiem do 41 roku życia, w tym czasie zasiadałem już w zarządzie klubu czy komisji rewizyjnej. Tak już pozostało. Ciężko byłoby bez tego żyć. Jestem prawie na każdym meczu. Dużo rzeczy organizacyjnych trzeba przygotować, zadbać o całą otoczkę, bo to nie tak, że zawodnicy po prostu grają.
– Ciężki kawałek chleba?
– Jeśli ktoś kocha ten sport, nie patrzy w ten sposób. Czasami są różne decyzje, które trzeba podjąć, czasami kontrowersyjne, ale trzeba. Zawsze wychodzimy obronną ręką. Jeszcze nie zdarzyły się niesnaski czy zatargi wewnątrz zarządu lub z zawodnikami. Zawsze na pierwszym miejscu stawiamy dobro drużyny. Karierę kończyłem trzy razy, ale zawsze wracałem. Ciągnęło. Trudno zrezygnować z piłki, gdy tyle lat siedzi się w jednym klubie i tyle czasu i życia rodzinnego się poświęciło. Nie wyobrażam sobie życia bez tego. Ciągnie czy to tu, czy na wyjazdy do Dortmundu na mecze. Ale fajnie, nie zamieniłbym się.
– Co jest najtrudniejsze przy organizacji na tym poziomie? Człowiek pewnych rzeczy nie przeskoczy, podejrzewam, że nie raz i nie dwa miał tego wszystkiego dość.
– Infrastruktura. W tej chwili mamy kłopot z boiskiem. Zostało ono oddane w latach siedemdziesiątych i jeśli popada więcej deszczu, woda nie schodzi z murawy. Nic dziwnego, ma 50 lat, dreny są pozapychane. W tej chwili robi się boczne boisko, odciążymy główną płytę, która – mam nadzieję – pójdzie do remontu już w przyszłym roku. Musimy na niej upchać wszystkie drużyny, a mamy czwartą ligę, rezerwy w B-klasie, dziewczyny, juniorów i trampkarzy. A boisko cierpi, bo nie ma czasu odetchnąć.
– Zarażał pan synów piłką nożną? Cała trójka jest związana mniej lub bardziej z LKS-em.
– Człowiek się ożenił – grał w piłkę. Dzieci się rodziły – grał w piłkę. Dzieci podrosły – grał w piłkę. Żona pakowała mi ich na mecz i miała wreszcie spokój w domu. A chłopaki od najmłodszych lat lubili mecze. Zabierałem ich nawet na wyjazdy, zawsze ktoś z rodziny się nimi na trybunach zaopiekował. Z najstarszym synem, Markiem, zagraliśmy nawet w jednej drużynie obok siebie na stoperze, co dla mnie jako ojca było bardzo przyjemne. Pamiętam, że Marek musiał czekać aż skończy 16 lat, bo takie były wtedy przepisy. Brat też bardzo długo tu grał, wujkowie też. Goczałkowice przechodzą nam chyba w genach.
– Czego się spodziewać się na meczu?
– Emocji. Gramy o punkty, w czwartej lidze jesteśmy pierwszy raz w historii.
– Historia pisze się na naszych oczach.
– Dokładnie tak.
***
Za chwilę można było odtrąbić pierwszy organizacyjny sukces – mecz jednak doszedł do skutku. I bardzo dobrze, bo – to żadna kokieteria – serio oglądaliśmy trzymające w napięciu widowisko. Początkowo piłkarze chcieli grać w piłkę, ale szybko połapali się, co tak naprawdę da im korzyść. Rozgrywanie przez tył? Absolutnie nie. Rozklepywanie rywala? A w życiu. Laga do przodu? Tak, w dużych ilościach. Rozegranie akcji z wykorzystaniem kałuży urosło do rangi najskuteczniejszego elementu zaskoczenia.
To LKS jako pierwszy wpisał się na listę strzelców, ale opatrzność pomagała, bo Radziechowy przedostawały się pod bramkę gospodarzy mniej więcej z taką łatwością, jak kibice na stadion (przypominamy – bez ogrodzenia). Pierwsza połowa skończyła się wynikiem 1:0, ale druga… No, w drugiej oglądaliśmy prawdziwą bonanzę. GKS szybko wyrównał, ale LKS strzelił na 2:1 i od razu walnął trzecią, GKS ciągle jednak trzymał kontakt. Dał na 3:2, a gdy LKS podwyższył znów złapał kontakt na 4:3 i do ostatniej minuty meczu cisnął po wyrównanie.
Kule trenera Piszczka prawie fruwały w okolicach ławki rezerwowych.
Jak wyglądały uwagi kierowane przez Łukasza? Co zaskoczyło – było ich bardzo dużo. Reprezentant Polski nie usiadł ani na moment, a gdy deszcz zaczynał padać mocniej, po prostu chował się pod parasolem. I cały czas krzyczał. Co jednak urzekało najbardziej – nie była to żadna wiedza tajemna rodem z zeszytów Juergena Kloppa, a normalne, zwykłe uwagi, jakie byłby w stanie przekazać każdy, kto umie czytać grę w sposób lekkozaawansowany:
– Wojtek, do siebie!
– Jojo, szeroko!
– Adam, nie idź na obieg, bo stracimy i jest jazda!
– Brawo pany!
– Pierwsza na aut!
– Maślana, wyjdź do niego!
– Na naszej połowie każda piła długa!
Nie trzeba było rysunków Jacka Gmocha by zauważyć, że uwagi zdają egzamin. Parę razy jeden czy drugi piłkarz przestał wahać się, czy ruszyć do pressingu (po prostu ruszał), tak samo jak z głów zawodników znikały dylematy w stylu wybić piłkę czy próbować wyjść spod pressingu (po prostu wybijali).
– Trener! Trener! Kto do zmiany? – wykrzyczał w pewnym momencie Łukasz do grającego trenera, Damiana Barona. Mamy zatem dowód, że autorytet pierwszego szkoleniowca pozostaje niezachwiany.
Jako pierwszy zmieniony został Adam Piszczek. Symboliczny obrazek: ojciec, syn i syn.
Fot. Paweł Kanik
Radość po drugiej bramce
Radość po czwartej bramce
Obecność piłkarza Borussii na stadionie nie jest dla lokalnej społeczności jakimś wielkim halo. Dzieciaki podejdą zrobić fotkę, każdy się przywita, ale ogólnie rzecz ujmując – przyzwyczaili się. Uwagę przykuwa to, że często przewijają się kibice w koszulkach czy dresach BVB. Mecz klimatem nie różni się specjalnie od tego, co obserwujemy na innych stadionach niższych lig. Uaktywnia się oczywiście loża szyderców:
– Coś tak klął ostatnio? Wszystko słyszałem na Facebooku!
– Sędzia cały w błotku jak na Woodstocku!
– Dupej to! Dupej!!!
– Sędzia, ale ty zaskakujesz. Jak diesel na zimę!
– Jaki faul, sędzia?! Nie ma faulu, bo nie ryknął ała!
– Radziechowy chyba bez obiadu, bo prędko jechały!
Hitem dnia została jednak przyśpiewka jednego z fanatyków: – Radziechowy-Wieprz! Chrum! Chrum!
Fanatycy celebrowali jedną z bramek pirotechniką
Tak wygląda podest, z którego nagrywane są mecze
Wieść gminna niesie, że Łukasz nigdy nie odmówił fotki w rodzinnych Goczałkowicach-Zdrój
Dla zainteresowanych skrót meczu. Uwaga – raczej materiał dla Radka Rzeźnikiewicza niż stojącego z flamastrem Krzysztofa Przytuły.
***
Specjalnie dla portalu Weszło została zorganizowana konferencja prasowa z pełniącym obowiązki trenera Łukaszem Piszczkiem.
– Super, naprawdę. Emocje takie, że głos straciłem.
– Bałem się o dwie rzeczy: że stracisz głos i że stracisz kule, jak zacząłeś walić nimi o ziemię po kolejnych sytuacjach.
– Emocje. Graliśmy z liderem, czwarte zwycięstwo z rzędu, idziemy w dobrym kierunku, żeby tę ligę dla nas zatrzymać.
– Starałem sobie wyobrazić, jak wyglądają twoje uwagi. Nie sądziłem, że w zasadzie sterujesz chłopakami, co chwilę coś z siebie wyrzucasz. Poza tym to nie są jakieś supertaktytczne uwagi, ale zwykłe rzeczy. Czasem nawet coś w stylu “nie rozgrywaj z tyłu”.
– Dzisiaj nie było sensu rozgrywać z tyłu, przynajmniej na jednej z połów, bo piłka stała na wodzie. Proste rzeczy: ostatnio trenowaliśmy rozegranie piłki, ale dziś nie było ku temu warunków. Najbardziej cieszy mnie, że nasi obrońcy potrafią wyjść, skrócić pole gry i zrobić w odpowiednim momencie głębię. W pierwszej połowie to nam trochę nie wychodziło, zwróciliśmy na to uwagę w przerwie i było już lepiej.
– To jak będzie wyglądało świętowanie?
– Jechać do domu, odpocząć i się rozgrzać, bo zimno!
W utraconym głosie Łukasza nie ma ani grama przesady. Dowód? Zapis audio pomeczowej konferencji. Głos jakiś taki… raczej jakby Marcin Baszczyński, co?
O czym po meczu mogli rozpisywać się dziennikarze zgromadzeni w zawrotnej liczbie jednego redaktora? Na przykład o hat-tricku, jaki przy linii bocznej LKS-u ustrzelił Łukasz Piszczek. Gdy w tym sezonie był obecny na meczu osobiście, klub zawsze wygrywał. Rzecz miała miejsce trzy razy.
LKS z Łukaszem Piszczkiem na ławce: 3,0 pkt na mecz
LKS bez Łukasza Piszczka na ławce: 1,09 pkt na mecz
Fakty, nie opinie.
***
Fot. Paweł Kanik
Siadamy do stołu z Damianem Baronem, na co dzień grającym trenerem LKS-u.
– Trenerze, przyjeżdża ostatnio na ławkę jakiś gość z Borussii Dortmund, wykrzykuje, dyryguje, chyba jest u trenera stresik o posadę.
– Cieszę się, że Łukasz pomaga. Jesteśmy przyjaciółmi od czasów Gwarka Zabrze, tak naprawdę to on mnie tutaj ściągnął i namówił. Chciał zrobić to jeszcze za czasów A-klasy, gdy kończyłem swoją przygodę z piłką w Uranii Ruda Śląska. Pracowałem na kopalni i to mi troszkę przeszkadzało w poważniejszym graniu, musiałem zejść niżej, by grać hobbistycznie.
– Tu fizyczna praca, tu praca fizyczna.
– Praca w kopalni jest jak każda inna praca. No, może trochę ciężej. Wciąż godzę to z piłką i daję radę. Są gorsze dni, cięższe, ale czasem też jest luźniej. Pracuję pod ziemią przy wentylacji, zajmuję się odmetanowaniem. Początkowo powiedziałem Łukaszowi, że do A-klasy to nie chcę, choć zaznaczmy, że był temat tylko grania w piłkę. Chłopaki zrobili jednak awans do okręgówki i gdy byliśmy z Łukaszem na wczasach ponowił pytanie, lecz rozszerzył ofertę do funkcji grającego trenera. Ówczesny trener powiedział, że nie chce dalej tego ciągnąć. Stwierdziłem, że spróbuję. Seniorów nigdy wcześniej nie trenowałem, nie wiedziałem, jak to jest. Wejście w ten klimat nie było łatwe, bo nie znałem nikogo poza ojcem Łukasza, do tego przyszło mi trenować rówieśników. Przychodziłem w nieznane, ale trzeba stawiać sobie w życiu wyzwania. Jakoś mnie zaakceptowali, wpuścili w swoje grono. Zobaczyli, że jestem swój i czuję ten klimat. Może jako ktoś z zewnątrz mogłem inaczej na to wszystko spojrzeć? Poznawałem ich dopiero z meczu na mecz i zacząłem to układać po swojemu, na oko, z pomocą prezesa i Łukasza. To już nie była A-klasa, trzeba było trochę mocniej się poświęcić.
– Planowałeś w ogóle zostanie trenerem?
– Pochodzę z Uranii Ruda Śląska, gdzie moi rodzice są gospodarzami stadionu. Od urodzenia praktycznie mieszkam w klubie, piłka była w moim życiu odkąd zacząłem chodzić. Na razie robię to z pasji, kończę kurs UEFA A, mam bardzo małe doświadczenie i cały czas chcę się rozwijać. Pewnym problemem jest to, że jestem grającym trenerem. Z boiska nie widzę niektórych rzeczy, które Łukasz widział ostatnio na ławce. Dopiero potem na wideo mogę wszystko spokojnie przeanalizować. Na meczu jednak to ważne, by trener stał z boku. Póki zdrowie dopisuje a można chłopakom pomóc, będę próbował pokopać.
– Na ile drużyna grała lepiej, gdy Łukasz stał przy linii?
– Za każdym razem gdy Łukasz przyjeżdża na mecz, to już nie trzeba chłopaków mobilizować. Samo to, że jest sprawia, że każdy chce pokazać co najlepsze. Trzeba się cieszyć, że zaangażował się w takim momencie – takie dla nas szczęście w nieszczęściu, bo nie byłoby go w ostatnich tygodniach z nami gdyby nie kontuzja. Podczas ostatniego meczu nie mogliśmy jednak korzystać z tego, co trenowaliśmy z Łukaszem. Każda zabawa z tyłu groziła stratą. Zabezpieczyć, wygonić, skrócić – proste środki.
Gdy oglądamy mecze Borussii, Łukasz ma takie same uwagi, jak na meczach LKS-u. Przesuń, skróć, doskocz. On to już widzi naturalnie i automatycznie wie, kto gdzie powinien stać. Ja się cały czas tego uczę i powiem szczerze, że z biegiem czasu zaczynam spoglądać na piłkę troszeczkę inaczej. Od długiego czasu wypytuję Łukasza o różne ćwiczenia, gry. Ostatnio wreszcie miałem na treningu drugiego trenera. Albo inaczej – to ja byłem na tych zajęciach drugim trenerem. To dla mnie taki skrócony staż trenerski, który na pewno dużo da zarówno mnie, jak i chłopakom.
– Dla ciebie to najlepsza szkoła.
– To tak, jakby być u kogoś drugim trenerem. Przez większość czasu przygotowywałem zespół, ale Łukasz się nie wgłębiał. Podczas jego pobytu mieliśmy ciężkie mecze, analizowaliśmy je. Ostatnio mieliśmy np. dylemat z bramkarzami. Mamy dwóch równych i bronią u nas po dwa mecze. Po dwóch dobrych meczach Łukasza Mrzyka stwierdziłem, że lepiej postawić w kolejnym meczu na niego, bo jest bardziej doświadczony. To nie jest tak, że Łukasz narzuca, że ma być tak i tak. Zawsze pyta: “potrzebujesz pomocy?”. Nie ma dwóch zdań: każda uwaga czy podpowiedź jest na wagę złota. Jak pokazują wyniki, dało to efekt. W tych ostatnich meczach wyglądaliśmy dużo lepiej taktycznie. Do tego doszło jeszcze większe zaangażowanie.
– Zwycięstwa jak to z Radziechowami czy Polonią Bytom dają wam pewność siebie?
– To działa w dwie strony.
– Trzeba chłopaków trzymać, by nie odlecieli?
Dokładnie. Na Polonii wygraliśmy, na Wilkach też graliśmy dobry mecz, moja w tym rola, by chłopcy nie pomyśleli, że teraz wszystko pójdzie gładko. Jeżeli się nie odda zdrowia na boisku, nie ma po co wychodzić. Teraz jedziemy na Lędziny i nie możemy patrzeć na to, że są na ostatnim miejscu w tabeli, bo to niewiele znaczy (LKS zremisował 1:1 – red.). W czwartej lidze drużyny są dużo bardziej poukładane taktycznie niż w okręgówce. Tego nam brakowało, ale posiłkowałem się wskazówkami Łukasza i pracowaliśmy nad tym od lipca. Jeden trening taktyczny nic nie da, trzeba wałkować to w kółko. Wygląda to ciut lepiej i będziemy chcieli się poprawiać, polepszać.
– Jak u was z frekwencją na treningach?
– Wszyscy chłopcy pracują zawodowo czy się uczą, nigdy na trening nie przyjdzie sto procent chłopaków, ale ja nie mogę tego wymagać. Ja muszę być, a reszta niech się stara jak może. Nie mógłbym wymagać od chłopaków, jeśli ja bym nie nadążał. Czasami jest nas nawet osiemnastu, a czasem bywa, że dziesięciu. Gdy ktoś nie może być danego dnia, zawsze może iść na jednostkę drugiej drużyny, by zaliczyć trening.
– Masz możliwość oglądania meczów na wideo. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale na tym poziomie to pewnie wyższy standard.
– Niekoniecznie, coraz więcej drużyn nagrywa swoje mecze i robi skróty. Dla mnie taki komfort jest tym bardziej istotny, że mogę obejrzeć mecz z boku, a na żywo nie mam takiej możliwości. Dopiero po meczu dostrzegam błędy swoje czy chłopaków. Dzięki transmisjom jesteśmy też w stałym kontakcie z Łukaszem. Ciekawi mnie, czy tak by się zaangażował, gdyby trenerem był ktoś inny. Codziennie ze sobą rozmawiamy o drużynie, Łukasz wie wszystko od środka, zna każdego osobiście. Nic tylko się cieszyć, że tym żyje. To dla niego też odskocznia od codziennych meczów, przelotów, życia w biegu, presji wyniku. Wydaje mi się, że poczuł bakcyla trenerki i mu się to spodobało. Może po skończeniu kariery spróbuje w tym kierunku? Nadaje się do tego. Mnie Goczałkowice ujęły tym rodzinnym klimatem. Też jestem człowiekiem, dla którego rodzina jest na pierwszym miejscu. Przyjeżdżając na trening idzie się odstresować. Pośmiejesz się, powkurzasz i to taka fajna odskocznia, wszystkie emocje idą na drugi plan.
– Łukasz zadeklarował, że po zakończeniu kariery chciałby pograć w Goczałkowicach. Gdzie na boisku widziałby go trener Baron?
– Tylko w napadzie. Na tym poziomie spokojnie mógłby nastrzelać bramek. Ale to tylko takie gdybanie. Oby zdrowie dopisało, by mógł grać w Borussii jak najdłużej.
***
Przysiadamy się do klubowej starszyzny. Przy stoliku siedzi kapitan Mateusz Piesiur (z prawej) i dwóch kluczowych piłkarzy – Adam Piszczek (w środku) i Damian Furczyk (z lewej).
– Wasze mecze zawsze są tak szalone? Jeśli tak, chyba będę częściej was odwiedzał.
Damian Furczyk: – Na naszym stadionie to chyba pierwszy taki mecz. Z Polonią Bytom też był horror.
Mateusz Piesiur: – Na pewno każdy z meczów w czwartej lidze jest bardzo wyrównany.
Adam Piszczek: – Dobrze nam ostatnio idzie. Ruszyło to w końcu, bo z początku mieliśmy dramat. Moim zdaniem nie znaliśmy jeszcze tej ligi. Wiedzieliśmy, że będzie ciężej, ale poziom jest naprawdę dużo wyższy niż w okręgówce. Drużyny są bardziej poukładane taktycznie.
Damian Furczyk: – W okręgówce po stracie bramki wiedzieliśmy, że i tak jakoś to pójdzie. Teraz gdy tracimy bramkę, jest dużo ciężej o wyrównanie. A jak strzelimy to musimy mocniej bronić.
– Pokonanie takiej Polonii Bytom to dla was chyba duża sprawa.
Mateusz Piesiur: – Historyczne wydarzenie dla naszej miejscowości – jeszcze nigdy Goczałkowice nie miały możliwości mierzenia się z takim znanym rywalem.
Adam Piszczek: – Łukasz z racji swojej kontuzji mógł być na ostatnich meczach i to każdego podbudowało. Każdy dawał z siebie 200%. Na Polonii było ciężko. Dobra drużyna, cały czas grali piłą. No ale wygraliśmy. Od tego momentu wszystko zaczęło się lepiej układać.
Mateusz Piesiur: – Musieliśmy przetrawić ten nowy poziom, dorosnąć do niego.
Adam Piszczek: – Po porażkach było nerwowo, ale to normalne. Każdy z nas to ambitny chłopak, trochę denerwowały te porażki.
– Doszło do męskich rozmów?
Adam Piszczek: – Nie, nie ma tak, że się kłócimy. Jest spoko. Po prostu nikt nie lubi przegrywać.
Damian Furczyk: – W okręgówce nawet jak mieliśmy słabszy dzień, to nigdy nie trafialiśmy na tak dobry zespół jak Polonia Bytom.
Mateusz Piesiur: – Czasem wystarczyły indywidualności, a u nas takich nie brakuje. Wystarczyła dłuższa piłka na zawodnika, który się dobrze czuł i indywidualną akcją przeważał szalę na naszą korzyść. Można się śmiać, ale zespoły są naprawdę dobrze poukładane taktycznie. Ostatnio na meczach z czołówką musieliśmy dać z siebie nie sto a dwieście procent. To też pewnie zaważyło to, że mecze były ciekawe do oglądania.
– Co miało na was większy wpływ podczas ostatnich meczów: uwagi Łukasza czy samo to, że po prostu był z wami przy linii?
Damian Furczyk: – To i to.
Mateusz Piesiur: – Na pewno dla każdego z nas jest to niepodważalny autorytet i człowiek, który w piłce osiągnął prawie wszystko. Nawet najmniejsza podpowiedź pomaga w rozwoju indywidualnym każdego zawodnika. Łukasz ma umysł analityczny, nie każdy umie tak czytać grę. Wrócę do meczu z Polonią Bytom: Łukasz od razu zauważył, że Polonia nie przestawiła się do innego systemu i szybko przekazał instrukcje, co robić. Jego wiedza pomaga.
Damian Furczyk: – Łatwiej jest grać, gdy z boku jest trener. Dla niektórych młodych Łukasz jest pewnie idolem. Każdy bierze jego słowa do serca.
Mateusz Piesiur: – Nie mamy jeszcze wyrobionych nawyków. Zespół musi się ich nauczyć, ale jak ktoś nie był uczony od małego to ciężko je załapać. Musi to być ćwiczone i ćwiczone.
Adam Piszczek: – Chłopaki chcą się pokazać. Taktycznie też to lepiej ostatnio wygląda wygląda. Nie chcę powiedzieć źle na trenera, bo on też nas dobrze ustawia, ale wiesz, Łukasz jest zawodowcem. Korzysta z troszeczkę lepszego warsztatu niż my wszyscy. Nie będę mówił, że jak nie ma Łukasza to nie ma podejścia, bo bym sobie strzelił w kolano.
– Normalnie jest dobre, z Łukaszem bardzo dobre.
Adam Piszczek: – Dobrze to ująłeś.
– Adam, od kiedy grasz w LKS-ie?
Adam Piszczek: – Od ósmego roku życia, od trampkarza młodszego. W wieku 16 lat grałem w pierwszej drużynie, na treningi chodziłem razem z Łukaszem. Gdy zaczynaliśmy grać, pamiętam, że było tu bardzo dużo zawodników. Były stworzone dwie drużyny trampkarzy młodszych. Tata to wszystko prowadził. Zawsze denerwował się, że mógł jechać na mecz tylko z jedną drużyną.
– Nigdy nie było pomysłu byś poszedł dalej?
Adam Piszczek: – Nie, raczej nie. To Łukasz zawsze chciał być piłkarzem. Można powiedzieć, że spał z piłką. Plakaty na ścianach zawsze on wieszał. Ja tak do tego nie podchodziłem. W podstawówce już było wiadomo, że będzie chciał grać w piłkę. Wszyscy się z niego śmialiśmy. Wiesz, jeden chce być policjantem, drugi strażakiem… Ale piłkarzem?! A tu mu się udało. Bardzo dużo emocji nam dostarcza. Tata to bardzo zagorzały fan, jeśli ma możliwość to jest w Dortmundzie na meczach. Rozkłada sobie urlop tak, by mieć jak najwięcej okazji na pobyt w Niemczech. Ja śledzę każdy mecz, ale teraz w moim życiu pojawiały się dzieci i nie mam tak dużo czasu odwiedzać Łukasza. Ale wcześniej bywałem bardzo często.
– Damian, jak Łukasz przekonał cię do powrotu do Goczałkowic z trzeciej ligi?
Damian Furczyk: – Łukasz nie musiał mnie przekonywać. Najwyżej grałem w drugiej lidze i zawsze wiedziałem, że kiedyś wrócę do Goczałkowic, jednak nie sądziłem, że tak szybko to nastąpi. Myślałem, że zostanę w BKS-ie Bielsko-Biała, przez pół roku były rozmowy z trenerem o takim scenariuszu, ale na coś innego się umawialiśmy niż zostało to przedstawione. Cały czas byłem w kontakcie z Łukaszem, który namawiał, że tworzy się fajna ekipa, znam chłopaków…
Mateusz Piesiur: – Łukasz chciał budować coś większego i dlatego Damian do nas dołączył. Trener, zarząd i Łukasz nie ściągają chłopaków od razu, to są przemyślane transfery. Szukali chłopców młodych, rozwijających się. Myślę, że w takim kierunku to w naszym klubie pójdzie.
Damian Furczyk: – Nie jest to robione na hura. Ostatnio na “Łączy nas piłka” padło, że drużyna Sahina robi awans po awansie, bo jak się chłopaki nie sprawdzają, to Sahin wymienia pół drużyny. Łukasz ma inną koncepcję.
Mateusz Piesiur: – Chce by ten zespół tworzyli ludzie z Goczałkowic, którzy razem z nim dorastali. Były obawy, czy wszyscy podołają. Każdy myślał, że okręgówka będzie dla niego już za dużo znaczyć.
Adam Piszczek: – Całe życie gram w Goczałkowicach, więc obecnie to najlepsza liga, w jakiej grałem. Zawsze było to granie po A-klasach. Awans do czwartej ligi to coś, czego się nie spodziewałem. Świętowanie wyglądało grubo. Większość zawodników nie poszła do roboty na drugi dzień. Ale fajnie było. Posiedzieliśmy długo, ale jak wszyscy skończyli to ci nie powiem, bo nie wiem (śmiech).
Damian Furczyk: – Wszyscy się mnie teraz pytają:
– Gdzie grasz?
– W Goczałkowicach.
– Co to za klub? Nie kojarzę.
– Tam, gdzie Piszczek.
– Aaaaa!
Znamy się z Goczałkowic, ale byliśmy razem z Łukaszem też w Gwarku Zabrze. Różne rzeczy działy się w internacie. Gdy pierwszy raz tam pojechałem, chłopak ze wsi, przeżegnałem się. Gdzie ja jestem? Wracam. Łukasz dużo mi pomógł. Był dwa lata starszy, znał Zabrze i ludzi w interenacie. Młodzi mieli ciężko. Były sytuacje, że młody skocz do sklepu, młody posprzątaj pokój, przepisz zeszyt. Łukasz powiedział im, że mnie zna i mają mi dać spokój. Historii z internatu mógłbym przytoczyć mnóstwo, tylko że to się nie nadaje do publikacji.
Mateusz Piesiur: – Jak my przyszliśmy, Łukasz był już panem internatu, wyrobił sobie tam markę.
Damian Furczyk: – Z tego co pamiętam, w Gwarku to był wzór dla wszystkich. Trenerzy czy wychowawczynie w internacie jako przykład stawiały zawsze Łukasza.
Mateusz Piesiur: – Niesamowity profesjonalista, który skupiał się zawsze na pracy. Nie miał żadnych czarnych myśli. Przez niesamowitą szybkość miał u nas na boisku pseudonim “Strzała”.
Fot. Paweł Kanik
– Opowiedzcie o meczu, który elektryzuje całe Goczałkowice: derby z LKS Łąka.
Mateusz Piesiur: – Odkąd wróciłem do Goczałkowic to przeżyłem cztery mecze derbowe. To od zawsze specyficzne wydarzenia.
Damian Furczyk: – Słyszałem o tym, jednak nie sądziłem, że aż tak. Atmosfera była gorąca.
Mateusz Piesiur: – Gdy wiosną dawali terminarz, każdy od razu patrzył, kiedy jest mecz z Łąką. Zawsze podnosił człowiekowi adrenalinę. Miejscowości Goczałkowice i Łąka nigdy nie pałały do siebie przyjaźnią i sentymentem, mimo że działacze i kibice zawsze się szanują. Gdy już pójdzie pierwszy gwizdek, jest ogień. Jak na warunki okręgówki niesamowicie dużo ludzi przychodzi na te mecze. Na boisku w Łące było raz ponoć 1000 osób.
– To już impreza masowa.
Mateusz Piesiur: – Ale kibice siedzą raczej wymieszani ze sobą. Nikt w nikogo niczym nie rzuca.
No, a na ostatnim meczu raca została rzucona z trybun!
Mateusz Piesiur: – Od początku naszej gry w czwartej lidze z petardami to mamy nawet spory problem. Znalazła się grupka goczałkowickich fanatyków i zawsze po naszej bramce rzucali głośną petardę. Ludzie podskakiwali na trybunach, ale musieliśmy przez to zapłacić parę kar w związku i na razie się uspokoiło. Od czterech spotkań cisza.
Adam Piszczek: – Bardzo dużo kibiców przychodziło też na nasz stadion. Wszystkie krzesełka zajęte, stali na wałach, chyba z 500 ludzi. To było wydarzenie jeszcze za czasów, jak tata grał w LKS-ie. Każdy spinał się na ten mecz, już od początku tygodnia trwała operacja Łąka. Mnie też udało się parę derbowych meczów zagrać. To zwycięstwo smakowało zawsze podwójnie.
– Co pada z trybun podczas derbów?
Mateusz Piesiur: – Nie ma wulgaryzmów. Może kibice między sobą wymieniają epitety, ale raczej nic do piłkarzy.
Damian Furczyk: – Nie no, uszczypliwe komentarze są.
Mateusz Piesiur: – Wszyscy w Łące nas niestety znają.
– Czyli jak jechać na Łąkę, to dla bezpieczeństwa tylko grupą.
Mateusz Piesiur: – Aż tak to nie, jest naprawdę bezpiecznie, po prostu każdy jest podwójnie zmotywowany.
– Jak wygląda pomoc Łukasza względem drużyny?
Damian Furczyk: – Przede wszystkim sprzętowo i to naprawdę mega pomoc dla nas.
Mateusz Piesiur: – Ogarnął wszystko: począwszy od piłek poprzez dresy na butach skończywszy. Wielka chwała mu za to. Niczego nam nie brakuje, a na poziomie czwartej ligi to niespotykane.
Damian Furczyk: – Ostatnio kolega z Wilków Wilcza śmiał się, że u nich każdy w innym dresie: jeden Polonia Bytom, drugi Ruch Radzionków i tak dalej.
Mateusz Piesiur: – Mówili, że u nich trenują różnymi piłkami, a u nas wszyscy mają nawet takie same klapki. Bardzo ważną rzeczą, o którą Łukasz zadbał jest to, że jak ktoś – odpukać – nabawi się kontuzji, od razu otrzymuje pomoc i nikt nie zostaje na lodzie. Dzięki jego pomocy założyliśmy ubezpieczenie i gdy coś się stanie to idą z niego środki. Mieliśmy okres, że trzy osoby w ciągu miesiąca zerwały więzadła krzyżowe. Łukasz od razu dzwonił po lekarzach i szybko zajęli się nami specjaliści.
Damian Furczyk: – Organizacyjnie na pewno nie jesteśmy w czwartej lidze.
Mateusz Piesiur: – Łukasz to od zawsze lokalny patriota, lubi wracać na stare śmieci. Pewnie się teraz cieszy, że może przyjechać do grona starych znajomych w takich okolicznościach. Razem z nami wszystkimi się tym wszystkim cieszy.
Damian Furczyk: – Prezes, pan Kazimierz, bardzo przeżywa te mecze razem z nami.
Mateusz Piesiur: – W środku zawsze cały chodzi. Pracuje w klubie jak każdy społecznie. Jest z nim na dobre i na złe. To bardzo otwarty facet, zawsze można przyjść, zapytać, poprosić o pomoc. Nieraz się zdarzało, że zadzwonił tu czy tam, coś pomógł, podpytał Łukasza. Bardzo życzliwy, skromny. Łukasz na pewno odziedziczył charakter po tacie, te same typy ludzi. Małomówni…
Damian Furczyk: – Przemawiają czynami.
Adam Piszczek: – Tata od zawsze był w klubie i nie wyobrażam sobie, by go w LKS-ie zabrakło. Całym sercem się oddaje temu, co robi. Zaprowadził do klubu całą naszą trójkę – mnie, Łukasza i najstarszego brata Marka. Marek grał też w LKS-ie, potem poszedł do czwartej ligi do Sokoła Zabrze i GKS-u Tychy, gdzie zakończył grę i wyjechał do Anglii za robotą, tam pogrywał w jakiejś lidze amatorskiej. Maro śmiało mógłby jeszcze z nami pograć. Pół żartem mówiłem mu, że będziemy się mu zrzucać na samolot i będzie grał z nami co tydzień.
– Adam, nastawiasz się już na grę z Łukaszem za kilka lat po zakończeniu jego kariery?
Adam Piszczek: – Fajnie byłoby po latach znowu zagrać razem w meczu o punkty. Łukasz mówi, że tak będzie a on raczej nie rzuca słów na wiatr.
– Trener widzi go na ataku.
Adam Piszczek: – Tak? Moim zdaniem to dlatego, że boi się o swoją pozycję (śmiech).
***
Z człowiekiem-orkiestrą w LKS-ie Goczałkowice spotykamy się w pełnej konspiracji dzień przed meczem z GKS-em Radziechowy-Wieprz. Drużyna jeszcze nie wie, że będzie bohaterem reportażu na Weszło. Dowiaduje się o tym dopiero świętując w szatni. – To piłka amatorska, chłopaki nie udzielają wywiadów na co dzień. Dla jednego nie byłoby to stresujące, ale drugi mógłby bardziej myśleć o tym, co powiedzieć w wywiadzie, niż o meczu – wyjaśnia Łukasz Piszczek, który zadbał nawet o takie detale.
Na spotkanie przygotowuję kartkę z kadrą pierwszego zespołu zaczerpniętą ze strony LKS-u. Jak się okazuje – akurat ta sekcja na stronie dawno nie była aktualizowana. Łukasz przejmuje jednak długopis i w mgnieniu oka weryfikuje listę, skrupulatnie pozycja po pozycji dopisując z głowy wszystkich brakujących piłkarzy. Zapytany o skład 23-osobowej kadry byłby w stanie wystrzelić z większą dokładnością niż Tomasz Hajto ze składem Kaiserslautern.
Ośmiu zawodników to koledzy Łukasza z dawnych czasów. Tylko czwórka piłkarzy nie pochodzi z Goczałkowic. Proszę Łukasza, by opowiedział trochę o każdym z chłopaków. To w końcu oni są bohaterami tego tekstu.
ŁUKASZ MRZYK i MARCIN KUBINA – bramkarze, obaj pochodzą z Goczałkowic. Marcin ma dopiero 18 lat.
– Jak 18-letni chłopak podchodzi do ciebie?
– Mamy koleżeńskie relacje.
– Nie ma bariery?
Widać było skrępowanie, cały czas zresztą, ale ja do nich podchodzę jako kolega i tak mają mnie traktować.
JAROSŁAW FOLEK – rok młodszy ode mnie, byliśmy razem w Gwarku Zabrze. Grał po niższych ligach i tak udało sie go ściągnąć. Od roku nie gra, złapał niestety kontuzję kolana, dochodzi do siebie po operacji.
PIOTR MAROSZEK – rocznik 81, więc to nasz weteran. Był pierwszym chłopakiem z Goczałkowic, który poszedł do Gwarka. Bardzo szybko zrezygnował. Obijał się gdzieś w Zagłębiu Sosnowiec, gdy byli w niższych ligach, Pniówku Pawłowice. W tamtym czasie był najbardziej uzdolniony w Goczałkowicach. Załapał się na czasy starego internatu w Gwarku, który nie był zbyt fajnym miejscem dla młodego człowieka. Była fala, Piotrek chyba dlatego zrezygnował. Sam ma też taki charakter, że nie odpuści.
DAMIAN MAŚKA – nigdy bym nie powiedział, że ten chłopak da radę zagrać na czwartoligowym poziomie. W A-klasie delikatnie mówiąc nie wywyższał się. Chyba najbardziej się rozwinął przez te wszystkie sezony i nieźle sobie radzi. Z A-klasowej drużyny zostało obecnie pięciu-sześciu chłopaków. Naturalna droga eliminacji: awansujesz wyżej i ktoś musi odejść, ktoś musi przyjść. Jest zastępcą kapitana.
JAKUB KORDOŃ – chodził ze mną do klasy w podstawówce. Przewalczak, może biegać bez końca. Nie wiem jak to jest, ale zawsze jak jest jakieś spięcie na boisku, to zawsze coś boli przeciwnika, a nie jego (śmiech). Nigdy nie leży na murawie. Twardy, zdrowy chłop. W podstawówce często rywalizowaliśmy ze sobą. Ja w jednym składzie, on w drugim. Najbardziej ogarnialiśmy piłkę w klasie, więc było to naturalne, ale bez żadnej złośliwości, byliśmy dobrymi kolegami.
ADAM PISZCZEK – siłą rzeczy też znam go z dzieciństwa. Jak w przypadku Damiana, też bym nie powiedział, że Adam da radę zagrać na czwartoligowym poziomie. Nadrabia przede wszystkim walką i zaangażowaniem. Bardzo mi się to u niego podoba – obojętnie co by sie nie działo, zawsze walczy do końca. Motywuje tym chłopaków i fajnie odnalazł się na tym poziomie. Długo czekał na debiut w czwartej lidze przez złamanie żeber, ale od kiedy wskoczył, zaliczyliśmy serię czterech wygranych z rzędu.
W trójkę chodziliśmy na mecze taty: ja, brat Marek i Adam. Później na treningi – od trampkarzy młodszych do starszych. Przeważnie grałem w grupie z Adamem, który jest starszy o dwa lata, bo posyłali mnie do starszych roczników. Adam miał z nas trzech chyba najmniejsze zacięcie do piłki i po drodze zrezygnował z grania. Cztery lata temu powiedział mi, że z paroma chłopakami zdecydowali, że wrócą do LKS-u i właśnie wtedy powiedziałem, że będę starał się bardziej pomóc. Od tego się zaczęło. Poza piłką ma własną firmę, stawia domki z drewna. Dom wygląda jak murowany i jego budowa trwa dwa tygodnie. Fajnie sobie radzi.
DAMIAN BARON – trener, mój przyjaciel. Szkoda, że jego losy tak się potoczyły, biorąc pod uwagę jego inteligencję boiskową i umiejętności, gdyby się dobrze rozwinął mógłby dojść nawet do Ekstraklasy. Jeździł na testy do Górnika Polkowice, grał w drugoligowej Polonii Bytom, ale w końcu stwierdził, że woli się poświęcić pracy. Po awansie do okręgówki potrzebowaliśmy dobrego zawodnika, do tego zrezygnował trener, a że Damian miał papiery trenerskie – przekonałem go. W okręgówce nie było jeszcze problemu z tym, że gra i nikt z boku nie podpowiada, o ligę wyżej widać jednak, że czasem słowo kogoś z boku by się przydało. Damian nie widzi wszystkiego z boiska i nie wszystko może kontrolować.
– Wtedy przyjeżdżasz ty.
– Przekonaliśmy się ostatnio – potwierdzają to trener i zawodnicy – że gdy ktoś podpowie z boku, gra wygląda lepiej.
– Myślisz, że można się spodziewać, że trener dla dobra drużyny odsunie się od składu?
– Według mnie jest zbyt ważnym ogniwem, byśmy mogli go poświęcić. Na razie gra i to mnie cieszy. Damian kończy właśnie kurs UEFA A. Nie jest dyktatorem, stara się dużo rozmawiać z chłopakami, pyta, co im pasuje. Nie narzuca. Poza tym to towarzyski człowiek. Potrafi rozluźnić atmosferę. Umie przełożyć na drużynę to, o czym sobie rozmawiamy.
BŁAŻEJ GRYGIER – to syn byłego zawodnika LKS-u, Łukasza. Teraz gra trochę mniej, jest z nami od A-klasy. Studiuje na AWF-ie w Katowicach. Szybki, potrafi wygrać 1 na 1.
DAMIAN FURCZYK – jeden z moich najlepszych transferów do Goczałkowic. Dobijał się do Górnika Zabrze, grał w Młodej Ekstraklasie, był w Gwarku. Duży potencjał. Szkoda, że nie przebił się do Ekstraklasy, bo miał papiery na fajne granie. Zawsze był buńczuczny i może to mu przeszkodziło w piłce seniorskiej, bo zawsze miał swoje zdanie i coś do powiedzenia. Tak go przynajmniej zapamiętałem jako dzieciaka. Ściągnąłem go z trzecioligowego BKS-u. Znamy się od dłuższego czasu i powiedziałem mu: – Damian, jak znudzi ci się granie na poziomie trzecioligowym, to robimy fajny projekt w Goczałkowicach. Bardzo mi na tym zależy, byś też w nim uczestniczył.
Po pół roku zgłosił się, że ma dość klimatu trzeciej ligi. Trenowali codziennie, na zajęcia dojeżdżał z Zabrza, rygor był ekstraklasowy. Kawał grajka.
ADAM GRYGIER – wzięliśmy go z Nadwiślanu Góra, który niedawno był nawet w drugiej lidze. Całe życie był lewym pomocnikiem, jednak od trzech meczów przestawiliśmy go na atak i zdobył pięć bramek.
– Jednak da się przestawić zawodnika w inną stronę niż ciebie.
– W niższych ligach zdecydowanie tak. Bardzo fajnie gra głową, silny, mocna lewa noga. Miał aspiracje, by może gdzieś wyżej pograć.
MATEUSZ PIESIUR – ksywa Jojo. Nasz kapitan. Był w Gwarku. Warunki może mu przeszkodziły by zaistnieć, zawsze był drobny. Fajnie ułożona prawa noga, dobry technicznie. Jest też u nas w klubie trenerem juniorów i trampkarzy, dokształca się w tym kierunku, robi papiery UEFA A. Ma posłuch, ale ja już kapitana nie wybierałem, więc ciężko mi coś powiedzieć (śmiech).
– Raczej kapitan-kolega czy musi czasem krzyknąć?
– Kłopotów z dyscypliną w szatni raczej nie ma. Tak dobieramy ich charakterologicznie, by uniknąć problemów. Wiadomo, jak lubią sobie wypić po piwku czy dwa, to przecież nie jesteśmy w piłce profesjonalnej.
ADAM ZŁOTEK – został z A-klasy, gdzie był królem strzelców. Niestety nie posiada zbyt dużych umiejętności technicznych (śmiech). Fajnie potrafi się znaleźć w polu karnym i wykończyć akcję, ale czasem mu brakuje techniki. Gdyby ją miał, na czwaroligowym poziomie mógłby grać w każdym klubie. U nas jest jokerem. Bardzo dobrze strzela z głowy, potrafi strzelać też dziwne bramki.
– Goczałkowicki Thomas Mueller.
– Mueller ma przy Adamie technikę Messiego (śmiech).
ARTUR JARZĄBEK – kierownik drużyny, były bramkarz. W wolnych chwilach nasz kierownik. Mocny patriota.
TADEUSZ PRZYBYŁA – opieka medyczna (śmiech).
– Tak jest napisane na waszej stronie. Szumnie brzmi?
– Tak. Tadziu to bardziej gospodarz obiektu. Pilnuje wszystkiego dookoła.
JAKUB BENEK – cieszę się, że z niego nie zrezygnowaliśmy. Przyszedł do nas przed tą rundą na trening z trzeciej ligi. Jego trener z Pniówka Pawłowice powiedział nam, że Kuba postawił na szkołę i nie będzie mógł dojeżdżać. Rodzice Kuby są z Goczałkowic, ma tu babcię i sam do nas się zgłosił. Kuba nie pojawił się jednak na sparingu. Tłumaczył, że był miesiąc na wakacjach i nie trenował – bał się, że po takiej nieobecności źle wypadnie. U nas byli trochę zniesmaczeni, że tak się nie robi. Kuba się może troszkę wystraszył. Nie odpuściłem tego tematu i wolałem to sprawdzić. Zadzwoniłem do Krzyśka Bodzionego, z którym grałem w Gwarku Zabrze, podpytałem, dał mi bardzo dobrą opinię o Kubie, że to bardzo ułożony chłopak, dobrze wychowany. Postarałem się o numer do Kuby i zadzwoniłem. W rozmowie przekonałem go, by jednak przyszedł spróbować. Cieszę się, bo to bardzo duże wzmocnienie naszej drużyny. Widać po nim, że grał w trzeciej lidze. Kto wie, może nawet miałby papiery, by grać wyżej. Postawił jednak na naukę – z korzyścią dla nas.
JACEK RĄCZKA – kolega z czasów Gwarka. cały czas grał w Łaziskach. Spotykaliśmy się co roku na Gwarku Zabrze podczas meczu naszego rocznika z najstarszym rocznikiem Gwarka w danym sezonie. Dwie zimy temu wpadłem na pomysł, by go ściągnąć. Ma umiejętności spokojnie na czwartą ligę. Razem graliśmy w kadrze Śląska. Zajęliśmy trzecie miejsce w turnieju im. Kazimierza Górskiego, w którym brały udział reprezentacje województw. W Gwarku jako pierwszy z nas poszedł do starszych roczników. To także pierwszy transfer spoza Goczałkowic.
MAREK SKIPIOŁ – brązowy medalista mistrzostw Polski U-18 w futsalu. Lewonożny, solidny, poukładany chłopak.
WOJCIECH DRAGON – kolejny młodzieżowiec. Wojtek zaczynał w Goczałkowicach, później chciał się rozwijać dalej i poszedł do Iskry Pszczyna. Ocierał się o czwartą ligę, ale się tam nie łapał. Wypożyczyliśmy go i po fajnym sezonie został u nas.
KACPER PAPROTA – młody chłopak ze szkółki w Tychach. Zaprosiliśmy go na trening, fajnie wypadł. To jego pierwszy rok w seniorach, będzie potrzebował jeszcze trochę cierpliwości. Ma to coś w sobie, ale grać może tylko jedenastu.
BARTEK KORDOŃ – brat bliźniak Kuby Kordonia, ale co ciekawe nie chodzili do jednej klasy, zresztą w ogóle nie wyglądają tak samo. Bartek ma od dłuższego czasu kontuzję. Gdy byliśmy w A-klasie grał już w okręgówce po czym stwierdził, że chce spróbować u nas.
OSKAR NOWAK – najmłodszy z tego grona. Dajemy mu się ogrywać w drugiej drużynie w B-klasie, bo chcemy, by jak najwięcej grał. Szybki chłopak.
BARTEK KIEŁBASA – gdy mieliśmy już pewny awans, pojechałem z drużyną na Paniówki. Bartek grał, strzelił nam gola i spiker podał, że ma już na koncie 15 bramek. Potrzebowaliśmy odmłodzić trochę nasz zespół, więc zainteresowałem się Bartkiem, wypytałem o niego, tata po meczu poszedł też wypytać trenera.
– Trener pewnie nie był wniebowzięty.
– To akurat była drużyna, która spadła z ligi, więc Bartek i tak by stamtąd odszedł. Mieli bardzo fajne podejście – chcieli, by chłopak dalej się rozwijał, a nie był trzymany na siłę. Obserwowałem go potem na treningu testowym w Goczałkowicach. Chwilę o niego zabiegałem u prezesów szkółki, w której formalnie był, potem już tylko trzeba było dopełnić formalności wypożyczenia.
– Rozmowy kontraktowe są już poza twoimi kompetencjami?
– Tak (śmiech).
– To jak cię mam określać? Dyrektor sportowy z epizodami na ławce?
– Ja jestem tylko ich kolegą.
Fot. Paweł Kanik
***
– Byłem ostatnio na dwóch treningach u chłopaków i mogę powiedzieć tylko tyle, że chyba się cieszą, że wyjeżdżam. Były to dwa bardzo długie zajęcia i faktycznie żartowali, że dobrze, że jadę. Mam swoje doświadczenia z zajęć u różnych trenerów. Wybrałem jakąś krótszą rozgrzewkę, ćwiczenie na doskonalenie podań, potem grę na utrzymanie z założeniami, grę taktyczną w ofensywie, na koniec trochę strzeleckiego. Nie nudzili się raczej, ale czas im uciekł. Na seriale podobno nie zdążyli.
– Zaordynowałeś bardziej szkołę Tuchela, Kloppa, Bosza?
– Pomieszałem wszystko – trochę od jednego trenera, trochę od drugiego. Tyle, co zostało w głowie, a wiadomo, że teraz mam w głowie raczej najświeższe treningi od trenera Tuchela czy trenera Bosza. Celem było poprawienie utrzymania się przy piłce i podania – siły, jakości, tego na którą nogę podawać.
– Jak oceniasz postawę piłkarzy?
– Byli bardzo zaangażowani. Wiadomo, że jak się robi coś pierwszy raz, to nie zawsze na początku wychodzi, ale w miarę powtórzeń wychodziło coraz lepiej. Myślę, że trener będzie miał fajną alternatywę do przyszłych treningów. Wczoraj było nas piętnastu, dzień wcześniej dwunastu. Dwanaście osób to minimum, by zrobić fajny trening, skromne utrzymanie. Każdy z chłopaków pracuje, trenujemy trzy razy w tygodniu i nie każdy może codziennie przyjść. Norma na zawodnika to dwa treningi w tygodniu.
– Jak wspominasz swój debiut przy linii bocznej? Jakie instrukcje przekazywałeś?
– Naszym największym mankamentem było to, że gdy przechodziliśmy do ofensywy, nasza linia obrony zostawała głęboko na naszej połowie. Udało nam się to wraz z trenerem w ostatnich meczach poprawić. Skracaliśmy pole gry, dzięki czemu nasi pomocnicy i napastnicy mogli wykonać lepszy pressing, bo nie było luk między formacjami. Naszym plusem jest to, że potrafimy bardzo dobrze zagrać z kontry. Bywają czasami mecze, w których przeciwnik daje nam pograć w piłkę i staramy się pokazać, które pozycje trzymać, gdzie dany zawodnik ma stać, by nie biegać bez sensu. Mam nadzieję, że to będzie procentowało i w ataku pozycyjnym będziemy mieli dużo więcej pomysłu na grę.
– Dlaczego twoim zdaniem przeskok o ligę wyżej przysporzył początkowo kłopotów?
– Intensywność meczów jest większa, ustawienie taktyczne drużyn przeciwnych jest lepsze. Jeśli drużyna przeciwna posiada piłkę, zdecydowanie lepiej ją rozgrywa niż w okręgówce. W okręgówce często ktoś się nie wrócił i nic się nie stało – tu już możesz zostać pokarany. Nie za każdym razem, bo to nie Ekstraklasa, ale jednak często. Mieliśmy okres, w którym przegraliśmy trzy mecze z rzędu, później zremisowaliśmy trzy mecze z rzędu, potem wygraliśmy cztery kolejne. Przed tymi zwycięstwami staraliśmy się przekazać chłopakom, by nie spoglądali w tabelę, bo to tylko mecz, chcemy po prostu zagrać jak najlepiej. A na którym będziemy miejscu – bez znaczenia. Nie wiem, na ile trafia to do chłopaków, ale od tego momentu zaczęliśmy lepiej grać. Dobrze, że te pierwsze, ciężkie mecze za nami. Zobaczyli, że ciężką pracą, którą wkładają na boisku i zaangażowaniem są w stanie wygrać w tej lidze z każdym. Naszym celem jest utrzymanie.
– Potrafisz śledzić mecze LKS-u w sposób analityczny czy emocje biorą górę?
– Analizuję grę cały czas i gdy oglądam mecz na telefonie mówię sam do siebie: czemu on stoi tam, a nie tu?! Równolegle z naszym startem Bundesligi na Wolfsburgu debiutowaliśmy w czwartej lidze. Oglądałem mecz przy drużynie, wszyscy w Borussii już wiedzą, że mam klub w Goczałkowicach, którym się interesuję, zwłaszcza, że Nuri Sahin też ma podobny klub jak ja i często wymieniamy się informacjami. Gdy przegrywaliśmy 0:3, słyszałem już docinki ze strony chłopaków:
– Eee, jak oni mogą 3:0 przegrywać!
Ostatecznie zremisowaliśmy 3:3. Gdy zdobyliśmy bramkę w 90 minucie, wyskoczyłem jak z trampoliny i poleciałem do Nuriego go wyściskać. Czysta radość. Potrafię się cieszyć tym, że na tym poziomie potrafią tak fajnie funkcjonować. Gdy wygrywamy, jestem zadowolony i uśmiechnięty. Czasem gdy wygraliśmy mecz z Borussią i dostawałem informację o porażce LKS-u, zdarzało się, że humor się psuł.
– Co musiałoby się stać byś opuścił mecz?
– Musiałbym grać swój. W innych przypadkach gdy tylko mogę – oglądam. I denerwuję się, gdy z transmisją jest coś nie tak.
– Bardziej stresujesz się oglądając na żywo czy transmisję?
– Przed telefonem czy komputerem zdecydowanie bardziej się stresuję, bo nie mam żadnego wpływu na wynik. Chociaż zdarzało się jak w meczu z Kuźnią Ustroń, że dzwoniłem w przerwie do taty i mówiłem, co mają poprawić.
– Poprawili?
– Wiesz, ciężko, tata też nie wydziera się przy linii bocznej. Ja raczej nie oszczędzam gardła na podpowiedzi. Mam nadzieję, że jak nie będę mógł być na meczach to ktoś złapie to i będzie posyłał najprostsze instrukcje.
– Łukasz, co ty odnajdujesz w swojej pasji do LKS-u? Proste pytanie: po co ci to?
– Jestem stąd. Grają tu moi znajomi, brat, tata jest w klubie cały czas. Gdyby nie tata, prezes i drugi wiceprezes, ten klub już by nie istniał. Czuję się przez to związany z tym wszystkim emocjonalnie. Sprawia mi to frajdę, ale to nie jest dla mnie football manager na żywo.
– Klimat niższych lig też dodaje smaczku?
– Niekoniecznie, to nie tak, że pociąga mnie liga czy klimat. Pociąga mnie nasza drużyna. Myśleliśmy, jak to poskładać, gdzie potrzebujemy wzmocnień. Gdy jesteś w coś zaangażowany, automatycznie zależy ci na tym. Tak samo jak każdemu z tej kartki. Mimo że to piłka amatorska, każdy ma swoje ambicje, chłopaki nie są tam po to, by tylko dostawać. To dla mnie też odskocznia od piłki na wysokim poziomie. Taki wentyl, którym mogę spuścić niepotrzebny stres związany z moją karierą.
– Gdzie widzisz Goczałkowice za pięć lat?
– Chciałbym, byśmy utrzymali co najmniej czwartoligowy poziom. Na razie nie planujemy, by wybierać się ligę wyżej. Myślimy też by wznieść szkolenie na wyższy poziom. Plany są ambitne, ale jeśli nie wyjdą to co ja wtedy powiem? Na razie nie chcę mówić o konkretach, mam nadzieję, że wszystko wypali.
– A za dziesięć lat?
– Nie ma sensu o tym myśleć. Jesteśmy debiutantem w tej lidze, pierwszy sezon jest po to, by się utrzymać. A z kolejnymi, by być mocnym rywalem dla najlepszych w tej lidze. Ale spokojnie.
– Zadeklarowałeś, że po skończeniu kariery będziesz chciał pograć w LKS-ie.
– W głowie mi to świta, by pograć z chłopakami. Zobaczymy, czy zdrowie pozwoli. To prawda, chciałbym zagrać w Goczałkowicach.
– Wielki powrót na atak?
– Spróbuję się na każdej pozycji. Wszystko zależy od tego, gdzie będzie potrzeba.
Fot. Paweł Kanik
***
W takich momentach człowiek po raz kolejny utwierdza się w przekonaniu, z jakich fajnych gości, takich normalnych, zwykłych kumpli z osiedla, składa się nasza reprezentacja. Łukasz Piszczek mógłby mieć swój macierzysty klub w głębokim poważaniu – i nikt nie mógłby mieć do niego o to pretensji. Mógłby swoją pomoc ograniczyć do pojawienia się w klubie raz na dwa lata i podrzucenia od czasu do czasu jakiegoś sprzętu – i w okolicy cieszyłby się niezmiennym respektem. A on wybiera stanie w deszczu przez 90 minut i zdzieranie gardła. Tylko po to, by pomóc swoim kumplom z dzieciństwa. Tylko po to, by jak najlepiej radził sobie rodzinny LKS Goczałkowice-Zdrój, w którym stawiał swoje pierwsze kroki do wielkiej piłki.
Czysta pasja. Zupełnie niczym nieskażona miłość. Miłość tak banalna, a tak w swojej zwyczajności niezwykła.
Zaangażowanie Łukasza jak widać udziela się chłopakom, którzy wykręcają historyczny wynik dla klubu i w czwartej lidze dają radę (obecnie szóste miejsce). Pewnie niewiele z tego mają, możliwe, że więcej kłopotów niż korzyści, ale znów na wierzch wychodzi jedno kluczowe słowo: pasja. Piękna, niczym nieskażona pasja.
Czy istnieje piękniejszy przykład idei support your local team? Jeśli znajdziecie, dajcie znać, a pojadę tam zrobić reportaż.
Ale mam dziwne przeczucie, że nawet po przekopaniu całej Polski wzdłuż i wszerz nie znajdziecie.
JAKUB BIAŁEK
Śledź zmagania LKS-u Goczałkowice-Zdrój na Facebooku.
Fot. główne: Paweł Kanik