Lewis Hamilton właśnie wywalczył czwarty tytuł mistrza świata w karierze. Więcej od niego mają już tylko Juan Manuel Fangio (5) oraz Michael Schumacher (7). Brytyjczyk ma 32 lata i zdecydowanie jeszcze nie powiedział ostatniego słowa, już zapowiada, że celuje w numer pięć. O tym, że jest piekielnie szybki, wiedzą wszyscy. Ale Hamilton ma jeszcze inne oblicza, zdecydowanie zaskakujące. Na przykład… filozofuje.
Z czym się kojarzy kierowca wyścigowy? Wiadomo, z szybkością. Szybko jeździ, szybko działa, szybko reaguje, szybko myśli. A tymczasem Lewis Hamilton zdecydowanie lubi usiąść przy kominku i pomyśleć nad życiem.
– Kontroluję mój czas dość dobrze. Najlepsze są chwile, które spędzam z rodziną, najlepiej pod koniec roku w Colorado. Jeździmy na nartach, siedzimy przy kominku, kiedy rano wstajemy, smażymy placki, a potem idziemy w góry. Uwielbiam spędzać czas z dzieciakami, na przykład z moim chrześniakiem, z którego ojcem przyjaźnię się od 17 lat, a którego mama jest moją fryzjerką. Uwielbiam też zwierzęta. Psy i dzieci to takie wolne duchy, niestety, przez te wszystkie iPhony, iPady i telewizję dzieciaki potem zmieniają się w małe potwory – mówi świeżo upieczony mistrz świata, który ma dwa buldogi, Roscoe i Coco, które – nawiasem mówiąc – samolotami podróżują w lepszych warunkach niż większość z nas.
Dzieci na razie mieć nie zamierza. – Jeszcze długo nie. Mam wiele celów, wiele rzeczy chcę zrobić. Na wszystko brakuje mi czasu. Na razie użeram się z moimi psami i nie mam czasu na założenie rodziny. Wystarcza mi mój chrześniak, który jest dużo łatwiejszy w obsłudze niż moje psy. Poza tym, żeby mieć dzieci, trzeba spotkać odpowiednią osobę, a to wcale nie jest łatwe.
Łatwe nie są także liczne obowiązki gwiazdy Formuły 1, z których Hamilton jednak znakomicie się wywiązuje. Regularnie spotyka się na przykład z chorymi dziećmi w szpitalach, dając im prezenty, autografy i podnosząc na duchu. Jak zapewnia, robi to z potrzeby serca, starając się być dobrym chrześcijaninem.
– Każdy dzień traktuję jak błogosławieństwo. Spotykam wiele osób, które cierpią, widzę chore dzieci i ich rodziny, które przeżywają dramaty. Nie uważam, że jestem tu, gdzie jestem, bo na to zasłużyłem. W F1 jest tylko 20 miejsc. Mam szansę prowadzić niesamowite życie, oglądać wspaniałe rzeczy. Nie wiem, czemu mnie wciąż spotykają świetne rzeczy, a w tym samym czasie 6-letnie dziecko ma guza w mózgu. Dlatego zawsze okazuję wdzięczność. Bez tego bym się zagubił – podkreśla. – To przyszło u mnie z wiekiem. A przecież też miałem szalone czasy, chyba późno dojrzałem.
Ale dojrzał. I to nie tylko w podejściu do życia, ale także, a może nawet przede wszystkim – na torze. Dość powiedzieć, że na przykład w tym sezonie na 18 wyścigów 18 razy dojechał do mety, 18 razy zajmując punktowane miejsce. Najgorzej było wczoraj w Meksyku, gdzie dojechał dziewiąty. To także pokazuje dojrzałość Brytyjczyka. Na samym początku wyścigu miał kolizję z jedynym rywalem w walce o mistrzostwo – Sebastianem Vettelem. Hamilton jechał mądrze, wiedząc, że nie musi niepotrzebnie ryzykować: Vettel nie wygra, więc nawet 9. miejsce da mu upragniony tytuł.
– Przez cały dystans powtarzałem sobie: nie poddawaj się. Przypomniałem sobie dzieciństwo, kiedy tata zaprowadził mnie na trening bokserski. Gość strasznie mnie obił, nos mi krwawił, ale nie chciałem się poddać i walczyłem dalej. Dziś czułem się podobnie – opowiadał po wyścigu. – Bez trudu mogłem zgłosić problemy, które uprawniały mnie do przerwania wyścigu. Ale przypomniałem sobie tamten moment i zdecydowałem: nie poddam się, będę cisnął i dam z siebie wszystko, żeby za linią mety móc być z siebie dumnym. I zdecydowanie jestem.
Trudno się dziwić. Właśnie wyprzedził sir Jackie Stewarta i został pierwszym Brytyjczykiem z więcej niż trzema mistrzostwami Formuły 1. – Cztery to świetna liczba, ale teraz chcę numeru pięć – deklaruje. Świętowanie także było iście mistrzowskie. Hamilton wynajął prywatny odrzutowiec, którym razem z przyjaciółmi poleciał z Meksyku do USA, na wielką imprezę w luksusowym klubie Liv Miami.