Chyba nie ma bardziej przesądnego środowiska niż to piłkarskie, przynajmniej my takiego nie znamy. Takie klasyki jak przebiegający drogę czarny kot czy rozsypanie soli, to w zasadzie małe miki przy tym, co potrafią wymyślić piłkarze i trenerzy. Przykład? Przypomniało nam się, jak kiedyś Michał Probierz ubzdurał sobie, że szczęście przynoszą rodzice Kamila Grosickiego na trybunach. Udało się ich ściągnąć ze Szczecina do Wodzisławia Śląskiego, przy czym sam „Grosik”… został posadzony w tym meczu na ławce. Dlaczego o tym wspominamy? Bo to właśnie jeden z klasyków okazał się przed chwilą bardzo, bardzo pechowy dla Marcina Kamińskiego. Ostatni piątek trzynastego były obrońca Lecha będzie wspominał wyjątkowo źle.
Była 18. minuta meczu pomiędzy VfB Stuttgart a FC Koeln, gdy stało się jasne, że „Kamyk” będzie musiał opuścić boisko. Źle stanął na murawie przy jednej z interwencji i nabawił się problemów w kostką. Na tyle poważnych, że w dojściu do ławki pomagać musieli mu członkowie sztabu medycznego VfB. Zaraz po meczu Kamiński trafił do szpitala, a Hannes Wolf, trener Polaka, nie miał wątpliwości, że straci swojego zawodnika na dłuższy czas.
Na diagnozę trzeba było poczekać kilkanaście godzin – badanie rezonansem magnetycznym potwierdziło jednak uszkodzenie torebki stawowej. Klubowa prognoza mówi o pięciu-sześciu tygodniach przerwy.
Umówmy się – praktycznie nie ma dobrego momentu na odniesienie kontuzji, ale już takie wyjątkowo złe jak najbardziej są. Właśnie tak trzeba oceniać ten przypadek Kamińskiego. Po pierwsze dlatego, że w klubie wszystko układało się dla Kamińskiego pięknie. Przed sezonem były uzasadnione obawy dotyczące tego, czy po awansie do Bundesligi polski stoper utrzyma miejsce w składzie. Tymczasem aż do piątkowego spotkania Kamiński nie opuścił nawet minuty ani w lidze, ani w Pucharze Niemiec. Jeszcze tylko bramkarz Ron-Robert Zieler i obrońca Benjamin Pavard mogli cieszyć się takim zaufaniem Wolfa. Do tego dochodziły pochwały, aż chciałoby się powiedzieć: „chwilo, trwaj”.
W zasadzie tylko brak minut w reprezentacji Nawałki był łyżką dziegciu w tej beczce miodu. Ale przecież i to miało się zmienić, no bo Kamiński ciągle w kadrze był i czekał na swoją szansę. Pisaliśmy o tym w kontekście słabej postawy defensywy w eliminacjach i szykowania się do mundialu – były lechita pozostawał postacią niezweryfikowaną, a jego postawa w poważnej lidze pozwalała wierzyć, że może być solidną alternatywą dla Pazdana.
No a teraz dwie doskonałe okazje na to, by to udowodnić, przejdą Kamińskiemu koło nosa. Mecze z Urugwajem i Meksykiem. Kiedy zaimponować selekcjonerowi, jak nie w starciach z Suarezem, Cavanim czy Hernandezem? Oczywiście istniałoby też ryzyko, że ci poważni napastnicy zakręciliby nim tak, że Nawałka skreśliłby go jak kiedyś po Słowacji, ale chyba to już najwyższa pora, by je podjąć. Turystą Kamiński był kiedyś na Euro 2012, chyba czas zaczął odgrywać w kadrze jakąś rolę.
Jasne, to jeszcze nie koniec świata – sezon jest długi, wiele rzeczy może się wydarzyć. Żadne to pocieszenie, ale Piszczek czy Milik zmagają się z poważniejszymi kontuzjami. Różnica jest taka, że Nawałka doskonale wie, że może na nich liczyć, a o Kamińskim tego powiedzieć nie można. Po prostu szkoda.