– Dziękujemy za przybycie panom kombatantom…
– Druhom!
– Oczywiście. Druhom, którzy brali udział w Powstaniu Warszawskim.
Z Jakubem Tomaszem Nowakowskim, ps. “Tomek” spotkałem się w dość wyjątkowych okolicznościach – na uroczystym przyznaniu 14 Drużynie Harcerskiej “Świszcze” zaszczytnego imienia Stanisława Sieradzkiego “Śwista”. “Świst” był żołnierzem z Batalionu “Zośka”, harcerzem, powstańcem i wieloletnim instruktorem harcerskim, “Tomek” z kolei do “Szarych Szeregów”, a następnie do Batalionu “Zośka”trafił poprzez działalność w organizacji PET, czyli “Przyszłość”.
Skąd ten wstęp? Po pierwsze – dość dobrze charakteryzuje “Tomka”, który mimo prawie 93 lat nie wahał się ani chwili, by pojechać do Tychów i uświetnić swoją obecnością harcerską imprezę. Po drugie – jego historie, m.in. o bombardowaniach czy dramatycznym, niemal samobójczym ataku na Dworzec Gdański, miały szczególny wydźwięk, gdy towarzyszyły im występy młodziutkich harcerzy. Gdy słucha się krwawych opowieści sprzed kilkudziesięciu lat z ust dzielnych, dojrzałych mężczyzn w czerwonych beretach, z dziesiątkami odznaczeń na piersi – to po prostu dowód ich dzielności i bohaterstwa. Ale tuż po nich na scenie pojawiały się nastoletnie dziewczynki w szarych strojach, deklamując wiersze o sanitariuszkach. Nastoletni chłopcy, którzy śpiewali o oddziałach przetrzebionych kulami.
Pośród kul, huku dział
oddział stoi, jak stał,
choć poległa już chłopców połowa.
Dziś padł on, jutro – ja, śmierć nie pyta.
Gotuj broń!
Krew ci gra boju zew.
Chłopcy silni jak stal,
oczy patrzą się w dal,
a na ustach szturmowy nasz śpiew!
To naprawdę szczególny moment, gdy obserwator uświadamia sobie, że ci dzielni mężczyźni w beretach, te bohaterskie kobiety z biało-czerwoną opaską na ramieniu, w 1939 czy w 1944 roku byli w wieku tych dzieciaków na scenie. Mieli podobne rozrywki, podobne zbiórki harcerskie, podobne zainteresowania, pewnie nawet podobne plany. Pewnie też nie do końca rozumieli opowieści dziadków-kombatantów. Potem niestety musieli je przeżyć.
*
U mnie cała działalność rozpoczęła się od organizacji PET, czyli inaczej “Przyszłość”. Ona miała korzenie jeszcze w w okresie przed I wojną światową, to była niejako kontynuacja Związku Młodzieży Polskiej ZET. Cele były głównie ideowo-wychowawcze, mieliśmy się sami kształcić, rozwijać, poznawać politykę, tematy społeczne. Tajne komplety, samodoskonalenie, krzewienie patriotyzmu, tego typu działania. Wciągnął mnie do tego Stanisław Huskowski. Później Niemcy popełnili pierwszą tak duża zbrodnię wojenną na terenie Warszawy i wymordowali ponad stu mieszkańców Wawra. Rozpoczęła się więc nasza akcja “Wawer”, czyli mały sabotaż. Rozpoczęło się od prostych haseł na murach typu: “Wawer pomścimy”, ale z czasem to przybrało bardziej zorganizowaną formę. Mieliśmy kilka ciekawych akcji, jak choćby podmiana “Nowego Kuriera Warszawskiego”, niemieckiej gadzinówki.
Na czym to polegało?
“Nowy Kurier Warszawski” to była niemiecka propagandowa gadzinówka, w której pchali całą swoją propagandę. Postanowiliśmy wydać podrobiony dodatek do tego magazynu, którego tematem okładkowym miało być przystąpienie Hiszpanii do wojny po stronie Niemiec. Wszystkie tytuły i początki artykułów nadaliśmy według propagandy niemieckiej, tak, jak wyglądał normalny “Kurier”. Potem jednak, po tych kilku zdaniach wprowadzenia pisanego z perspektywy niemieckiej propagandy, znajdowały się już nasze treści, wiadomości od Polski Podziemnej. Dużo wiadomości wojennych, politycznych, ale też podnoszących na duchu, patriotycznych. Daliśmy to chłopakom, którzy na co dzień sprzedawali gazety, tak że całość wyglądała jakby to był prawdziwy dodatek. Ludzie się od razu na to rzucili.
Gdzie to udało się wydrukować?
Ja tego nie wiedziałem, były tajne drukarnie podziemne, było przecież bardzo dużo prasy podziemnej, różne partie czy organizacje też wydawały swoje gazetki. Do tego był też “Biuletyn Informacyjny”, gdzie były urzędowe wiadomości. Tajnych drukarni, w których powielało się egzemplarze tej prasy było dużo. Natomiast jeśli chodzi o ten “Kurier”, to nawet są jeszcze w Warszawie zachowane egzemplarze tego naszego “dodatku nadzwyczajnego”, grupa historyczna kiedyś pokazywała mi jeden z nich. Aż się rozczuliłem, takie to było fajne. Ale lepsza akcja była ze szczekaczkami!
Głośniki, przez które Niemcy nadawali swoje propagandowe treści.
My się pod to podłączyliśmy! Zajmowaliśmy konspiracyjnie mieszkanie, dołączaliśmy się w nim do przewodów, odłączany był przewód od niemieckiej centrali, podłączaliśmy swój i szedł polski przekaz, dopóki oczywiście Niemcy się nie zorientowali. Moim zadaniem było posłuchać takiej audycji na rynku Starego Miasta i ewentualnie “porwać tłum”. Tak nazwano moje zadanie, czyli innymi słowy miałem rozpocząć wznoszenie okrzyków, stanąć na baczność przy pieśniach i tak dalej. Ale nie musiałem nawet tego robić, ludzie sami byli tak rozentuzjazmowani, że ja naprawdę nie musiałem ich do niczego porywać. Oni się zresztą w ogóle nie bali, “Niemiachów” tam nie było, więc wszyscy okoliczni mieszkańcy, przypadkowi spacerowicze od razu się w to włączyli. Zaczynało się od puszczenia “Marszu Lotnika”. Wtedy od razu było wiadomo, że coś jest nie tak – bo Niemcy na pewno by nie pozwolili na puszczenie takiego utworu. Ludzie zbiegli się do głośnika i wtedy rozpoczynała się audycja. Audycja Polski Podziemnej, nadawanej przez Jerzego Zborowskiego, “Jeremiego”, później ostatniego dowódcę “Parasola”. Niemcy go zamordowali, gdy dostał się do niewoli. Tak wyglądał ten nasz mały sabotaż.
A kwas solny? Wspominał pan o tym w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Tak, oblewało się tym kwasem volksdeutschy, czasem nawet Niemców mundurowych. To robił głównie nasz sekcyjny, miał taki długi, gumowy płaszcz, pod który chował szprycę z kwasem. Jak szli Niemcy, to po ciemku próbował takich oprysków. Zdarzało mu się też wchodzić do tramwajów tym przednim wejściem, z plakietką “nur fur Deutsche”. Tam też rozpylał ten kwas, żeby uprzykrzyć życie Niemcom i volksdeutschom. Po działaniu takiego kwasu ubranie było zazwyczaj kompletnie zniszczone.
Później organizacja PET zasiliła “Szare Szeregi”.
Tak, wtedy już zaczęliśmy też na poważniej zajmować się bronią czy nauką akcji dywersyjnych. Ich nie było zbyt wiele, ja też w żadnej nie uczestniczyłem, ale byliśmy coraz lepiej przygotowani. To trwało praktycznie do wybuchu Powstania.
Zanim jednak się rozpoczęło, był pan w Czarnej Strudze, prywatnie, ale całość była niemalże jak rozpoznanie.
To było przed samym powstaniem, właściwie postąpiłem dość głupio, że się tam wybrałem, bo to był kompletnie prywatny wyjazd. Jak przyjechałem na stację, zaczęła się strzelanina, pociski armatnie, huk. Wszyscy od razu uciekli z pociągu, w tym również motorniczy. Pomyślałem wtedy, że już do Warszawy ten skład nie wróci, więc powrót szykował się piechotą. Kto wówczas atakował? Prawdopodobnie była to grupa czołgów radzieckich, która przedarła się do przodu za linię frontu, ostrzelała stację, Czarną Strugę i zawróciła. Ale to nie był jedyny sygnał, że zbliżają się Rosjanie. Wracając bowiem widziałem ludzi obładowanych od góry do dołu sucharami, jakimiś innymi paczkami z żywnością. Okazało się, że rabowali właśnie niemiecki magazyn z jedzeniem, bo przy tym ostrzale Niemcy uciekli, przestraszyli się tych czołgów. Ja zdołałem tylko podnieść z ziemi jakąś paczkę sucharów. Natomiast nie wykluczam, że na podstawie tego typu raportów o ostrzelanych pozycjach bardzo blisko Warszawy, podjęto decyzję co do samego powstania. “Monter” powiedział “Borowi”, że Sowieci już wjeżdżają na Pragę. A Czarna Struga leży przecież dobry kawał drogi dalej. Nie wytrzymali i wybuch był przedwczesny, trzeba było zacząć chociaż 1 września, a nie w samym środku kontrofensywy niemieckiej, którą przecież my widzieliśmy, bo dywizja pancerna Herman Goring już operowała na wschód od Warszawy.
Natomiast wracając do mojej wycieczki – wracając z tą paczką sucharów natknąłem się na patrol Kozaków w niemieckich mundurach. Żywność była wtedy cholernie droga, wszystko, co można było zjeść było cholernie cenne. Od razu mi to zabrali. Miałem też ze sobą książkę, którą czytałem w podróży – bardzo ostentacyjnie wyrzucili ją w zboże rosnące przy drodze. Zapamiętałem dobrze, jak wyglądali – na górze jakieś czerwone papachy, no i ten ich dowódca na koniu, typowy Kozak. Na szczęście nic nam nie zrobili, tylko pojechali dalej. Więc już wiedziałem nie tylko o ostrzale, ale też o tych Ukraińcach. Za nimi zaś minęliśmy ostatnią grupę – my szliśmy środkiem drogi, a bokami szli w szyku Niemcy w bojowej pozycji, z uniesionymi karabinami. Na hełmach gałązki, broń odbezpieczona, widocznie alarm po ostrzale. Szli, jakby mieli już odpierać sowieckie natarcie. Nie wiem, czy to było SS, czy jakiś inny oddział, ale czuć było, że idą walczyć. Bardzo się cieszyłem, że mnie wtedy front sowiecki nie odciął, bo gdzie ja bym się wtedy podział. Nikogo nie znałem, nikogo tam nie miałem, no i nie wziąłbym udziału w powstaniu. Wielu tak odcięło, jednego kolegę nawet z mojej sekcji, pseudonim Ramzes. Jego losy poznałem stosunkowo późno, bo po wojnie dostał się do Kanady, skąd wrócił dużo później, od razu kierując się do mnie do mieszkania. Patrzę – twarz znajoma, ale to brunet, a Ramzes był jaskrawym blondynem. Ale pokazuje stare zdjęcia – faktycznie, kiedyś blondyn, dziś brunet. Potwierdziłem, że działał z nami, został przyjęty do naszego środowiska, pisywał do nas listy z Kanady. No i opowiadał, jak to wyglądało w jego przypadku. Przed powstaniem wyjechał na wschód od Warszawy i znalazł się za frontem. Opowiadał, że od razu na apel pomocy stolicy ruszył na zachód, ale ilekroć próbował się przedostać chociaż do Wisły, Sowieci go zawracali. I tak miał szczęście, że go nie zamordowali albo nie wywieźli do łagrów. Mógł go w sumie uratować dość dziecinny wygląd, bo ludzi, którzy byli w wieku wojskowym Sowieci bezlitośnie zgarniali do siebie, albo przymusowo wcielając do Berlinga, albo – jeśli przyznał się, że należał do AK – w najlepszym wypadku wywożąc na Wschód.
Pana powstanie zastało na działce.
To było dość skomplikowane. Ja nie spodziewałem się powstania, wiedziałem o tej niemieckiej kontrofensywie, widziałem na własne oczy, jak Niemcy szli na wschód. Dodatkowo odwołane było pogotowie bojowe, które ogłoszono na tydzień przed powstaniem. Ja pełniłem wówczas dyżur na kolonii działkowej, gdzie uprawiałem jedną z działek na dolnym Żoliborzu. Wyszedłem tam już 31 lipca, przenocowałem na działce i… 1 sierpnia już o 14.00 było słychać strzały. Myślałem, że po chwili ucichnie, ale to się robi coraz głośniejsze. Jeszcze nie wierzyłem, że to powstanie, bardziej jakaś miejscowa ruchawka, może jakaś prowokacja Armii Ludowej. Wychodzę z działki na Marymont i od razu wpadam na niemiecki patrol. Całą okupację uniknąłem ich łap, a tu 1 sierpnia mnie haltują. Zaprowadzili mnie do jednostki, a tam pełno młodych ludzi, niektórzy w plecakach, w których mieli oczywiście wszystko, co potrzebne do wyjścia na wojnę. Dla Niemców – ganz klar. Nie ma wątpliwości. Ja akurat miałem dobre wytłumaczenie – miałem ze sobą opaskę dyżurnego działkowego, przez tłumacza-Ślązaka powiedziałem, że pracowałem na działce, po usłyszeniu strzelaniny wyszedłem, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ale to byłem ja. Tamci z plecakami mieli cholernie trudno, bo przecież szli ze wszelkim sprzętem. Ale był wśród nich jeden facet, który mówił fantastycznie po niemiecku, w dodatku bardzo sprytny. Tak ich zagadywał… Że ci, co strzelają, to są po prostu bandyci, że “co wy myślicie, że wszyscy Polacy to źli, że nie ma lojalnych wobec Rzeszy”? Wtedy to mi się wydawało oburzające, ale to było tylko w celu uratowania życia. I udało się. On sam był oczywiście z AK, z oddziału rozbitego w pierwszych chwilach zrywu. Niemcy przetrzymali nas przez noc i wypuścili. Nie powiem, że to byli dobrzy Niemcy, ale na pewno nie należeli do tych najgorszych. To nie było SS, tylko lotnictwo. Ich dowódca w ogóle nas potraktował po ojcowsku. Śmiałem się potem, że to musiał być niemiecki demokrata! Nasz, z NRD!
Spojrzał na nas, zobaczył, że młodzi chłopcy, więc stwierdził, że wypuszczają. Cud. Innych rozstrzeliwali, albo robili z nich niewolników do ciężkich prac. Pomijając tych, których gnano przed czołgami, często były to zresztą kobiety. Nam się udało wyjść z tego cało.
Został pan na Żoliborzu, który momentalnie odcięto.
Tak, odnalazłem Tadeusza Huskowskiego i grupę “zośkowców”. Oni wcześniej byli na Bielanach, gdzie wyczyścili nasz magazyn broni, potem zamierzali przejść na południe, bo nasz batalion miał punkt zborny na Woli. Żoliborz był już jednak tak obstawiony, że nie dało się z niego wyjść z uzbrojeniem. Początkowo Niemcy przepuszczali jeszcze ludzi przez wiadukt, o ile podczas przejścia trzymało się ręce wysoko w górze. Potem jednak zupełnie zamknęli ten teren. My więc znaleźliśmy się w Zgrupowaniu “Żniwiarz”, dokładnie w plutonie 226. To był bardzo romantyczny okres. Oczywiście, ginęli ludzie, ale walczyliśmy przede wszystkim z niemieckimi patrolami, w związku z czym te potyczki były zazwyczaj zwycięskie. Śmierć przynosiły raczej ostrzał nękający, artyleria czy moździerze, czasem jeszcze bombardowania, no i strzelcy wyborowi. Było bardzo niebezpiecznie, bo Żoliborz jest dość luźno zabudowany, dużo wolnych przestrzeni, które znajdowały się pod ostrzałem. Snajperzy-gołębiarze czaili się na strychach i strzelali do powstańców. Dużo też było przypadkowych pocisków, jeden zośkowiec, który był z nami zginął od pocisku armatniego. To był jednak i tak ten weselszy i przyjemniejszy okres powstania. Wierzyliśmy w sukces, w swoją siłę, wierzyliśmy, że uda nam się wygrać, tak jak wygrywamy te pojedyncze walki z Niemcami na Żoliborzu. Nie tylko odpieraliśmy ich od naszych pozycji, ale część też likwidowaliśmy czy nawet braliśmy jeńców.
A raz podarowali nam ciężarówkę pełną granatów! Podjechała pod naszą straż ogniową, my zaczęliśmy strzelać, a Niemcy w strasznym popłochu zaczęli z niej uciekać. Zaczęliśmy się zastanawiać, co z tym zrobić, tym bardziej, że jeśli się nie mylę, docierały już do nas informacje o “czołgu-pułapce”, który naszpikowany ładunkami wybuchowymi eksplodował po zdobyciu przez powstańców na Starym Mieście. Straszliwa masakra, kawałki ciał latające w powietrzu. Część osób twierdziła, że to u nas to też na pewno pułapka i pojazd zostanie zdetonowany, gdy wprowadzimy go za bramę, na nasze pozycje. Inni stwierdzili, że to niemożliwe, bo eksplozja nastąpiłaby przy naszym ostrzale. Ustaliliśmy: wprowadzamy. Rzadko kto umiał prowadzić samochód, teraz cała młodzież to potrafi, ale u nas był z tym problem. Znaleziono jednego, który usiadł za kółkiem, wjechał do nas, sprawdzamy, co tam się dzieje. W środku skrzynki. Zdejmujemy, otwieramy: granaty! Całe setki granatów, tych małych “jajek”. Niemców trafiła jasna cholera. Wściekli się, podesłali kilka godzin później samochody pancerne z działami i zaczęli nas ostrzeliwać. Walili w ścianę, ale my się po prostu trochę cofnęliśmy i przeczekaliśmy ostrzał. Wystrzelali, co mieli i odjechali, zaatakować frontalnie i wejść na nasz teren się bali. Potem był przełom. Nieudany atak na Dworzec Gdański.
Wyjątkowo krwawy.
Nie daj Boże. Niemcy byli doskonale uzbrojeni, tam był każdy rodzaj broni, gniazda karabinów maszynowych, granatniki, mnóstwo amunicji, mnóstwo dział, do tego pociąg pancerny, który kursował po torach i też do nas walił. Przedzieraliśmy się w nocy, podeszliśmy dość blisko. Niemcy co jakiś czas rozświetlali teren, spodziewając się ataku, ale robili to za pomocą rakiet. Gdy było jasno – padaliśmy na ziemię. Ciemno – biegliśmy. Potem jednak się zorientowali, że już atakujemy i odpalili wszystko, co mieli. Nad nami powstał po prostu sufit z ognia. Pociski było w nocy widać, one były takie świecące, przy tak gęstym ostrzale, wydawało się, że to po prostu ściana ognia tuż nad naszymi głowami, jakieś pół metra od ziemi. Nie można się już było poruszyć. Po pewnym czasie to ustało, ale zginęło 22 zośkowców. Ja też oberwałem, wzdłuż ramienia, leżałem na brzuchu i pocisk przeleciał mi właśnie po ręce. Dobrze, że we mnie, a nie w butelki zapalające, bo miałem takie ze sobą. Gdyby to się podpaliło, to bym się zamienił w żywą pochodnię. Ale kolega koło mnie zginął, cały obwieszony amunicją, z lekkim karabinem maszynowym. Widać było tylko, że strasznie blady i strużka krwi na szyi. Pewnie chciał rozstawić swoje stanowisko.
Podpełzł dowódca, powiedział, że zawracamy.
Skończył się ten okres euforii, zaczęło się przygnębienie. Wyszło w całej okazałości, jacy jesteśmy od nich słabsi militarnie, pod względem siły ognia przede wszystkim. Straszna klęska. Znowuż jednak przez dłuższy czas przestali nas atakować, przynajmniej tak intensywnie. Następne większe walki to była dopiero obrona fabryki Opla.
Pan jednak najpierw wrócił na kilka dni do domu, zresztą wtedy chyba przeżywając najbardziej traumatyczną historię z całej wojny.
Tak, dostałem urlop po odniesieniu rany i wróciłem do domu. Tam pewnego dnia straszliwy huk, jak przy przesuwaniu szafy. I faktycznie, to była tzw. “szafa”, czyli niemiecka wyrzutnia rakiet. Trzasnęło w nasz blok, sufit w jednym z pokojów się zawalił, od tej pory z korytarza widzieliśmy niebo. Był jeszcze naloty sztukasów, ale tutaj na szczęście bomby spadały albo na podwórko, albo w ogóle za blok, na obecny Skwer Żniwiarza. My siedzieliśmy w piwnicy, bojąc się, czy się to wszystko na nas nie zawali i nas nie zasypie żywcem. Rodzice przenieśli się wtedy do willi znajomych, a ja wróciłem do walki.
Zapamiętałem szczególnie jedną sytuację, gdy w którejś z hal my trzymaliśmy jeszcze jedną jej stronę, z drugiej zaś wchodzili już Niemcy. Dzieliła nas gruba ściana, która po środku miała sporych rozmiarów dziurę. Ja byłem na warcie tuż przy niej, pilnując, czy Niemcy nie przechodzą. Ale i oni się pilnowali – cały czas oświetlali tę dziurę i sprawdzali, czy my nie atakujemy. I oni się bali, i my. A to był już okres, gdy mieliśmy też trochę sprzętu, nawet przeciwczołgowego. Co prawda większość zrzutów trafiało na niemieckie pozycje, w dodatku duża część sprzętu zrzucanego bez spadochronów po prostu ulegała zniszczeniu, ale trafiły nam się długie rusznice przeciwczołgowe. Nic dziwnego, że nie atakowali bardziej zdecydowanie. Oczywiście do momentu, gdy zaatakowali nas pełną mocą, już na sam koniec.
Jak to przebiegało?
W przedostatni dzień przypuścili szturm. To, co mieli na Woli czy Starym Mieście, rzucili na nas. Energiczny atak czołgów i piechoty. Ogromne siły, ale też my wtedy nastrzelaliśmy się za wszystkie czasy, za cały okres okupacji i za całe powstanie. Byliśmy przygotowani, że zginiemy, tak czy owak, jeśli nie w walce, to w rzezi, jaką zafundują po przejęciu Żoliborza i powstańcom, i ludności cywilnej z tego regionu. Mieliśmy już tylko jeden cel – sprzedać skórę jak najdrożej, wybić jak najwięcej, zanim samemu zginiemy. Nikt już nie liczył amunicji, wiedzieliśmy, że to koniec. Bitwa na całego. Do ostatniej kropli. Było mi smutno, bo przecież na Żoliborzu i rodzice, i znajomi, a tutaj się podpisywał wyrok na nas wszystkich.
Z drugiej strony dochodziły do nas informacje, że alianci wymusili na Niemcach uznanie nas za kombatantów, czyli też traktowanie jak jeńców wojennych. To wiązało się z szeregiem konsekwencji, bo przecież alianci również trzymali jeńców niemieckich, na których mogli wykonać ewentualny odwet. Oni rzeczywiście tego posłuchali, bo wcześniej jeńców rozstrzeliwano, albo wysyłano do obozów koncentracyjnych, zazwyczaj według klucza, że jak z bronią – to rozstrzelać, jak bez broni, ale “wyglądał na powstańca” – to do obozu. Ale czy dotrzymają tych umów wobec nas? Raczej sądziliśmy, że i tak nas wszystkich wymordują.
Przedarto się jednak do was z rozkazem kapitulacji.
Tak, rozmowy kapitulacyjne trwały już wcześniej. Ja spotkałem już po powstaniu jednego z parlamentariuszy, którzy ustalali warunki i sposób rozmów. Oni opowiadali, że główna komenda niemiecka wysłała ich na Żoliborz, żeby przekonać nas do zakończenia walki. Nie było łatwo, bo ponoć okrutnie strzelaliśmy, dopiero z jakimiś białymi płachtami udało się im przedostać. Pomijając, że powstanie w ogóle się kończyło, Niemcy przechwycili nasze plany, które zakładały przebicie się do Wisły i ewakuację pontonami na drugi brzeg. Zapowiedzieli, że pokryją ten teren tak gęstym ogniem, że nikt nie wyjdzie. “Alles rollen”, wszystkich zrolują.
Przedarliśmy się wtedy do płonącego bloku przy Mickiewicza. Usłyszeliśmy, jak mówi dowódca: panowie, walczyliśmy najdłużej, poddajemy się ostatni. Armia Krajowa przeszła do nas z poleceniem kapitulacji. Składamy broń i stajemy się jeńcami wojennymi. Prosto z walki trafiliśmy do niewoli.
I od razu do obozów.
Tak, to było bardzo przykre, ale też dzięki temu, że trafiliśmy do niewoli niemieckiej, uniknęliśmy polowania NKWD. Na początku to właśnie oni wzięli na celownik akowców, dopiero potem przejęło ich UB. Gdy ja wróciłem do Polski, w 1946, jesienią, to był okres złagodzenia, przynajmniej wobec żołnierzy. Dowódców faktycznie, nadal szkalowano i oczerniano, nazywając zdrajcami, ale żołnierzom odpuszczono. Były nawet materiały o tym, że bohaterscy młodzi ludzie byli wykorzystani przez zdrajców Polski, choroba jasna! Ale niewola niemiecka też do najprzyjemniejszych nie należała, praca od świtu do zmierzchu przy głodowym jedzeniu. Dobrze, że w fabryce cukru, przynajmniej można było trochę skubnąć na obiad, bo dostawaliśmy tylko małe śniadania i kolacje. Zdrowe to nie było, ale tylko tak mogliśmy coś dojadać. Cały szlak jeńca wyglądał tak, że prosto z walki przeszliśmy na Plac Wilsona, potem z Powązek przeniesiono nas do Pruszkowa, potem w bydlęcych wagonach w okolice Magdeburga, do Altengrabow. Początkowo spaliśmy na gołej ziemi, przysłonięci tylko takimi namiotami, które nawet nie chroniły od wiatru. Potem, w Bawarii, doskwierał nam głównie głód i wszechobecne wszy. Poprawiło się dopiero w połowie marca, gdy zaczęły dochodzić paczki Czerwonego Krzyża. Potem zaś przyszli Amerykanie i po bardzo krótkiej strzelaninie nas oswobodzili. Zapamiętałem wtedy tę ogromną pokorę Niemców, którzy znaleźli się nagle po drugiej stronie krat. Rzucano im pogardliwie niedopałki, a oni się na nie rzucali. My zaś trafiliśmy do Maczkowa, miasta podarowanego Polakom i nazwanego na cześć generała Maczka.
Jak wyglądało życie w Maczkowie?
Wszystko było polskie! Szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum. Ja dołączyłem do II klasy licealnej, ukończyłem ją i zdałem maturę. Przyspieszony kurs, ale z bardzo dobrą kadrą profesorską. Wtedy też, już z maturą, zdecydowałem się wrócić do kraju.
Wcześniej był strach?
W Niemczech, już po oswobodzeniu, mieliśmy dylemat, czy wracać do Polski. Dochodziły do nas wiadomości o tym, że NKWD wyłapuje, torturuje i rozstrzeliwuje akowców, niektórych zaś wysyła też do łagrów. Wrześniowcy, czyli jeńcy, którzy spędzili wojnę w obozach po klęsce kampanii wrześniowej, chcieli wracać, my, żołnierze AK, którzy już trochę Sowietów poznali, raczej się nie garnęliśmy. A propaganda PRL była wściekła, ulotek, namawiających do powrotu było mnóstwo. “Nie wierzcie kłamstwom burżuazyjnej propagandy”. Pamiętam do dziś: “wmawiają wam, że jest kolektywizacja wsi? Przecież nic takiego nie ma miejsca!” – krzyczeli w 1945, w 1946 roku. W 1948/49 roku już kolektywizowali. “Kłamią wam, że nie ma prywatnego handlu? Przecież jest!” – i tak dalej, zachęcali, że jest normalnie. Był też jeden facet, który nas cholernie namawiał, podejrzewam, że to mógł być jakiś agent. On powielał nam treść ulotek – sanacja zbankrutowała, teraz jest czas, by we współpracy z Krajem Rad budować wolną Polskę, wszyscy dostaniemy Krzyże Grunwaldu, wracajmy. Słuch o nim zaginął po tym, jak wrócił. Natomiast faktycznie, trzeba było się potem cały czas pilnować. Nie rozpowszechniać, jak to się wtedy mówiło, “reakcyjnych plotek”. Nie mówić nic przeciwko władzy przy ludziach niepewnych. Nie krytykować komunistów. Jeśli komuś się to przytrafiło, to zawsze na przesłuchaniach wyciągano mu przeszłość. “Z AK? No jak z AK to wiadomo, że szpieg”. Kolejna sprawa, organizacje młodzieżowe. Wszyscy, którzy wrócili z zachodu już na wyjściu byli brani za szpiegów. A jak jeszcze nie należał do organizacji młodzieżowej? Wtedy się mówiło: o, bierny. W przeciwieństwie do tych “zorganizowanych” byli “bierni”. A bierny, z zachodu, to już w ogóle podejrzany. W Toruniu jeszcze się nigdzie nie zapisałem, mieszkałem tam zresztą tylko rok. Namówiono mnie, żebym zaczął studia w Poznaniu, który uchodził za dość liberalny.
Początkowo faktycznie, było względnie spokojnie. Ale żeby mieć miejsce w domu akademickim, musiałem być w organizacji, no bo jak – bierny, a w domu. No to zapisałem się do ZBOWiD-u. Związek Bojowników o Wolność i Demokrację, brzmiało nawet normalnie, bo jeszcze była druga nazwa – Związek Bojowników z Faszyzmem i Najazdem Hitlerowskim o Niepodległość i Demokrację. To już dość długie. Poszedłem tam, wszystko w porządku, zaraz będę już “zorganizowany”, będzie miejsce w domu studenckim, aż tu wypalają – ale wie pan, musi pan jeszcze uregulować tutaj takie sprawy, o, tutaj za zasłonką. Wchodzę za zasłonkę, a tam dwóch umundurowanych funkcjonariuszy UB. Pytają mnie, dlaczego dopiero teraz się zapisuję, czemu nie wcześniej. Zastanowiłem się, nie wiem, czy w Toruniu był jakiś oddział ZBOWiD-u, ale stwierdziłem, że to zabrzmi wiarygodnie.
– Ale przecież w Toruniu nie ma oddziału ZBOWiD-u.
– Eee… A rzeczywiście, rzeczywiście, nie ma.
Oni też pewnie nie wiedzieli. Początkowo na spotkaniach tej organizacji były tylko pogadanki ideologiczne, ale potem zaczęli się dobierać do AK. Zrobiło się dość niebezpiecznie, zaczęły się kręcić dość podejrzane typy, pojawiły się pytania, skąd jestem, kogo znam, jak wróciłem do Polski. Przestałem tam przychodzić, płacić składki, odpuściłem. Czuło się, że te macki się rozwijają, że coraz więcej jest szpicli, tajnych współpracowników, kapusiów. Nawet lewych działaczy. Przeniosłem się do Warszawy. Tam z kolei też było trochę inaczej, w Poznaniu bowiem nikt raczej oficjalnie, jak to się określało, nie ujawniał swojego “reakcyjnego oblicza”. A w stolicy… Cóż. Ujawniali swoje “reakcyjne oblicze”. Co najmniej poprzez ironiczne wypowiedzi o władzy, które przecież były niemal zbrodnią.
ZASZCZYT WYSŁUCHAĆ MIAŁ JAKUB OLKIEWICZ
Dziękuję za gościnę XIV Drużynie Harcerskiej im. Stanisława Sieradzkiego “Śwista” i rodzinie Langoszów.