Reklama

W Polsce nie startują Madonny maratonów

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

12 września 2017, 11:03 • 18 min czytania 10 komentarzy

24 września odbędzie się 39. edycja PZU Maratonu Warszawskiego. Dziś to obok Tour de Pologne chyba największa cykliczna impreza w naszym kraju. A jeszcze w 2002 roku miała się nie odbyć, ponieważ pies z kulawą nogą nie interesował się wówczas w Polsce bieganiem. Właśnie wtedy organizacją całego zamieszania zajął się Marek Tronina, który dowodzi nim do dziś. Jak ten event rozwijał się w ostatnich latach? Dlaczego jego szef nie jest do końca zadowolony ze współpracy z władzami Warszawy? Czemu zdolny dziennikarz, który na IO w Atlancie komentował złote walki naszych zapaśników, porzucił TVP, by docelowo zająć się maratonami? Zapraszamy do lektury.

W Polsce nie startują Madonny maratonów

W wyniku kłopotów ze znalezieniem odpowiednich połączeń lotniczych Yared Shegumo doleciał na igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro zaledwie kilka godzin przed swoim startem. Odkąd jesteś dyrektorem PZU Maratonu Warszawskiego, zdarzyła ci się podobna historia?

Aż takich problemów to na szczęście nie miałem, ale kiedyś zawodniczka spóźniła się na start, boposzła do toalety. To był 2010 rok, lekkoatletka nazywała się Tetiana Hołowczenko. Dziewczyna za mocno nawodniła się przed biegiem, więc musiała skorzystać z toi-toia. Gdy w nim przebywała, to padł strzał startera. W związku z tym ruszyła na trasę maratonu mniej więcej półtorej minuty po wszystkich, a mimo to udało jej się wygrać zawody.

Zanim gwiazdy muzyki przylecą do danego kraju na koncert, czasem stawiają jakieś dziwaczne żądania. Ponoć np. Madonna chce, żeby jej garderoba wyglądała dokładnie tak, jak ulubiony pokój w domu. Spotkałeś się z podobnymi oznakami sody u najlepszych biegaczy, których zapraszałeś do Warszawy?

Jeśli już używasz takiej analogii, to muszę przypomnieć, że u nas nie startują Madonny maratonów. Takie gwiazdy to mogą występować w Berlinie, Londynie, Bostonie czy Nowym Jorku. My nie jesteśmy tą samą ligą, więc nie mamy zawodników o wysokich oczekiwaniach. To przeważnie są ludzie skupieni nie na stawianiu warunków, a na tym, by po prostu szybko przebierać nogami w trakcie maratonu. I fajnie, bo to w sumie sprawia, żżycie organizatora jest łatwiejsze.

Reklama

(c) Wszelkie prawa zastrze¿one, fot: www.sportografia.pl

Kiedy spytałem biegacza i dziennikarza Tomasza Smokowskiego czym różnią się maratony na świecie od twojego, powiedział, że głównie liczbą kibiców. W Tokio na każdym metrze zawodników dopingują tłumy, u nas są odcinki, na których jest pusto.

I prędko to się nie zmieni. W Polsce sport nie jest jeszcze do końca zrozumiały przez ogół. Ludzie nie łapią, że ten, który człapie sobie podczas maratonu na wynik w okolicach czterech godzin, jest równie dobrym sportowcem jak ten, który go wygrał. Obu należy się szacunek, bo każdy biegnie najszybciej jak potrafi, tyle że potrafią nieco inaczej (śmiech). Warto byłoby wyjść na ulicę i ich wspierać w dniu biegu, ale mało komu się chce, taka prawda. A szkoda, bo tysiące gardeł przy trasie potrafią nieść zmęczonego zawodnika do przodu. Kto kiedykolwiek biegł w dużym maratonie za granicą, ten doskonale wie o czym mówię.

Może i miałbym ambicję, żeby w Polsce widownia była większa, natomiast uważam, że na dziś przyciągnięcie tysięcy fanów na trasę maratonu jest mało prawdopodobne. Musi upłynąć trochę czasu, żebyśmy dojrzeli do kibicowania, tak jak po zmianach ustrojowych musiało minąć ileś lat, żeby zapanowała u nas moda na ruch fizyczny. Zwróć uwagę, że nastała wtedy, kiedy ludzie zaczęli już nieźle zarabiać, co zaspokoiło ich podstawowe aktywności. W związku z tym zainteresowali się tym co można zrobić, by żyć zdrowiej.

Na razie chyba nie ma więc szans, by PZU Maraton Warszawski był światowej czołówce biegów ulicznych.

Kiedyś myślałem, że po iluś latach pracy z tą imprezą awansujemy do czołowej dwudziestki. Obecnie to jest nierealne, na dziś nasz bieg jest w piątej lub szóste dziesiątce światowych maratonów, taka prawda. W uzyskaniu prestiżu nie pomaga nam fakt, że w Warszawie odbywają się dwa maratony rocznie, co w dużych metropoliach jest praktycznie rzeczą niespotykaną.

Reklama

Próbowałeś kiedyś dogadać się z organizatorami Orlen Warsaw Marathonu i zrobić jedną wspólną dużą imprezę?

Tak.

Rozwiń się proszę.

Przedstawiliśmy nasze pomysły, ale nie dostaliśmy na nie żadnej konkretnej odpowiedzi. Szkoda, bo razem, po połączeniu sił, moglibyśmy stworzyć ekskluzywny produkt, a tak nic z tego.

Moje prywatne zdanie jest takie, że Orlenowi jego własny maraton w ogóle nie jest potrzebny. Szczególnie, że w tym roku doszło do paradoksu – więcej ludzi biegło maraton w Krakowie, niż w Warszawie, co najlepiej pokazuje, że prestiż tego drugiego raczej spada. No ale nazwa Orlen Warsaw Maraton zafunkcjonowała w społeczeństwie, więc teraz firmie pewnie głupio powiedzieć „stopi się wycofać. Pewnie myślą, że zostałoby to źle odebrane przez opinię publiczną, dlatego dalej się w to bawią. Jakby co, podkreślam, że nadal jestem otwarty na współpracę z nimi.

Pawel-Kostecki-oztatni-zawodnik-na-mecie-10-PZU-Polmaratonu-Warszawskiego-2-1

W ciągu roku często otrzymujesz od znajomych i przyjaciół sugestie co do tego, jak powinna wyglądać trasa kolejnej edycji twojej imprezy?

Coraz rzadziej zdarza się, żeby ktoś zadzwonił i powiedział, żten podbieg jest za ciężki i powinien zniknąć”. Przeważnie jeśli już ktoś się od mnie odzywa, to słyszę teksty w stylu tej trasy już nie zmieniajcie, jest naprawdę spoko.

Mówią do mnie w ten sposób, jakby od Marka Troniny wszystko zależało. Tak nie jest, my nadal pracujemy w warunkach bojowych, w Warszawie cały czas się coś dzieje. Nie ma szans, żebym ja sobie wymyślił jakąś trasę, która potem zostanie w 100% przełożona na rzeczywistość. Przykład? Myśmy chcieli w tym roku zrobić identyczny bieg, jak w poprzednim. Uzgodniliśmy już wszystko z urzędami, po czym przyszło pismo, z którego wynikało, iż ktoś zapomniał nam powiedzieć, że będzie remont Krakowskiego Przedmieścia, więc realizacja naszych planów nie wchodzi w rachubę. Szczęście w nieszczęściu, że wypadał tam start biegu, a nie np. jego połowa. Zawsze można go przesunąć o kilometr i będzie OK, nie wiem co byśmy zrobili, gdyby za pięć dwunasta okazało się, że na dwudziestym drugim kilometrze maratonu jest remont (śmiech).

Jakbyś określił stosunek miasta do twojej imprezy? Pomaga ją przeprowadzić, nie przeszkadza, a może właśnie rzuca kłody pod nogi?

Moim zdaniem po tylu latach prostu nadal nie bardzo kuma to, co my robimy. Ja nie czuję, żeby kiedykolwiek istniało ze strony Warszawy takie realne zrozumienie dla naszych działań. Myślę, że jakbyśmy poinformowali władze stolicy, że w tym roku nie zorganizujemy maratonu bo coś tam, to nikt nie powiedziałby do nas przecież ta impreza musi się odbyć!. Raczej wzruszyliby ramionami i tyle. Oczywiście nie mówię tu o wszystkich pracownikach ratusza, bo wielu wspiera naszą inicjatywę naprawdę mocno. Ale co do ogólnej strategii i sytuacji, to moje odczucia są właśnie takie.

To o tyle dziwne, że przecież bieganie stało się w ostatnich latach w Polsce bardzo popularne, więc na współpracy z organizatorami maratonu można wiele ugrać.

Mam wrażenie, że nasze działania budzą u polityków więcej niepokoju niż satysfakcji. Władza już chyba tak ma, że potrzeba odczucia doraźnego komfortu, wynikającego z tego, że nikt nie wchodzi jej na głowę, jest większa niż chęć działania. Brakuje zrozumienia tego, że ludzie, którzy startują w maratonie poświęcają” dużą część swojego prywatnego czasu na to, by się do niego przygotować. Dzięki temu zmieniają się fizycznie, psychicznie i z tego powodu te biegi są tak istotne. To jest ich najważniejszy cel, dlatego warto je przeprowadzać, ale nie każdy to łapie, niestety.

Żeby nie było, że tylko narzekam – owszem, dostajemy 200 tys. złotych od ratusza na maraton. To jest powiedzmy jakieś 7% budżetu imprezy, więc szanuję to, ale mi nie chodzi wyłącznie o tego typu pomoc. Ważniejsze od kasy byłoby dla mnie zaangażowanie w to, żeby ta impreza bywały lepsza. Tego, niestety, brakuje. Przykład? Wiem, że jak mam jakiś problem z biegiem, to nawet nie ma co odzywać się do osób odpowiedzialnych za sport w Warszawie – i tak nikt nie pomoże, ze wszystkim muszę uporać się sam.

Swoją drogą, chciałem kiedyś „wyjść” z centrum i zrobić maraton obrzeżami miasta. Wymyśliłem więc trasę, która byłaby rewolucyjna. Zaczynała się na torze wyścigów konnych na Służewcu, biegła przez Włochy, Bemowo, dopiero końcówka miała się odbyć śródmieściu. Poszedłem z tym do inżyniera ruchu, powiedział, że mu się podoba, bo centrum nie będzie zablokowane. Ucieszyłem się, ale musiałem jeszcze to ustalić z ZTM-em. Kiedy przedstawiłem im swój pomysł, powiedzieli, że nie ma mowy. Wszędzie są linie tramwajowe, które musielibyśmy wyłączyć z ruchu, co odetnie na kilka godzin poszczególne dzielnice od świata. Na to nie możemy sobie pozwolić” – usłyszałem coś takiego, no i temat się zakończył. W efekcie musiałem wrócić do sprawdzonych miejsc, na które zawsze jest zgoda. Jeśli czyta ten wywiad ktoś, kto mieszka np. na ulicy Szwoleżerów, to chce, żeby wiedział, iż mu współczuję, że maraton regularnie nią przebiega. Nie jest jednak tak, że robię to na złość mieszkańcom, po prostu – jak wspomniałem – nie mam za dużego wyboru, to właśnie jeden z efektów braku entuzjazmu ze strony miasta. A naprawdę moglibyśmy, łącząc siły i potencjał, mieć w Warszawie jeden wielki, europejski maraton na 10-12 tysięcy biegaczy. A to już byłoby coś.

(c) Wszelkie prawa zastrze¿one, fot: www.sportografia.pl

Zostańmy jeszcze przez chwilę świecie polityki – patronat nad biegiem ma prezydent Andrzej Duda, co jakiś czas temu nie spodobało się części internautów. Odpisałeś im w ostrym tonie w oświadczeniu.

Andrzej Duda został wybrany w maju 2015, a już we wrześniu patronował maratonowi. Nikomu to wtedy nie przeszkadzało, rok temu było podobnie. Nagle jakiś czas temu podniosły się głosy, że to skandal i bieg nie powinien być upolityczniony. Ja się pytam: ale o czym w ogóle mowa? Przecież gdy prezydentem był Bronisław Komorowski, też miał patronat nad maratonem. Po prostu tak kiedyś sobie wymyśliliśmy, że chcemy, aby głowa państwa była związana z naszą imprezą, bez względu na to, kto nią będzie. Gdybym teraz powiedział, że nie chcę mieć nic wspólnego z prezydentem Dudą, byłby to z mojej strony akt polityczny, opowiedzenie się po jednej ze stron. Nie zamierzam tego robić. A że moje oświadczenie było ostre? Wiesz, uczestnicy dyskusji na profilu maratonu na Facebooku też nie bawili się w dyplomację, więc mi też nie chciało się być delikatnym.

Pogrzebmy trochę w przeszłości – swój pierwszy maraton zorganizowałeś w 2002 roku. Wtedy ta impreza była dużo, dużo mniejsza od ostatnich edycji.

Ukończyło ją 307 osób. Jaki ja wtedy byłem naiwny! Myślałem, że organizacja zawodów jest łatwą sprawą, co oczywiście jest nieprawdą. Przekonałem się o tym boleśnie już w pierwszych dniach, gdy się za to wziąłem, ale też od samego początku zauważyłem, że wiele można zdziałać pasją i zaangażowaniem. Gdybyśmy nie mieli wtedy mega determinacji, bieg po prostu by się nie odbył. My nie mieliśmy wówczas nic – doświadczenia w robieniu imprez, pieniędzy, znajomości. Nic.

Jak w ogóle doszło do tego, że się za to wziąłeś?

Poprzedni organizatorzy ogłosili oficjalnie, że w 2002 roku nie będzie Maratonu Warszawskiego, bo po prostu nie sposób go przeprowadzić. Ja byłem wtedy gościem, który wiosną ukończył swój pierwszy maraton, w Krakowie. Uznałem po nim, że jesienią pobiegnę w Warszawie, aż tu nagle czytam, że chyba nie spełnię tego planu, bo bieg się nie odbędzie. Szukałem wówczas pomysłu na siebie, byłem już nieco poza dziennikarskim światkiem, żyłem z tłumaczeń, zarabiałem fajną kasę, ale nie kręciło mnie to. Kiedy więc zobaczyłem jak wygląda sytuacja z biegiem, pomyślałem to jest to, na to czekałem!.  Skrzyknęliśmy się w kilka osób w internecie i zaczęliśmy działać. Jakie my wtedy mieliśmy pomysły! Jednym z nich było to, żeby zrobić maraton po chodniku. To wszystko brzmi teraz uroczo, ale wtedy byliśmy załamani sytuacją – nie ma kasy, nie ma doświadczenia, nie jesteśmy żadnym podmiotem uprawnionym do organizacji biegu, który powinien się odbyć za osiem tygodni.

Jakim cudem się udało?

Odpowiedź jest w twoim pytaniu: to był cud, dokładnie. Daliśmy radę, bo wszystko maksymalnie uprościliśmy. Bieg odbył się na jedenastu pętlach, załatwiliśmy od wojska namioty, hotel Europejski udostępnił nam arkady,w  których zorganizowaliśmy biuro zawodów, numery startowe drukowałem w domu, żeby było taniej, i jakoś to poszło. Pomogła też Poczta Polska, dali 30 tys. złotych – z dzisiejszej perspektywy jest to śmieszna suma – i zostali głównym sponsorem eventu.

Po wszystkim nie chciałeś tego rzucić w cholerę?

Wprost przeciwnie. Dostałem zastrzyk energii, uznałem, że aby to robić dobrze, muszę się z tego utrzymywać, że to musi być moja praca. Miałem bardzo dużo energii i zacząłem działać. Pierdzielnąć chciałem to wszystko później, jesienią 2003, 2004 i 2005 roku, kiedy było tyle fuck-upów, że uznałem, iż się do tego nie nadaję. Myślałem Marek, beznadziejny z ciebie organizator. O dziwo ludzie tego nie zauważali i po maratonach mówili, że było zajebiście. Przełomowy był dla mnie bieg w 2013, drugi, który kończył się na Stadionie Narodowym. Po nim poczułem satysfakcję, powiedziałem ludziom, że tak to miało wyglądać od początku. Czyli potrzebowałem jedenastu lat, by spełnić własne oczekiwania.

Ekiden-2015

Brałeś udział w maratonach na całym świecie. Który urzekł cię najbardziej?

Ten w Jerozolimie. Poza tym, że to przepiękne miasto, jedna z kolebek naszej cywilizacji, to samo podejście Izraelczyków do biegu jest świetne. Odbywa się w piątek przed szabatem, paraliżuje właściwie cały miejski ruch, a mimo to nie spotkałem się tam z choćby jedną oznaką niezadowolenia. Patrząc od strony kierowców aut – trasa jest dramatyczna, coś jakby u nas w Warszawie przeprowadzić maraton, którego uczestnicy przebiegaliby przez wszystkie mosty. W stolicy doszłoby wtedy chyba do rozruchów, tam przyjmuje się to na spokojnie. No i zaangażowanie miasta w bieg jest naprawdę duże, pewnie dlatego, że jego burmistrz sam jest maratończykiem.

A jak oceniasz słynny Berlin, w którym padło sześć ostatnich rekordóświata panów?

Mają piekielnie szybką trasę, to fakt. Ale jak byłem tam kilka lat temu, doznałem szoku gdy zobaczyłem biuro zawodów. To największa impreza biegowa, więc zakładałem, że będzie prezentować się okazale. Nic z tego, wyglądało kiepsko, ale tak naprawdę słabo. Przez chwilę pomyślałem, że chociaż w tym elemencie Niemcy są dwie dekady do tyłu za naszym maratonem (śmiech).

Z Warszawą jesteś związany nie tylko jako organizator maratonu, ale i kibic Polonii Warszawa. Serce krwawi, gdy widzisz w jakim miejscu jest teraz ukochany klub?

To dla mnie trudny temat – obawiam się, że sekcja piłkarska tej drużyny już się nie podniesie. Wewnątrz klubu doszło do tylu tarć, że ja nie widzę szans, aby wyszedł kiedykolwiek na prostą. Niesamowita energia, która była w nim w 2013 roku, kiedy zespół został pozbawiony licencji do gry w ekstraklasie, została zmarnowana przez ludzi, którzy nie rozumieli, że pieniądze nie są najważniejsze.

Czyli pozostaje ci wspominać 2000 rok, kiedy Polonia zdobyła mistrzostwo kraju. Byłeś na Łazienkowskiej podczas słynnego meczu z Legią, wygranego 3:0?

Nie, akurat oglądałem to spotkanie w domu ze szwagrem, który zdziwił się, że jestem kibicem Polonii. Chyba niezbyt często patrzyliśmy razem derby, więc jak zobaczył moje reakcje na kolejne bramki dla Czarnych Koszul, to był lekko zdumiony. W ogóle to mi podoba się model poznański, gdzie kibice Lecha i Warty nie są nastawieni przeciwko sobie, szkoda, że tak nie jest w Warszawie. No ale to nieporównywalne sytuacje, wiem.

Czyli jak Legia zdobywała w ostatnich latach mistrzostwo cieszyłeś się?

Na pewno bardziej niż jakby po tytuł sięgnął Lech. Chociaż generalnie jest mi to już coraz bardziej obojętne. W piłce pojawiło się tyle kasy i zepsucia, że dla mnie to w coraz mniejszym stopniu jest sport. Drażnią mnie też oszołomy, których nie brakuje na stadionach. Lansują jakąś swoją filozofię, a tak naprawdę nie mają o niej zielonego pojęcia. Nie potrafią powiedzieć dwóch mądrych zdań na tematy, o których paplają w nieskończoność, jak Powstanie Warszawskie czy Żołnierze Wyklęci. I jeszcze chodzą w bluzach, na których jest napisane coś w stylu Dla Ciebie Ojczyzno cały nasz chuligański trud”… Człowieku, co to w ogóle jest, bądźmy poważni. Podsumowując temat piłki: na dziś najbardziej dopinguję reprezentację, jej mecze jako nieliczne wywołują we mnie emocje.

Zanim wziąłeś się za organizowanie maratonów, byłeś m.in. dziennikarzem TVP. W 1996 roku poleciałeś do Atlanty, gdzie polscy zapaśnicy wymiatali – zdobyli pięć medali, w tym trzy złote.

To były jedne z najpiękniejszych dni w moim życiu, bo przecież robiłem sprawozdania z ich walk. Zabawne, że starcie Ryśka Wolnego o złoto było jednocześnie moimpierwszym komentarzem na żywo w telewizji. Człowiek gada do mikrofonu, ma świadomość, że słuchają go miliony, a jednocześnie nigdy wcześniej tego nie robił – niezła historia, prawda? Tak w ogóle przystąpiłem do tej walki bardzo rozentuzjazmowany, bo z pół godziny wcześniej po złoto sięgnął Paweł Nastula. To działo się w tej samej olbrzymiej hali, przedzielonej taką dużą kotarą. Niestety, nie mogłem obserwować jego walki na żywo, czekałem bowiem na stanowisku na swoje wejście na wizję. Po wszystkim radość była jeszcze większa, szczególnie, że Rysiek zlał Francuza, z którym rok wcześniej przegrał finał mistrzostw Europy. To było o tyle niesamowite, że jechał do Atlanty z dziką kartą! Chwilę potem swoją walkę wygrał Andrzej Wroński i na koniec niedzieli mieliśmy na swoim koncie cztery złota, bo przecież dzień wcześniej odpaliła Renata Mauer. Tym samym Polska została liderem klasyfikacji medalowej, to było coś kompletnie niewyobrażalnego.

Jakim cudem nie komentowałeś live np. półfinałów i tak dalej?

To były takie czasy, że na żywo pokazywano z igrzysk tylko starcia finałowe. Być może za dodatkową dopłatą można było dokupić bezpośredni dostęp do mniej ważnych walk, nie wiem, w każdym razie TVP tego nie zrobiła. Zatem wcześniej komentowałem m.in. pojedynki Wrońskiego i Wolnego, ale wyglądało to tak: siedziałem na trybunach z kamerzystą Tadeuszem Jeżakiem. On nagrywał poszczególne starcia, ja miałem mikrofon podłączony do kamery i coś tam o tych walkach opowiadałem. Potem wysyłało się to do Warszawy i dopiero wtedy szło na wizję. Tak robiło się telewizję zaledwie dwie dekady temu mój drogi.

Trzecim złotym zapaśnikiem został Włodek Zawadzki.

To też ciekawe – przed igrzyskami regularnie biegałem Wałem Międzyszyńskim. Długie, nudne treningi, więc wizualizowałem sobie podczas nich różne rzeczy, np. to, że komentuję walkę Włodka o złoto w Atlancie. No i proszę – jakiś czas później się spełniło, wraz z pozostałymi chłopakami rozwalił system. Tu należy docenić jeszcze Jacka Fafińskiego, który sięgnął po srebro i brązowego Józka Tracza.

Marek-Tronika-biegnie-polmaraton

Dzięki ich sukcesom stałeś się na chwilę pierwszym głosem Telewizji Publicznej.

Człowieku, poznałem co to prawdziwa sława – nawet w jakimś audiotele w TVP padło pytanie: jak nazywał się komentator zapasów na igrzyskach w Atlancie? (śmiech). Co ciekawe, te zapasy wróciły do mnie po latach. Tuż po IO w Piotrkowie Trybunalskim, w takim olbrzymim namiocie cyrkowym, odbyły się mistrzostwa Polski w stylu klasycznym. Wziąłem w nich udział w roli gospodarza imprezy. Niedawno poproszono mnie, abym znowu poprowadził podobny event w trakcie zawodowej ligi zapaśniczej. To będzie super powrót, bardzo się cieszę.

Rozmawialiśmy o Bronisławie Komorowskim i Andrzeju Dudzie, przy okazji Atlanty warto wspomnieć kolejnego prezydenta – Aleksandra Kwaśniewskiego. Z dzieciństwa pamiętam takie sceny z TV, gdy szalał na widowni po każdym medalu zdobytym przez zapaśników.

Miałem z jego powodu olbrzymie nieprzyjemności.

Dlaczego?

Wbrew pozorom na igrzyskach nie ma zbyt wielu głów państw, więc obecność naszej wzbudziła sporą ciekawość, dlatego kamery często pokazywały pana Kwaśniewskiego. Gdy do tego dochodziło, to naturalnie o nim opowiadałem. Po wszystkim wracam do kraju i myślę sobie, że dostane pochwały od mojego ówczesnego szefa, Mariana Kmity. W końcu nie spaliłem się podczas ważnych wydarzeń, mało tego, niektórzy mówili, że poszło mi całkiem przyzwoicie. Pełny entuzjazmu wchodzę więc na spotkanie z nim i w pierwszym zdaniu słyszę, żo tym prezydencie to pan za dużo mówił”.

I to jest podsumowanie? To jest podsumowanie? Ja to jednak jestem wiecznie skazany na problemy politycznie, co by nie zrobić to źle, jak się nie obrócisz – dupa zawsze z tyłu (śmiech).

Do TVP trafiłeś 2,5 roku przed igrzyskami.

Wziąłem udział w konkursie, tylko dlatego, że przekonała mnie rodzina. Dla mnie Włodzimierz Szaranowicz czy Dariusz Szpakowski byli bogami, więc jak usłyszałem, że szukają do telewizji nowych ludzi, to od razu pomyślałem: aha, zgłoszą się następni Szaranowicze i Szpakowscy i już, i będzie pozamiatane. No ale rodzina we mnie wierzyła, mówiła, że na pewno wiem o sporcie więcej niż oni, w końcu byłem tym gościem, który zawsze mądrzył się przed ekranem. Poszedłem i udało mi się zostać, z tego samego rzutu przyszli Maciej Kurzajewski i Jacek Jońca.

Od razu zostałeś odpowiedzialny za zapasy?

Telewizja Publiczna nie jest miejscem, w którym idzie się jakąś ścieżką rozwoju. Nie, to jest dżungla, każdy raczej myśli o sobie, więc na początku głównie pętałem się po korytarzach, aż kiedyś na spotkanie zawołali mnie Karol Stopa i Waldek Heflich. Powiedzieli, żebym zajął się judo i zapasami, do dziś nie wiem, czemu wybrali mnie, ale jestem im za to wdzięczny. Po rozmowie z nimi zadzwoniłem do Polskiego Związku Zapaśniczego i powiedziałem, że chcę się umówić, bo będę pracował przy ich dyscyplinie. Chłopie, oni myśleli, że złapali pana Boga za nogi! Byli w szoku, że dziennikarz z TVP chce robić materiały o ich sporcie. Brali mnie na wszystkie duże imprezy, opłacali przelot i spanie, telewizja dawała tylko diety na jedzenie. No więc jeździłem z nimi i przygotowywałem różne rzeczy. Było o czym mówić, bo przecież jak już ustaliliśmy wcześniej – trafiłem na złote pokolenie polskich zapasów. Ponadto było gdzie te materiały emitować: Sportowa Sobota, Sportowa Niedziela i kilka innych programów dawały duże możliwości, by się rozwinąć. Materiały były całkiem niezłej jakości, bo przez te miesiące zajmowania się zapasami i judo najzwyczajniej w świecie zacząłem się znać na tych sportach.

Dlaczego twoja dziennikarska kariera skończyła się dosyć szybko?

Kiedy wróciłem z Atlanty, wydawało mi się, że teraz to będę robił w TVP już tylko same super rzeczy i że przy okazji zacznę więcej zarabiać. Niestety, już po kilku miesiącach zorientowałem się, że szefowie nie mają ciekawych pomysłów na to, jak mnie wykorzystać. Za tym poszedł brak stabilizacji finansowej – dostawałem głodową podstawę. Cała ta zabawa w dziennikarza opłacała się na dłuższą metę tylko wtedy, gdy twoje materiały wchodziły do programów, za nie płacono. A ile na co dzień możesz robić rzeczy o zapasach czy judo? Wiadomo, niedużo, mimo sporych sukcesów. W pewnym momencie przestałem więc tam przychodzić i postawiłem na tłumaczenia, wiedziałem, że w tym sobie dobrze radzę. Wcześniej robiłem je dorywczo, po odejściu z TVP zająłem się nimi na cały etat, oczywiście do czasu rozpoczęcia zabawy z maratonem. Ciekawe, że po jakimś czasie gdy rozmawiałem z Karolem i Waldkiem, dowiedziałem się, że olewanie mnie było celowym działaniem. Pare osób w telewizji poczuło się zagrożonych młodym zdolnym wilczkiem, dlatego ponoć postanowili, że przyblokują jego rozwój. Podkreślam: to nie jest moja teoria, słyszałem ją z ust kolegów. Nie mam jednak powodu, by się smucić, zajmuję się tym co kocham, jestem szczęśliwym człowiekiem.

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

10 komentarzy

Loading...