Mówią, że młodość rządzi się swoimi prawami. Slogan tak wytarty, że trzydziestoletni dywan, z którym twoja babcia za nic nie chce się rozstać, to przy nim i tak świeżynka. Nowością jest za to stwierdzenie, że młodość rządzi się coraz bardziej w piłkarskim Zabrzu. Młodość, na którą zdecydowanie postawił jeszcze w I lidze Marcin Brosz i która dziś daje Górnikowi miejsce w górnej połówce tabeli, a także – a może przede wszystkim – tytuł jednej z najefektowniej grających ekip w lidze, na której mecze czeka się tupiąc przez cały tydzień nogami.
Gdy Górnik leciał z ligi, kojarzył się z przystanią braku piłkarskiej jakości. Nie było haftowania koronek podobnych do tej z meczu z Legią, gdy Wolsztyński piętką wypuszczał Angulo na wygrany pojedynek biegowy z Jędrzejczykiem i strzelecki z Malarzem. Były za to powątpiewania, czy aby na treningach zabrzanie wypracowali jedno rozwiązanie, które przyniosło im gola i które nie było inspirowane słynną taktyką „na chaos”. Nikt za zabrzanami nie płakał, bo też nie bardzo było za czym płakać. Może poza kibicami, którzy nawet gdy było bardzo źle, i tak zawsze byli obecni w większej liczbie niż na większości ligowych stadionów.
I którzy dziś za swoją cierpliwość są sowicie nagradzani.
Bo mecze Górnika 2017/18 to już nie „filmy o facecie w łódce”. To nie „Stary człowiek i morze”, w którym przez kilkadziesiąt stron akcja opiera się na łodzi ciągniętej przez wielką rybę, tylko sensacja w klimacie ludlumowskiego Bourne’a czy książek Dana Browna. Wypuścić powietrze i uspokoić puls można zwykle dopiero kilka dłuższych chwil po ostatnim gwizdku.
Bo młodość kocha mocne wrażenia, młodość nie myśli jeszcze o stabilizacji, a o przeżyciu jak najbardziej szalonej przygody. Nie zastanawia się nad jutrem, żyje w myśl zasady carpe diem. Takie właśnie są spotkania zdecydowanie najmłodszej ekipy w stawce. Na 10 najmłodszych jedenastek wystawionych w tym sezonie przez ekstraklasowych trenerów, 6 to bowiem właśnie te, które poskładał Marcin Brosz.
Nie ma więc niczego dziwnego w tym, że gdy Górnik stracił Daniego Suareza po czerwonej kartce na boisku wicemistrza w Białymstoku, nie zamurował się we własnym polu karnym, tylko w pięć minut stworzył sobie dwie doskonałe okazje, by odzyskać utracone po rzucie karnym prowadzenie. Że na Cracovii mimo dwubramkowej przewagi, daleki był od ustawiania autobusu i zdobył się jeszcze na kilka takich akcji, jak ta zakończona zmarnowanym sam na sam Kurzawy.
Ten brak kalkulacji to oczywiście ogromny atut nowego Górnika, szczególnie w walce o przychylność „neutralnych” kibiców, którzy uwielbiają nagłe zwroty akcji. Ale i jego… największy problem. Bo trudno nie zwrócić uwagi na to, z jaką łatwością przychodzi zabrzanom trwonienie przewagi. Jak bardzo brakuje im cwaniactwa w końcówkach, gdy trzeba utrzymać nerwy na wodzy i nie pozwolić sobie przede wszystkim na głupi błąd w defensywie.
Nieprzypadkowo wcześniej wspomniane są mecze z Jagiellonią i Cracovią. Bo tak jak Górnik w tych dwóch spotkaniach do końca grał o kolejne gole, tak popełnił w nich najbardziej rażące błędy, kosztujące go w konsekwencji kilka ligowych punktów. Mimo że nie dał sobie wbić choćby jednej bramki po składnej akcji, to czterokrotnie sprawiał, że rywale mogli ustawić piłkę na jedenastym metrze, z czego trzy razy wiązało się to też z czerwoną kartką dla zawodnika zabrzan. Podczas gdy wydaje się, że tylko raz interwencja zapobiegła utracie gola, a w trzech pozostałych sytuacjach aż tak dużego zagrożenia nie było. No bo spójrzmy:
1. karny z Jagiellonią – jedyna interwencja, która faktycznie ustrzegła Górnika przed stratą gola. Suarez blokuje ręką strzał Runje zmierzający w kierunku bramki. Na tyle mocny, że Loska nie miałby raczej szans na skuteczną interwencję.
2. karny z Jagiellonią – Novikovas faulowany w narożniku pola karnego. Ta akcja mogła się potoczyć na setki sposobów, ale w momencie, gdy Novikovas był przy piłce, daleko jeszcze było do jej rozwiązania. Na pewno nie była to tak dogodna sytuacja, jak jedenastka, którą spowodował Ledecky.
1. karny z Cracovią – Helik ucieka do linii końcowej, do zagrania ma w polu karnym dwóch partnerów, krytych przez pięciu zawodników Górnika, ma też ograniczone możliwości i wielce prawdopodobne, że maksimum do ugrania w tej akcji to dla niego rzut rożny. Żurkowski stara się uniknąć kontaktu, ale na powtórkach widać, że jednak trafia nogą w nogę Helika. Nieznacznie, wątpliwe, by na tyle mocno, by spowodować taki upadek, ale gdyby odpuścił piłkarza gospodarzy, prawdopodobnie ten i tak nie ugrałby za wiele w tej akcji.
2. karny z Cracovią – Wolniewicz trzyma Dytiatjewa powodując jego upadek, podczas gdy piłka wrzucona przez Hernandeza leci i tak na takim pułapie, że znajduje się dopiero w zasięgu kolejnej walczącej w powietrzu (już w stu procentach zgodnie z przepisami) pary. Pojedynek wygrywa obrońca Górnika, zagrożenie wydaje się zażegnane, ale Paweł Raczkowski ze względu na faul Wolniewicza musi wskazać na wapno i wyrzucić obrońcę zabrzan z boiska.
A przecież w meczu z krakowskim zespołem Górnik raz jeszcze mocno zaryzykował, że zostanie przeciwko niemu podyktowana jedenastka. Gdy na granicy pola karnego wślizgiem próbował piłkę Szczepaniakowi wybić Dani Suarez. Wybił. Przez nogi. Że był faul, to praktycznie pewne. Czy w szesnastce, czy może tuż poza nią – to sprawa dyskusyjna. Niemniej jednak ryzyko podjęte przez Hiszpana, swoją drogą jednego z dwóch najbardziej doświadczonych piłkarzy w podstawowym składzie Górnika, było w tej sytuacji zdecydowanie niepotrzebne.
Takie błędy Górnik popełnia jednak najczęściej w końcówkach. Czyli – od 70. minuty wzwyż. Zespół, który póki co przegrał tylko raz w sześciu kolejkach, w ostatnich dwudziestu minutach (plus czas doliczony przez sędziego) tylko raz nie dał sobie wbić co najmniej jednego gola, ba – gdyby stworzyć ligową tabelę na podstawie wyników tylko w tym fragmencie spotkania, Górnik byłby gdzieś na szarym końcu, z dwoma remisami i czterema porażkami na koncie.
Doświadczenia i koncentracji zabrakło z Arką, gdy po kolejnym, kilkunastym z rzędu podobnym długim wrzucie z autu piłka niewybita wcześniej przez nikogo, wylądowała pod nogami Rubena Jurado, który przestawił pilnującego go Ambrosiewicza i zapakował piłkę do siatki. Nie popisał się też w meczu z Wisłą pilnujący Bartosza Michał Koj, który w momencie wyskoku wiślaka do piłki został na ugiętych nogach i dał wygrać niższemu o kilka centymetrów zawodnikowi główkę, po której padł gol na 2:3 dający Wiśle szansę odrobienia dwubramkowego deficytu na finiszu spotkania.
Szczęście Górnika polega jednak cały czas na tym, że jest w stanie wcześniej zwykle wypracować sobie taką przewagę, by nie musieć się martwić seryjnie załatwianymi w końcówkach porażkami. Marne to jednak pocieszenie, skoro właśnie gole stracone w ostatnich kilkunastu minutach spotkań sprawiają, że zabrzanie nie są w tym momencie jeszcze wyżej w tabeli. Nietrudno sobie bowiem wyobrazić, że i z Białegostoku, i z Krakowa zabrzanie wywożą po komplecie punktów i w tym momencie zasiadają razem z Zagłębiem w fotelu lidera ekstraklasy.
Kibice Górnika mają więc powód do obaw za każdym razem, gdy mecz wkracza w końcową fazę – szczególnie, gdy zabrzanie nie mają w tym momencie wypracowanej solidnej przewagi. Marcin Brosz – przyczynek do tego, by zacząć się zastanawiać, jak wyeliminować ten coraz bardziej rażący problem. Tylko my narzekać nie mamy zamiaru i bynajmniej nie apelujemy o jakiekolwiek zmiany. Bo końcówki meczów Górnika i towarzyszące im emocje to – cytując klasyka – jakiś zupełnie inny poziom.
SZYMON PODSTUFKA
fot. 400mm.pl