Choć w powstaniu uczestniczył krótko, jego losy to i tak materiał na film. Mimo że brał udział w działaniach przygotowujących Powstanie Warszawskie, a następnie po jego szybkim zdławieniu na Pradze musiał uciekać z Warszawy, najgorsze zaczęło się dla niego dopiero trzy lata po wojnie – gdy jako członek Organizacji Wolność i Niezawisłość trafił do aresztu. Wyrok? Kara śmierci. Historia Wacława Sikorskiego, ps. Bocian, to przede wszystkim historia bezduszności peerelowskiego aparatu, w który wpadli nawet najmłodsi żołnierze Armii Krajowej.
***
Wie pan co, miałem odwołać to spotkanie. Telefony mi się teraz rozdzwoniły, bo w telewizji powiedziałem, że dla mnie nie ma takiego terminu: „naziści”, dla mnie to wszystko byli Niemcy. I druga przyczyna, że mi telefon zadzwonił na wizji, a jako dzwonek wnuczki mi ustawiły syreny alarmowe. Więc mam teraz trochę urwanie głowy, bo wszyscy dzwonią, że wreszcie ktoś powiedział normalnie, jak jest. A i tak jeszcze za mało powiedziałem. Przygotowałem sobie wcześniej, ale nie zdążyłem opowiedzieć, jak kiedyś na chodniku, jak wracałem z Bródna na Pelcowiznę, mijał mnie cały oddział w niemieckich mundurach. Wszyscy przeszli spokojnie, ale jeden nie wytrzymał i mnie kopnął w tyłek, spychając z tego chodnika. I ja sobie teraz myślę, że ten jeden to musiał być ten nazista, reszta to pewnie byli Niemcy. Dzwonią do mnie córki kolegów, dziennikarze i gratulują. Ale to się dawno zaczęło. Niedługo w ogóle nam będą wciskać, że Niemcy bronili powstańców, a naziści ich niszczyli.
Chociaż muszę tu dodać, że ja jestem słaby powstaniec. Uczestniczyłem w powstaniu na Pradze, gdzie wszystko trwało jakieś dwa-trzy dni i po ptokach. Pamiętam, jak z mojego domu, na Jabłonowskiej, oglądaliśmy walki na Żoliborzu przez lornetkę. Na wałach ustawili się Niemcy, do miasta praktycznie się wjechać nie dało, a oni ciągle nadjeżdżali od strony Jabłonny. Odcinali Pragę zupełnie. Na Śliwicach była grupa powstańców, Niemcy już o nich wiedzieli, zapraszali taki gestem, żeby podeszli bliżej. Nasza młodzież oczywiście nie reagowała, bo jej celem było zdobycie dworca Warszawa – Praga. Szli z tymi karabinami w kierunku dworca, gdy ci od północy rozpoczęli ostrzał z czołgów. Wydaje mi się, że nikt tego nie przeżył z tej grupy. My byliśmy jakieś 800 metrów dalej, przed sobą mieliśmy praktycznie puste pole.
W pańskim domu był zorganizowany punkt sanitarny.
Tak, moja mama była w AK, zresztą wujek i babcia też, wszyscy siedzieli w więzieniach za działalność, już w PRL-u. Mieliśmy tam drużynę sanitarną, kilka dziewczyn, moja rodzina, ja. Miałem już wtedy pseudonim i przynależność, które w sumie otrzymałem trochę przypadkiem. Do mojej mamy, działającej aktywnie w AK, przychodzili często wojskowi. Czasem raz w tygodniu, czasem dwa razy w tygodniu, czasem trochę rzadziej. To była piękna willa byłego komendanta policji, którego zamordowali Sowieci, ale nieskanalizowana. Ubikacje były na uboczu, przy komórkach, wszystko dobrze odgrodzone, wysoki ogród, krzaki, żeby króliki nie wchodziły. Pewnej nocy, ja już leżałem w łóżku, gdy zjawili się żołnierze. – Klymcia – mówią do mojej mamy, Klementyny. – Dzisiaj szpadle bierzemy. Mama oddała klucz do komórek, pyta jeszcze, gdzie będą kopać, a oni, że w ogrodzie! Ja miałem kilkanaście lat, mama myślała, że śpię. Podsłuchałem i mówię – idę. Mamo, muszę do ubikacji. W porządku, idź, co zrobić. No to ja się tam skradam do toalety i podpatruję, czy coś tam się dzieje w tym ogrodzie. Faktycznie, kopią. Zauważyli mnie. – Wacek, chodź no tutaj. Popatrz, znasz tych panów, pamiętaj – nigdy nikomu nic o tym nie mów.
To była już Armia Krajowa?
Tak, moment przejścia z ZWZ na AK. Doły już w większości porobione, broń zawinięta w różne szmatki. Jak im obiecałem, że nic nie powiem, to dostałem łopatę i pracowałem z nimi. Skończyliśmy, wujek mówi: od dzisiaj jesteś żołnierzem Armii Krajowej. Jaki chcesz mieć pseudonim? Jakoś spojrzałem sobie tak w dal, a tam był staw, który widziałem z okna. Nad staw codziennie przylatywały bociany na żaby. No to palnąłem: bocian! Złożyłem przysięgę i tak stałem się żołnierzem.
Potem była jeszcze pomoc przy organizacji tego punktu sanitarnego. Wszystko tam było naprawdę doskonale przygotowane, i punkt, i zakopana broń, ale wobec tego, że powstańcy na Pradze dość szybko zostali rozbici przez przeważające siły Niemców, my też musieliśmy uciekać. Padło na Choszczówkę, gdzie mieszkała babcia. Chociaż raczej powinienem powiedzieć: szpieg, bo babcia w wieku 80 lat została skazana na kilka lat więzienia za działalność szpiegowską. To była w ogóle lepsza historia, bo w spisie stworzonym przez UB widniały nie tylko imiona i nazwiska osądzonych, ale też wykształcenie, adres. I jest moja babcia, wszystkie dane, powód osądzenia: szpiegostwo, wykształcenie… Analfabeta. Pierwszy w historii szpieg-analfabeta. Moja ciocia wydawała czasopismo „Naszą Polskę”. Jej mąż, mój wujek, Władysław Jedliński, był z kolei w organizacji Wolność i Niezawisłość, też był katowany przez Kędziorę. Mama siedziała w Fordonie, nosiła później specjalny gorset, bo UB uszkodziło jej kręgosłup. W każdym razie – dotarliśmy do Choszczówki. Tam Niemcy chcieli nas przerzucić za Wisłę, ale mama się zbuntowała i stwierdziła w trakcie drogi, że zawracamy do siebie. Ukryliśmy się w jednej z willi i tam doczekaliśmy tego tak zwanego wyzwolenia. Znów uciekaliśmy – najpierw do Radzymina, a potem piechotą do Warszawy, gdzie już stacjonowało I Ludowe Wojsko Polskie. Pelcowizna, nasze domy – spalone. Mieszkaliśmy wszyscy w jednym, spalonym pokoju. Po trzech tygodniach dostałem powołanie do wojska, jako najmłodszy rocznik. Miałem niezłe warunki, bo z jednej strony już po maturze, z drugiej ojciec z przeszłością w Armii Czerwonej, bo po wyjściu z więzienia za cara trafił do jakiejś grupy ruskich żołnierzy, z której dopiero później wraz z innymi Polakami uciekł do Piłsudskiego. Zaproponowali mi więc szkołę oficerską.
Mógł pan nawet sobie wybrać dalszy kierunek.
Tak, żandarmeria? Mówię, że nie, za niski jestem, nie dam rady sobie tam. No to może lotnictwo. Mnie stanęły przed oczami strącone samoloty, które widziałem nad Wisłą, z jednego nawet miałem kawałek szkła, który zebrałem po tym, jak się rozbił niedaleko naszego domu. Wykluczone. No dobra, to do radiowej łączności. W Zamościu skończyłem tę szkołę z bardzo dobrymi wynikami, zostałem radiowcem klasowym, dostałem stopień podporucznika. Stamtąd skierowali nas do sztabu wojskowego w Warszawie, najpierw do rezerwy na Bielanach, potem do Krakowa.
Fot. Fundacja Red is bad
Nie sprawdzali, że był pan w AK?
Gdzie tam, nie przyznawałem się! Czasem w szkole oficerskiej tak było, że kładziemy się spać w kilku, a rano budzimy się, a tu dwóch nie ma. Wywiezieni. Dalszy los nieznany. Kiedyś mnie tak obudzili w środku nocy, wstawaj i do kancelarii, w bieliźnie, bez ubrania. Tam trzech Ruskich i polski Żyd, pistolet na stole. Siadaj. W AK ty był? Znasz ludzi z AK? Nie, wyparłem się wszystkiego, powołałem się wtedy na ten epizod taty w Armii Czerwonej. No i udało się wywinąć. Potem na krótko trafiłem do Krakowa, ale tamtejszą jednostkę rozwiązali i znów trzeba było się przenieść. Powiedziałem wtedy, że chcę odejść z armii, ale oni nawet nie chcieli o tym słyszeć. Był potężny niedobór oficerów, pamiętam nawet takie plakaty: nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera. My tam dopisywaliśmy: ma chęć, czy nie ma chęci, z gówna bata nie ukręcisz. Nie chcieli więc zwolnić człowieka, który pokończył ich szkoły i miał też maturę. Skierowali mnie więc do Wojsk Ochrony Pogranicza, a następnie do kompanii przy Ministerstwie Obrony w Warszawie. W tej ostatniej zakotwiczyłem na dłużej. Pracowali tam głównie ruscy i polscy Żydzi, ja w sumie zajmowałem się między innymi tłumaczeniami dla takiego jednego ruskiego, Turbina. To był Baszkir z Uralu. Uczył się ode mnie nawet, jak ma zapisywać swoje nazwisko. Byłem jego zastępcą do spraw technicznych. Pamiętam, że wywalczyłem sobie wtedy motor, prawdziwego Harleya. Przyszło pismo do nas z przydziałem, ale Turbin na urlopie. No to ciach, podpisałem za niego. On potem wrócił, przegląda te papiery, mówi – patrz, nawet nie pamiętam, kiedy to podpisałem. Od tej pory działałem już zupełnie jak pogotowie – gdy gdziekolwiek się zepsuła radiostacja, wsiadałem na motor i jechałem naprawić.
Jako pogotowie wyjechał pan też w kurs, który zakończył się w areszcie.
Dokładnie. Zadzwonili do mnie, że coś nie działa na Okęciu, no to ja już wskakuję na Harleya. Ale mówią – nie, najpierw do ministerstwa, dwóch oficerów z tobą pojedzie, bo też coś mają do załatwienia. Pojechałem tam, Rudniewski skierował mnie jeszcze najpierw do pułkownika Grajworańskiego, że też ma do mnie jakąś sprawę. Potem się domyśliłem, że to wszystko była lipa, że on po prostu chciał sobie mnie obejrzeć przed aresztowaniem. Popatrzył, popatrzył i mówi: dobra, ja już nic do ciebie nie mam, idź do tych na dole. Pierwszy sygnał: ubrani po cywilnemu. Drugi sygnał: siadają koło mnie, siedzenie pasażera z przodu zostaje puste. No i trzeci sygnał, skręcają nie w lewo, do Okęcia, ale w prawo. Mówię: panowie, co się dzieje. Jesteście aresztowani.
Dowiedział się pan za co?
Do dzisiaj się nie dowiedziałem! Powiedzieli, że dowiem się w swoim czasie. Najpierw siedziałem na Informacji Wojskowej, z Antonim Hedą, ps. Szary. Tam do nas przychodził szef więzienia: może ktuś ma do mnie cuś? Ale jakoś do niego „cuś” nigdy nie mieliśmy. Wtedy wyzywali, oczywiście, od skurwysynów, od najgorszych, ale nie bili. Cyrk się zaczął dopiero na Mokotowie.
Tam miał pan doborowe towarzystwo.
Wojciech Zieliński, dyrektor LOT-u. Borodziuk, najpierw więzień w Rosji, potem dostał się do Andersa, budował cmentarz na Monte Cassino. Pewnie by mógł uciec, ale w Polsce czekała na niego żona, która została bez paszportu. Wrócił po nią, zszedł z okrętu i od razu go za kraty wciągnęli. Jego męczyli o radiostację – gdzie jest radiostacja, kto ma radiostację, gdzie ją ukryłeś. On nam mówił, że nie było nigdy żadnej radiostacji.
Śledztwo? Bez prokuratora. Wyrok też. Za wszystko odpowiadał kapitan Kędziora, on przesłuchiwał, on oskarżał, on bił, on pisał wyroki, które sąd tylko odczytywał. Pamiętam, jak chciałem wezwać świadka. Nie. Sąd nie wyraża zgody. Oni wszyscy zresztą byli od początku do końca świadomi tej sytuacji, w przeciwieństwie do mnie. Młody chłopak, wierzyłem, że sąd to jest sąd. Mówię do Kędziory – kapitanie, ja wszystko powiem przed sądem, jak pan mnie torturował, jak pan mnie bił. On na to do mnie – ty jesteś oficer? Ty jesteś chuj, nie oficer. Takim językiem przemawiali ci ludzie! Dalej do mnie:
– Przed sądem sobie możesz mówić, ja tu decyduję o wszystkim. Ja napiszę zeznania, które mi podpiszesz i wyrok, który mi potwierdzi sąd. Zresztą, ja ci już mogę powiedzieć, jaki będziesz miał wyrok.
– No jaki?
– KS!
Patrzy na mnie, tak spode łba i mówi – co, pewnie nie wiesz, co to jest KS?! Kara śmierci!
No to ja znowu: ale za co?! I on: za to, co ja tutaj za ciebie napiszę.
Ale w końcu spotkał się z nim pan przed sądem.
Tak! W 2012 roku! Dowiedziałem się kilka lat wcześniej, że jego proces się zakończył, bo wszyscy świadkowie nie żyją. Pomyślałem sobie – halo, a ja to co? Zgłosiłem się do IPN-u i wszystko rozpoczęło się na nowo. W protokole końcowym napisano, że jestem jedynym wiarygodnym świadkiem. Dostał karę trzech lat pozbawienia wolności, ale szybko wyszedł, ze względu na zły stan zdrowia. Patrz pan, nas jakoś nie wypuszczali ze względu na zły stan zdrowia! On własnoręcznie wykończył Wacława Dobrzyńskiego, jeszcze jednego z więźniów. Ja też się bałem, że zginę. A oni tuszowali – zmarli na cukrzycę. Wszyscy wiedzieli, jaki jest Kędziora. Na początku śledztwo miał prowadzić inny człowiek, nie znałem go, zawsze świecił mi reflektorem w oczy. Kazał mi podpisywać. Ja odmawiałem, bo to były jakieś bzdury. On wtedy mówi: polubiłem cię, młody jesteś. Podpisz, albo będzie musiał tu przyjść kapitan Kędziora. A u niego jeszcze nie było takiego, co nie podpisał. Ale do tego zarzutów nie mam – gdyby on nie powiedział, że przyjdzie kapitan Kędziora, to bym przecież później nie wiedział, kto mnie bił.
Już na pierwszym spotkaniu stracił pan słuch?
Siedziałem na takim sedesie zakrytym płachtą. On wszedł bez słowa i zaczął mnie kopać, szturchać nogą. W końcu mówi – nie słyszysz, o co cię proszę? Chociaż nic nie powiedział! No, posuń się! Posunąłem się trochę, on sobie postawił nogę na tym sedesie. Przychylił się do mnie i mówi: podpiszesz, czy nie? Nie. Jak mnie huknął w ucho, to do dzisiaj muszę słuchawkę nosić. Wtedy przez miesiąc nie słyszałem na tamto ucho nic. Zielińskiego straszliwie bili, pluli mu w twarz, szydzili, czy Jezusa udaje, że się nie goli. Do Zielińskiego wtedy przyszedł lekarz, bo on był już w naprawdę złym stanie, więc przy okazji ja się zapytałem, czy nie może mi czegoś na to ucho poradzić. Wtedy strażnik, Szymański, miał potem proces, jak to usłyszał – nie wolno! Nie wolno lekarzom takich rzeczy mówić! Do karceru! Wtedy pierwszy raz trafiłem do karcu. Buda, wchodzi się na czworaka, kompletnie nago, sufit niski, że nie można stać, na ziemi zaś fekalia, brud. Byłem w tym karcu kilka razy, byłem bity wielokrotnie. W końcu zacząłem podpisywać wszystko, jak leci. Na sprawie potem pytali – to pański podpis? Tak. A pańskie zeznania? Nie, pierwszy raz na oczy widzę. Bo wtedy już nawet nie patrzyłem na te kolejne protokoły. Potem już był taki moment, że jednemu śledczemu się znudziło to ciągłe przepytywanie. Mówi do mnie: na urlopie byłeś? Szklarska Poręba ładna? Jakieś ładne pensjonaty tam są? Ale wpadł tam wtedy jakiś ruski w oficerkach. – Gada coś? Nie. Podpisał? Nie. No to dać mu w dupę tak, żeby pot z niego poleciał jak z kalifiora ta woda. Ten śledczy do mnie – no widzisz, co powiedział major Serkowski? I znów miałem kolejne nazwisko do kolekcji.
Osądzić udało się Kędziorę, dobre i to. Tym bardziej, że to była głośna sprawa, właśnie ze względu na wspomniane przeze mnie okoliczności – śmierć wszystkich świadków i pokrzywdzonych. Wszystkich poza mną, no i pomagającą mi żoną Skorupki. Odebrałem wtedy dużo gratulacji, że wreszcie, po tylu latach, udało się wymierzyć sprawiedliwość.
Pan siedział za działalność w organizacji Wolność i Niezawisłość.
Tak, prawdopodobnie sypnął mnie przymuszony przez Kędziorę wujek Jedliński. On był zawsze wysoko postawiony w tej organizacji, długo pracował w milicji, zbierał doświadczenie i informacje. Ja tam praktycznie tylko byłem, po prostu znałem się z ludźmi z Armii Krajowej, z którymi znałem się w okupacji. Wszyscy zresztą potem siedzieli. Widerski mnie przepraszał: przyczyniłem się do pana aresztowania. Powiedziałem, że pana wujek był oficerem w wojsku. No i mieli już ślad. Potem przycisnęli wuja… Zresztą, wuj na sprawie mówił dużo więcej o mojej działalności, niż ja faktycznie robiłem. Sędzia Różański nawet się dziwił: panie, to wyście tego nawet w śledztwie nie mówili! A, bo teraz mi się przypomniało. Ja dostałem karę śmierci, wujek, zasłużony, dzielny, dowódca WiN-u z piękną kartą w okupacji dostał dożywocie.
Trafił pan do celi śmierci.
Codziennie wyjeżdżali z niej ludzie. Kiedy jeszcze większość żyła, był tam z nami taki brat Baltazar, od ojców Kapucynów, Andrzej Cekus. 10 lat dostał, za to, że przechowywał paczkę od znajomego księdza. On nawet nie wiedział co tam jest – a okazało się, że była paczka z archiwami WiN. Bardzo religijny i trochę nieporadny. Kiedy tak spacerowaliśmy po celi, on mówił: Waciu, ja chcę się do nich zgłosić, żeby zamienili wyroki. Dla ciebie moje dziesięć lat, dla mnie twoja kara śmierci. Ja wierzę w życie pozagrobowe, mnie tam będzie lepiej, niż w tym komunistycznym piekle, a ty jesteś jeszcze młody, masz rodzinę, odsiedzisz i wyjdziesz. Dowiedział się Zapora i inni z KS-em. Braciszku, nie wolno tego robić! Jak się zgłosisz, to was obu stracą od razu. Bardzo go prosili, ale on mówi: tylko Waciu musi się zgodzić i idę. Ale ja też mu mówiłem, że stracą nas obu. I by nas pewnie do teraz szukali tam na Łączce, gdzie pracuje Fundacja.
Ja zresztą mam stały kontakt z ludźmi z Fundacji Łączka, muszę zresztą pochwalić panią Beatę, która zawsze bardzo profesjonalnie ze mną współpracuje. Natomiast zaczęło się od rozmowy z profesorem Szwagrzykiem, któremu powiedziałem wprost: jeśli znajdziecie jedno z sześciu tych nazwisk, to i pozostała piątka tam będzie. Cała szóstka została zabrana z mojej celi jednego dnia na wykonanie wyroku. Hieronim Dekutowski, „Zapora”. Arkadiusz Wasilewski od „Zapory”, Tudruj, też od „Zapory”. Jak pan któregoś z nich znajdzie – to będą tam wszyscy. Pamiętam, jak się ze mną żegnali w celi. Pamiętam, jak widzieliśmy furmankę, która po nich przyjechała, jak zabierali ich co kilka minut, jednego po drugim. Nie mogliśmy patrzeć przez okno, ale podglądaliśmy i tak. Ruski koń, byle jaka platforma. Z góry było widać, że kilka skrzynek leży. Bez pudła wiedzieliśmy – jak przyjeżdża furmanka ze skrzynkami, to będą rozstrzeliwać. I tak się działo. Początkowo myśleliśmy, że w tych skrzynkach ich chowają. Ale gówno prawda. Oni ich tylko wysypywali, żeby skrzynek nie marnować. Taki był Mokotów, słynna „dziesiątka”. Zawsze o tej samej godzinie, zawsze bardzo późnym popołudniem, czy wręcz wieczorem, po 18, 19.
Pana z celi zabrano w południe.
I już wiedziałem, że coś jest nie tak. Na rozstrzelanie zabierali później, ale poza tym jeszcze zawsze kazali zabrać wszystkie rzeczy, no i stała furmanka. Mnie kazali rzeczy zostawić. Koniec kwietnia, 1949. Zaprowadzili mnie do kancelarii i mówią: decyzją Bolesława Bieruta zostajecie ułaskawieni z kary śmierci na dożywocie. Wróciłem do celi, wszyscy od razu wyczuli, co się stało. Ustawiła się kolejka gratulujących. W tym Andrzej Cekus. – Waciu, wymodliłem, jesteś młody, wytrzymasz. Bóg mnie wysłuchał.
Wie pan, my liczyliśmy, że idzie wojna, że trzeba tylko wytrwać do jej wybuchu… Pamiętam, że kiedyś w dawnym Muzeum Lenina byłem na spotkaniu, był tam profesor Żaryn, szef IPN-u, dużo ludzi. Opowiedziałem tę historię o bracie Baltazarze i zgłosił się jeden człowiek z widowni. Zapytałem, o co chodzi, na co on: ja chciałem tylko powiedzieć, że to wszystko prawda, bo ja też przy tym byłem.
Jak wyglądała codzienność w takiej celi?
Cały czas strach. Ci co wychodzili, bali się, że idą na rozstrzelanie. Potem wiedzieliśmy już kiedy one są, więc te osoby po prostu się ze wszystkimi żegnały i odmawiały modlitwy. Ale ci, którzy zostawali – też się bali. Bo przecież wzięli trzech, to może wezmą i czwartego. Może piątego. Może ja pójdę następny. A może pójdę jutro? Cholerny strach. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji, naprawdę, podam przykład: była opinia, że jak na dłoni ma się dwie linie, które łączą się w znak krzyża, to znaczy, że już na bank do rozstrzelania. I ja miałem takie linie! To wie pan, co robiłem? Starałem się zatrzeć tę linię, dłonią o dłoń.
Inna sytuacja, jakoś w tym okresie, idę korytarzem z przesłuchań, patrzę – kolega, jeszcze z czasów pracy w Ursusie, w filii na Woli. Ryszard Mońko. Co ty tu robisz? No chyba widać, siedzę. A ty? Pracuję! Okazało się, że jest naczelnikiem w tym więzieniu. Nigdy go nie osądzili, choć mówiło się – i on ostatecznie też się przyznał, że był na egzekucji rotmistrza Pileckiego. Pamiętam, że parę lat temu Tadeusz Płużański chciał go znaleźć, podałem mu, ile sam wiedziałem i pojechał do Hrubieszowa. Ja też chciałem, mówię mu: zobacz, wejdę pierwszy, rozmówię się z nim, może mi po znajomości kogoś z oprawców wysypie, albo sam się przyzna. Ale Tadek stwierdził, że mogę narozrabiać i lepiej nie kusić losu, sam pojechał. Przywiózł z tego jakiś wywiad, w którym Mońko się bardzo mgliście tłumaczył. Mnie się daty nie zgadzały, bo on twierdził chyba, że już nie pracował w więzieniu, gdy była egzekucja Pileckiego, kiedy ja przecież się z nim spotkałem już po tej egzekucji. Był też ponoć na procesie Humera.
Pan uczestniczył jedynie w procesie Kędziory?
Tak. Wezwał mnie wtedy prokurator i pokazuje 30 dużych zdjęć. Poprosił, żebym wskazał Kędziorę. Szukam, szukam, wybrałem sobie trzech podobnych. Pokazuję prokuratorowi – tutaj na pewno jest Kędziora, pośród tych trzech. Ale temu nawet oko nie drgnie i mówi, że nie może w żaden sposób pomóc. Jeszcze raz sobie przeanalizowałem te trzy twarze i w końcu pokazuje – to jest Kędziora. Ten prokurator nic się nie odzywa, tylko wziął sobie klawiaturę i zaczyna pisać. Ja mówię: halo, jakie rozwiązanie, poprawnie wskazałem? A on tylko stuka w klawisze i czyta na głos, to, co pisze. Świadek Wacław Sikorski wskazał zdjęcie numer 13N, prokurator stwierdza, że na fotografii znalazł się Jerzy Kędziora.
Mały wyrok i bardzo późno, ale zawsze. Bolało mnie tylko, że sądzono go według jakichś przedwojennych kodeksów, a moim zdaniem powinien zostać osądzony według ich własnych kodeksów. Wie pan, jakie tam były? Jak ktoś wchodził do celi za komunistów z wyrokiem mniejszym niż 10 lat, to się wstydził przyznać. „Dziecinny wyrok” – mówił tylko. Od piętnastu w górę się zaczynały wyroki, dziesięć jeszcze było w miarę, z mniejszych to się śmiali. A siedziało nas wtedy 120, kiedyś liczyłem, mogłem się o jakieś 10 osób pomylić. Póki byliśmy w tej dużej celi, to przygotowywana zresztą była ucieczka. Każdej nocy rycie w suficie, potem niedbałe zasłanianie tego papierem i proszkiem do mycia zębów. Miało być obezwładnienie strażników na dachu, przejęcie posterunku i ucieczka. Wiedział o tym chociażby „Zapora”. Ale przyjechała któregoś dnia władza ludowa, Humer, Różański, cała ta zgraja. Wszyscy pod ścianę! A oddziałowy przynieść szczotkę na kiju. Pomacał, odkrył dziurę. Rozbili całą celę na mniejsze.
A jakie warunki tam panowały?
Zamiast papieru toaletowego wrzucali nam pocięte kawałki gazet. Żadnych książek, niczego. Pierwszy spacer zaliczyłem po śmierci Stalina. Do tego oni mieli potężny bałagan – wywieźli mnie na przykład do Sztumu, po czym z powrotem do Rawicza. Okazało się, że pomylili Sikorskich. W Sztumie mnie zresztą zastała właśnie ta śmierć Stalina. Syreny zawyły, wartownicy stanęli. Podchodzę do jednego, pytam: co tam się dzieje? A on tak się do mnie pochylił i prawie na ucho: Stalin zdechł.
Potem w Rawiczu przenieśli mnie na celę pojedynczą, przesiedziałem tam miesiąc. W końcu wchodzi major. „Macie dożywocie, ja przyjechałem wam pomóc, zmniejszyć wyrok”. Luźna gadka.
– Wiesz, za co siedzisz?
– No nie wiem, cały czas nie wiem!
– Jak to nie wiesz? Dobra, to ja pomogę.
Zaproponowali mi, żebym robił za świadka na procesie tego mojego wujka, Jedlińskiego. Powiedziałem mu, że wujka to ja znam tylko jako rodzinę i że walczył z Niemcami. On wtedy mnie atakuje, że sam sobie szkodzę, ale w końcu powiedziałem: majorze, ja będę po prostu mówił prawdę. Przenieśli mnie z powrotem do starej celi a za chwilę na sprawę wuja. Patrzę – a tam chłopak, z którym zakopywałem broń jeszcze przed powstaniem! Udawaliśmy oczywiście, że się nie znamy.
Jak wyglądała ta sprawa?
Znowu to samo! Sędzia pyta: za co siedzicie, ja jak zwykle: nie wiem i mam szczerą nadzieję, że w końcu się dowiem! Po siedmiu latach! Awantura się zaczęła, wyskoczył ten major, który wcześniej ze mną rozmawiał. Zmienili wtedy cel i pytają wujka – znasz go? No znam, mój siostrzeniec. A za co siedzi? Nie wiem! Na to ten sędzia znowu do wuja – jak nie wiesz, jak sam go oskarżałeś. Wujo wtedy powiedział wprost, że to były zeznania wymuszone torturami i szantażami. Sędzia wtedy się zorientował, że będzie z nami ciężko, kazał więc od razu wyprowadzić świadka. Potrzymali mnie tam jeszcze trochę i wywieźli, dla odmiany do Wronek. Tam już siedziałem do samego końca, do 8 lutego 1956 roku, do swoich urodzin. Wróciłem do domu, mama w płacz, „wróciłeś, wróciłeś w swoje urodziny, 9.10 się urodziłeś, 9.00 wróciłeś do domu”. Potem oczywiście zaczęły się problemy z pracą. Nigdzie nie chcieli mnie przyjąć, a w teczce IPN widziałem rozkaz bezpieki dotyczący mojej osoby – zdobyć informację, gdzie ma zamiar podjąć pracę. W końcu się udało w hucie na Woli. Ale oni się dowiedzieli. Wie pan, kto mnie do nich podkapował? Niby kolega z więzienia, skurwysyn. Przyjechał do mnie do domu, mówi, że ze mną siedział i tak dalej. Rodzice mu powiedzieli, jak wygląda moja sytuacja. I co się stało później? Kolega miał wrócić, albo odwiedzić mnie w pracy. A zamiast tego nagle dostał paszport i na 20 lat wyjechał do USA. Potem pierś cała w medalach, sprawdziłem – okazało się, że większość od Sokolnickiego. „Prezydenta na Wychodźstwie”, samozwańczego, który sam siebie mianował generałem, prezydentem i kto wie, kim jeszcze. Ponoć można było u niego kupić sobie dowolne odznaczenia. I ten kapuś oczywiście sobie takie sprawił.
Rozmawiałem o tym całym prezydencie z prawdziwym prezydentem, Ryszardem Kaczorowskim, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Zapytałem go, co on o tym Sokolnickim myśli. – Panie Wacławie, ja się na temat tego człowieka nie wypowiem. Odpowiedziałem, że w ten sposób powiedział mi wszystko, a nawet i jeszcze więcej, niż chciałem wiedzieć. Śmiał się, że jestem inteligentny facet, to możemy porozmawiać tak bez słów. Wszędzie są kanciarze! Nawet w organizacjach kombatanckich. Ja czasem się śmieję, jak przemawiają w imieniu powstańców wielcy kombatanci, co za wybuchu powstania mieli dwa lata. W więzieniach nie siedzieli, w armii nie byli, teraz pierwsi na uroczystościach, w zrzeszeniach i związkach. Na zdjęciach zawsze obok ministrów. Ale tym bardziej jestem wdzięczny tym zwykłym ludziom, którzy chcą wysłuchiwać naszych historii.
W ostatnich latach obchody na początku sierpnia są naprawdę wzruszające.
Podobają mi się bardzo obecne obchody i uroczystości. Amerykanie zaprosili mnie do wspólnego składania wieńców, ofiarowali mi też swoją przyszywkę z munduru. Dużo ludzi w Warszawie. Jakiś czas temu byłem też zresztą u pana, w Łodzi, u kibiców ŁKS-u, którzy zorganizowali specjalne spotkanie ze mną i moim kolegą, Witalijem Skorupką. Pełna sala! A jakie samochody po nas przyjechały, jaki hotel nam wynajęli… Moi kibole. Tak im powiedziałem zresztą – ja to będę na was mówił kibole, dobra? Dobra. Dzwonią też do mnie czasami, pamiątki mi dali. Teraz miałem też się z nimi spotkać, bo przyjechali na obchody, ale w ostatnich tygodniach słabo chodzę. Do tego ludzie z Łączki. Ludzie, którzy tutaj mi panią opiekunkę przyprowadzili (z fundacji Red is bad – przyp.red.). No i ci wszyscy, którzy 1 sierpnia są w Warszawie, którzy czasem zadzwonią. Tylko odwiedziny ostatnio są trochę męczące, miał pan szczęście, że wczoraj nie zadzwonił potwierdzić wizyty, bo naprawdę, odwołałbym!
ZASZCZYT ROZMAWIAĆ MIAŁ JAKUB OLKIEWICZ