Reklama

O sanitariuszce, która uratowała się od obozu. Historia Ireny Paprockiej

redakcja

Autor:redakcja

12 sierpnia 2017, 13:53 • 16 min czytania 29 komentarzy

Gdyby mogła podzielić się swoją skromnością – pewnie wystarczyłoby na 3/4 Warszawy. – Ja w tym właściwie nie uczestniczyłam – deprecjonuje własne zasługi, choć dwukrotnie stawiała się na wezwanie z sieci alarmowej polskiego podziemia i przesiedziała kilkanaście dni pod samym niemieckim bunkrem w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego, następnie zaś wywinęła się z obozu sprytnie wykorzystując stały ekwipunek sanitariuszki. Irena Paprocka, ps. Irena, sanitariuszka z batalionu „Golski”, jest kolejnym uczestnikiem powstania, który opowiedział nam swoją historię.

O sanitariuszce, która uratowała się od obozu. Historia Ireny Paprockiej

Każdego sierpnia kalendarz Powstańców zapełnia się datami zaznaczanymi na czerwono. Uroczystości z udziałem przedstawicieli władz. Spotkania z warszawiakami w ramach programów edukacyjnych Muzeum Powstania Warszawskiego. Wizyty dziennikarzy i społeczników. Zaproszenia na wszelkiej maści wydarzenia, także te sportowe. Niemal tradycją stało się zapraszanie bohaterów z 1944 roku na trybuny warszawskiej Legii, by na własne oczy zobaczyli sierpniowe hołdy składane im przez kibiców stołecznego klubu. Tak było i wczoraj, gdy z inicjatywy Stowarzyszenia Mohort Pamięci i Stowarzyszenia Kibiców Legii Warszawa grupa uczestników powstania najpierw spotkała się z kibicami w Muzeum Legii a następnie obejrzała z trybun mecz z Piastem.

W napiętym harmonogramie spotkań udało nam się wstrzelić z rozmową dla Weszło tuż przed meczem. A konkretnie – w drodze na mecz.

– Oczywiście, że chodziłam na Żyletę, a gdzie? Jeszcze nie było wtedy biletów, chodziliśmy całą rodziną, z dzieckiem w wózku chodziliśmy. A wnuk to teraz zagorzały kibic! Wcześniej chodził z drugim dziadkiem – zaczyna od razu pani Irena. Na uwagę, że Legia może czuć się zaszczycona, że na jej trybunach pojawiali się bohaterowie, uśmiecha się: „ale jeszcze nie byli bohaterami”.

Reklama

28 lipca 1944 miała pani iść na koncert.

Dokładnie tak, wraz z narzeczonym. Wybieraliśmy się na Okólnik, do szkoły muzycznej. Nie wyszło, siecią alarmową przyszło wezwanie, musimy się stawić w wyznaczone miejsce, w dodatku „z rzeczami”. Czyli innymi słowy – z całym ekwipunkiem przygotowanym już wcześniej na tego typu sygnał. Musieliśmy od razu lecieć, bo według założeń sieci alarmowej ja też musiałam powiadomić kolejną osobę. Tak to działało, głęboka konspiracja – ja znałam tylko imię naszej zwierzchniczki, Dorota, oraz adres zamieszkania osoby, którą miałam poinformować w ramach sieci o wezwaniu.

Żadnych innych adresów czy szczegółów działania.

Tak, to było jedyne rozsądne wyjście. Im mniej wiedzieliśmy, tym lepiej, bo w razie czego… Gdyby ktoś chciał nawet wymusić od nas jakąś wiedzę, to nie miał jak tego zrobić – my po prostu jakiejkolwiek wiedzy nie miałyśmy. Wszystko było zakonspirowane do tego stopnia, że dopiero po wojnie dowiadywałyśmy się, gdzie, pod kim i w jakim zgrupowaniu właściwie służyłyśmy.

Punkt, w którym miałyśmy się stawić, to willa przy ulicy Filtrowej, przy Suchej, obecnie Krzywickiego. Miałam przy sobie cały sprzęt, dodatkowo jeszcze parę rzeczy od mamy. Mama stwierdziła, że nigdy nie wiadomo, jak to wszystko dalej się potoczy, więc mam koniecznie wziąć jedwabną bluzkę, bo w jedwabiu się wszy nie trzymają. Mama wiedziała, czym jest ucieczka, jakie mogą się pojawić warunki, co może się stać.

Reklama

Liczyła się pani z tym, że to może być początek zrywu militarnego?

My wiedziałyśmy tylko, gdzie i kiedy mamy się stawić. Byłyśmy też odpowiednio przeszkolone przez pielęgniarki, łącznie z uczestnictwem w specjalnych praktykach, najpierw w ambulatorium, następnie w szpitalu Dzieciątka Jezus. Organizacja naszej grupy była doskonała. Do tego wie pan, wtedy Niemcy byli w odwrocie, po prostu uciekali z Warszawy, było ich coraz mniej. Wydawało się, że to dobry moment. Poza tym atmosfera, napięcie, wola walki… Ja zawsze powtarzam, także na spotkaniach z młodzieżą czy osobami zainteresowanymi historią – pierwsza połowa 1944 to była dla mnie euforia. Wszyscy czuliśmy, że zbliża się koniec, że wreszcie oswobodzimy się od Niemców, ja ponadto kochałam się na zabój oraz przygotowywałam do matury. Kto mógł przewidzieć, że to wszystko się tak potoczy. Że tyle osób tego nie przeżyje, że to będzie takie krwawe. Z naszej perspektywy wszystko wyglądało na dobrze przygotowane, widać to było nawet w działaniu naszych sieci, mimo tak głębokiej konspiracji.

Jeśli znając zaledwie dwie osoby dwukrotnie stawiała się pani w wyznaczonym miejscu i wyznaczonym czasie wraz z całą grupą patrolową to faktycznie mogło się wydawać, że wszystko jest świetnie zorganizowane. Co działo się więc między tym pierwszym wezwaniem a 1 sierpnia?

Właściwie nic się nie działo, poza tym, że wszyscy byliśmy zawiedzeni. Musieliśmy wrócić do domów. Z tym też wiąże się ciekawa historia – bo mieszkanie, w którym mieszkam po dziś dzień, przestało w pewnym momencie należeć do nas. To była dzielnica niemiecka, ale niemiecka w sposób przymusowy. Volksdeutschom nakazano się przenieść w to miejsce w wyznaczonym terminie. Oni przychodzili i wybierali sobie mieszkanie, które chcieli zająć. Nasze mieszkanie wybrał Adolf Gizner, z żoną, trójką dzieci i psem. Co ciekawe  Niemcom zależało na jak najmniejszych mieszkaniach, bo oni musieli za nie płacić, mimo że zostali zmuszeni do przeprowadzki. My mogliśmy się niby zamienić – ale on mieszkał na ulicy Kopińskiej, która wtedy rynsztokiem płynęła. Studnia na podwórku, toaleta-sławojka na podwórku, niski standard. Druga sprawa – nasze mieszkanie było zadłużone, odkąd ojciec poszedł na wojnę, nie było nas stać czasami nawet na jedzenie, a co dopiero na czynsz. Stanęło na tym, że spółdzielnia przyznała nam zastępcze lokum na Siennej.

Na Siennej pewnego razu odwiedził nas… właśnie ten volksdeutsch. Powiedział: proszę pani, ja wiem, że to pani własność. Żonę wywiozłem na wieś. Mnie, choć jestem kuternogą, powołano do służby wojskowej. Proszę, to klucze, mieszkanie jest puste.

A punkt sanitarny, w którym spędziła pani pierwsze dni powstania?

To była willa, mieszkanie lekarza przy ulicy Filtrowej. Na miejscu była jakaś dalsza rodzina tego lekarza, mówiliśmy, że ciocia Wanda. Pochodziła spod Poznania, świetnie znała niemiecki, czym w sumie nas uratowała. Sytuacja wyglądała tak, że właściwie w bezpośrednim sąsiedztwie tej kamienicy, na zakręcie, był niemiecki bunkier. Chłopcy mieli zdobyć bunkier, my z kolei zorganizować polowy szpital z patrolem sanitarnym, czyli naszą piątką. My stawiłyśmy się o wyznaczonej godzinie, ale w ślad za nami zjawili się Niemcy, którzy zaczęli przeszukiwać okolice. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności – niemal w chwili wybuchu powstania, przewrócono został w tamtym miejscu tramwaj. Wylegitymowano nas. Każda dziewczyna z innej dzielnicy, z innego adresu, pozornie niezwiązane ze sobą osoby. Na co Wanda – a bo my z tego przewróconego tramwaju, przestraszyłyśmy się, wbiegłyśmy do pierwszej lepszej kamienicy.

Była tam z nami również lekarka, była nasza patrolowa, był sprzęt. My byłyśmy gotowe, ale chłopcom brakowało broni by zaatakować dobrze strzeżony bunkier. W efekcie zostałyśmy w tej willi, bez możliwości jakiegokolwiek działania. Dwa razy dziennie Niemcy sprawdzali, czy na pewno jesteśmy na swoim miejscu. Na szczęście miałyśmy pewne zapasy żywności, ale na wszelki wypadek jadłyśmy bardzo oszczędnie. O tym, że punkt jest gotowy, wiedzieli też ci powyżej nas – za kwadrans piąta na rowerze jechała Filtrową Dorota, wspominana już zwierzchniczka, sprawdziła, że jesteśmy i pojechała dalej. Po wojnie, i to grubo po wojnie, dowiedziałyśmy się, że w planach było zdobycie też budynku, w którym obecnie jest Najwyższa Izba Kontroli i zorganizowanie pełnoprawnego szpitala z nami jako personelem medycznym. Nic z tych rzeczy się nie udało.

Pozostało czekanie.

Dostałyśmy pokój na piętrze wraz z obszerną biblioteką. Całe dnie spędzałyśmy na czytaniu.

Ale wtedy przeżyła pani też strzelaninę.

Siedziałyśmy na tapczanie, nogi wyciągnięte na podwyższeniu, wszystkie z książkami. I nagle seria, cała seria, kilkanaście strzałów, dokładnie nad naszymi głowami. Któryś z Niemców z tej placówki musiał się nudzić i postanowił nas postraszyć – bo nie mam wątpliwości, że spokojnie mógłby nas namierzyć, gdyby tylko chciał. Zamiast tego wolał spowodować panikę, bo kule świsnęły nam nad głowami. Wystrzelił cały pas na ścianie. Tak się bawił.

Dla równowagi – przychodził też niemiecki Ślązak, który starał się w miarę możliwości informować nas o tym, o czym sam wiedział. Co prawda wiedział niewiele więcej od nas, ale się starał. On też przyszedł nam zakomunikować, że mamy się wynosić – dokładnie 12 sierpnia. Powiedział, że budynek zostanie spalony, więc mamy się spakować i wyjść. Pani Wanda powiedziała, że w takim razie trzeba otworzyć szafy i zabrać, co tylko może nam się przydać. Lepiej, żebyście wy skorzystały, dziewczynki, niż ma tutaj spłonąć – powiedziała do nas. Wzięłyśmy wszystkie najbardziej potrzebne rzeczy i zabrałyśmy się do organizacji przemytu. Ślązak ostrzegł nas, że będziemy prowadzeni między Ukraińcami, własowcami czy Ruskimi – jakkolwiek ich nazwać. Że to grupa, która nie przepuści i zrabuje wszystko, co da się zrabować. Uznałyśmy, że trzeba się pozabezpieczać. Pani doktor obszyła kawałkiem szmaty swoją bransoletkę, po czym użyła tego wynalazku do uczesania się w modny wówczas sposób. Druga dziewczyna zawinęła zegarek w chusteczkę do nosa, którą niosła w ręce, ocierając co jakiś czas oczy i nos. Jeszcze kolejna zaszyła sobie biżuterię w takiej poduszce na ramieniu płaszcza, my na to mówiłyśmy kotlet. Później zresztą jej rozerwali rękaw, ale na jej szczęście – nie ten ze skarbami, tylko na drugiej ręce. Pamiętam też, że ktoś w złości powiesił jakieś swoje rzeczy na drzewie, twierdząc, że lepiej jak tu się zmarnują, niż jak je mają dostać ci złodzieje.

Ślązak dodał jeszcze: uważajcie. I słusznie, bo my przecież nie wiedziałyśmy, co się dzieje, co się dzieje na Zieleniaku, co się dzieje w innych miejscach Warszawy.

Jak wyglądał ten marsz?

Pognali nas ulicami, najpierw Filtrową, potem do Skweru Wielkopolskiego, dalej Wawelską. I tu właśnie stali ci najgorsi – mówiliśmy że Ukraińcy, ale to chyba była mieszanka, własowcy, Ruscy, Ukraińcy, jeszcze inni. Tam zaczęli nas szarpać. Tu rozerwali między innymi ten rękaw mojej koleżance. Dwie inne zostały zgwałcone.

Najbardziej traumatyczne sceny.

Między innymi ta, gdy postawili nas pod ścianą. Myślałyśmy, że nas rozstrzelają. Znów uratowała nas pani Wanda, która została na ulicy i niemalże rzuciła się pod niemiecki motocykl. Powiedziała, że zabrano jej trzy córki i postawiono pod ścianę. Niemiecki oficer wjechał motocyklem pomiędzy tych Ruskich czy tam Ukraińców i ich po prostu przepędził. A nas pognano dalej, do Zieleniaka. Tam nam od razu powiedziano – starajcie się jak najszybciej stąd odjechać, pod żadnym pozorem nie zostawajcie tutaj na noc, bo oni nikomu nie przepuszczą. Będzie po was. Tu nocami dzieją się straszne rzeczy. Jak tylko dognali nas do dworca, zaczęłyśmy się więc przepychać. Szans na ucieczkę nie było żadnych, wokół pełno Niemców z psami. Pchałyśmy się więc do pociągu, do najbliższego transportu. Udało się wsiąść. Patrzymy – kolejka elektryczna, czyli już wiedziałyśmy, że daleko nas nie zawiozą, one wtedy kursowały najdalej do Grodziska Mazowieckiego.

Wylądowały panie w Pruszkowie?

Tak, na terenie jakichś zakładów naprawiających pociągi.

***

W opowieści pani Ireny obóz przejściowy Durchgangslager 121 zorganizowany na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w Pruszkowie jest obecny krótko i może się wydawać, że to „normalne” miejsce, lepsze niż to, co mogło czekać żołnierzy Armii Krajowej na ulicach Warszawy. Tymczasem według różnych szacunków w obozie zginęło od kilkuset do kilku tysięcy osób, zamordowanych brutalnie zostało wielu powstańców, przewinęło się zaś przez niego – i niejednokrotnie wyjechało do obozów śmierci – łącznie 400 tysięcy wygnanych.

Edward Serwański stwierdził (w swoim opracowaniu pt. Dulag 121 – Pruszków. Sierpień-październik 1944 roku.), że: „Pruszków jest zbrodnią specjalną. Na jej właściwy charakter składa się przede wszystkim fakt zmasowania kilkusettysięcznej rzeszy ludności, wycieńczonej fizycznie, wyniszczonej duchowo, ograbionej ze wszystkiego, a pomieszczonej w niezwykle prymitywnych warunkach, w sytuacji, gdzie prawie niemożliwa była do zorganizowania akcja pomocy, a celem tego była bezlitosna, brutalna segregacja, rozdzielanie rodzin, wysyłka ludzi w transportach, bez zaopatrzenia w żywność i napój, na prace przymusowe do Rzeszy Niemieckiej”. (za wikipedia.pl)

Za karę odsyłano do Auschwitz, wielu z więźniów zamęczono, pozostawiono bez pomocy na pewną śmierć, innych po prostu zabito.

Fot. Marcin Czapliński

***

Spotkaliśmy tam sporo znajomych z Ochoty, wymieniliśmy się informacjami. Skierowano nas do baraku numer 5, gdzie przenocowałyśmy na takich pluszowych siedziskach montowanych w wagonach pociągowych drugiej klasy. Rano postanowiłyśmy przebrać się w fartuchy lekarskie i opaski Czerwonego Krzyża, dzięki czemu mogłyśmy poruszać się po obozie. Zaczęłyśmy dopytywać, co i jak, szukać możliwości opuszczenia tego miejsca. Na dzień przychodziły tam zatrudnione miejscowe pielęgniarki, które tworzyły personel obozu. Do nich skierowałyśmy pierwsze kroki i spróbowałyśmy zatrudnić się na miejscu – mamy przeszkolenie sanitarne, mamy sprzęt, możemy tu pracować razem z miejscowymi. Komendant obozu jednak nie zgodził się na takie rozwiązanie – jesteście z Warszawy, nie zatrudnię was. Przełożona tych pielęgniarek zapytała mnie wtedy: czy macie jakieś pieniądze? Każdy coś tam miał. No to ja spróbuję was wyprowadzić wieczorem z tego obozu, ale możliwe, że trzeba będzie zapłacić. Komendant jest łasy na pieniądze.

Chyba nie mogły się panie spodziewać, że to się uda już pierwszego dnia?

Szczególnie, że komendant nas rozpoznał. Sanitariuszki zatrudnione w obozie przychodziły i wychodziły praktycznie bez żadnych bagaży, więc i nam nakazano pozostawienie wszelkich tobołków, zabrałam ze sobą jedną małą torebkę. Jedna z koleżanek wtedy odpadła, stwierdziła, że ona swoich rzeczy nie zostawi i będzie dalej próbowała zatrudnić się w obozie. Z tego co wiem, udało jej się to i faktycznie pracowała na miejscu, potem zaś w szpitalu w Tworkach. My jednak postanowiłyśmy zaryzykować i ustawiłyśmy się do wyjścia. Wmieszane między miejscowe sanitariuszki. Niestety, komendant pamiętał naszą wcześniejszą wizytę z prośbą o zatrudnienie w obozie. – Ja was znam, wy jesteście z Warszawy! – stanął przy nas. Wtedy ta zwierzchniczka, która organizowała naszą ucieczkę zaczęła z nim coś negocjować. Wzięła od nas pieniądze i… wyszłyśmy. Po prostu. Za pięć ósma, czyli tuż przed godziną policyjną, opuściłyśmy obóz razem z innymi sanitariuszkami.

Na szczęście miałam w Pruszkowie znajomych – rodzice przyjaźnili się z rodziną, która mieszkała naprzeciw szpitala. Powiedziałam o tym sanitariuszce, która nam pomogła i zaprowadziła nas w to miejsce. Wyszła po nas „babcia”. Matka przyjaciółki mojej mamy, jeszcze z pensji, ale podobnie jak do mojej babci wszyscy znajomi i najbliższe otoczenie mówiło zawsze „babciu”, tak i do tej pani tak się zwracaliśmy. „Babciu, babciu, przyjmiesz nas tutaj”? Wchodźcie. W kuchni okazało się, że siedzi mnóstwo osób, w tym część znajomych – m.in. ciocia jednej z tych moich koleżanek. Mąż tej pani był z kolei przedwojennym oficerem, ale oczywiście nie ujawniał się, całymi dniami siedział w domu, zabraniał nawet swojej córce jeździć na komplety do Warszawy, by nie narażać całej rodziny. Wszyscy więc zaprawieni w ukrywaniu.

Panie skryły się w garażu.

Tak, był tam taki kanał, do którego wchodziliśmy, gdy Niemcy poszukiwali uciekinierów z obozu. W ten sposób udało się przeżyć miesiąc – aż do 8 września. Wtedy zaczęło się robić chłodno i musiałam podjąć jakieś decyzje. Najrozsądniejsze wydawało mi się przedostanie się do Zalesia, do mojej babci. Miałam tam zimowe rzeczy, wywiezione z Warszawy jeszcze przed powstaniem. Ale iść przez las taki kawał, samotnej dziewczynie, wśród posterunków rozmaitych wojsk… Też słaby pomysł. Ostatecznie pojechałam EKD, Elektryczną Koleją Dojazdową, potem przeszłam do Pyr, by przesiąść się w grójecką kolej. Dotarłam tam, akurat podjechał pociąg, który kursował raz w jedną, raz w drugą stronę. Wysiadł z niego mój znajomy, Mietek. Moi dziadkowie jeszcze w poprzedniej wojnie byli nauczycielami w Grabowie, rodzice po ślubie mieszkali tam jakiś czas, ja tam często przyjeżdżałam jako dziecko – znałam się sporo osób z tamtej okolicy. Powiedziałam Mietkowi, że wybieram się do babci, na co on, że chętnie mi pomoże, tylko poleci do miasta zostawić towar, a jak wróci to zabierze mnie przedziałem służbowym, będzie wygodniej. Wtedy żeby przeżyć trzeba było handlować, a dokładnie: szmuglować żywność. Zgodziłam się, Mietek poszedł, ja czekałam na dworcu. Ale wtedy zrobił się rejwach. Ktoś powiedział: czarni przyjechali. Czyli gestapo. Wszyscy rozbiegli się z tego miejsca, ja przeskoczyłam na drugą stronę szosy. Pomyślałam, że to zbyt ryzykowne, by wracać na dworzec. Zaczęłam iść wzdłuż torów, stwierdziłam, że Mietek się zorientuje, co się stało. Doszłam aż do Zalesia.

Minęły jakieś dwa dni. Dowiedziałam się od brata ciotecznego, pracującego w Piasecznie, że w pociąg stojący na stacji uderzył pocisk z tzw. „grubej Berty”, z kolejowego działa. I Mietek zginął.

Gdyby pani wróciła na stację, też byłaby pani w tym pociągu. 

Bardziej zastanawiałam się, czy on na mnie nie czekał. Strasznie się tym przejęłam.

***

Fot. Marcin Czapliński

Harcerką byłam od 1937 roku. To wszystko kręciło się właściwie wokół harcerstwa, byłam na obozach harcerskich i przed wojną, i już w czasie okupacji. Te drugie oczywiście były organizowane w inny sposób, musieliśmy się ukrywać, nie było mowy o mundurkach. Pamiętam, że byłam na obozie w Walewicach pod Łowiczem, w którym urzędował ówczesny gubernator Warszawy, Fischer. Nasza drużynowa miała duże znajomości i udało się poprzez prywatne kontakty wepchnąć nas na folwark, w teorii do pracy przy pieleniu buraków. Tak się to nazywało. W praktyce dbaliśmy, by te buraki po prostu w miarę wyglądały, zajmowaliśmy się szkoleniem harcerskim. Normalnie zdobywałyśmy sprawności, odbywałyśmy szkolenia, otrzymywałyśmy stopnie. Przed powstaniem byłam skierowana na kurs dyżurnego, nie udało się go skończyć właśnie przez wybuch powstania. Kończyłam to już po wojnie na takim specjalnym, 10-dniowym obozie. My spałyśmy po 4 godziny, a organizatorka to już chyba w ogóle. Zresztą, uczestniczyła w tym też Anka Zawadzka, siostra Tadeusza „Zośki”. Z rodziną Zawadzkich zresztą wiązało się dużo tego typu aktywności. Między innymi dzięki Józefowi Zawadzkiemu, rektorowi Politechniki Warszawskiej, wznowiliśmy naukę w Zalesiu.

Było nas tam dziewięcioro maturzystów, ponadto mieszkało tam mnóstwo różnych profesorów, nie tylko profesor Zawadzki, ale też na przykład profesor Wacław Borowy, polonista i specjalista od literatury. Oni zorganizowali nam tam wówczas zajęcia, byśmy się nie bałamucili i zajęli czymś pożytecznym. Zaczęło się od profesora Borowego, który od razu, gdy dowiedział się, że przyszli uczestnicy powstania z Warszawy kazał nam wszystkim dokładnie spisać wszystko, co przeżyliśmy. Mówił, że potem to wszystko zacznie nam się mieszać, różne rzeczy zaczniemy przeinaczać – lepiej mieć wszystko na gorąco, świeżo udokumentowane. Pisaliśmy więc, a potem uczyliśmy się razem z profesorami.

Do Zalesia dotarła później także pani mama.

Tak, przeżyła do końca powstania na Siennej, w Śródmieściu. Potem wywieziono ją do Pruszkowa, do tego samego obozu przejściowego. Stamtąd miała jechać do Auschwitz, ale pod Krakowem kolejarze otworzyli wagony i dużo osób zdołało uciec, w tym także mama. Stamtąd wędrowała do Zalesia, stając po drodze u rodziny rozsianej na całej trasie. Z Krakowa zdążyła jeszcze napisać do ojca, przebywającego w obozie na Węgrzech, że nic o mnie nie wie i żeby szukał mnie przez Czerwony Krzyż i po obozach. Do Zalesia dotarła dopiero w listopadzie.

Tata też powrócił. 

Po przewrocie na Węgrzech w listopadzie zabrano go do oflagów, czyli obozów dla jeńców. Dotarł do domu dopiero po wyzwoleniu. Ale wszyscy przeżyliśmy.

Jednakże historią długo nie mogła się pani chwalić.

Ba, trzeba było się z tym uczestnictwem w powstaniu, w Armii Krajowej ukrywać! Za to groziły konsekwencje. Komiczne były rozmowy z osobami z zagranicy, które przyjeżdżały: jak mogliście się dać złapać na ulicy, jak to było możliwe, jak to wszystko się stało. Nie mogły w to wszystko uwierzyć. A my w pełni swoje historie mogliśmy opowiedzieć dopiero po 1989 roku…

ZASZCZYT ROZMAWIAĆ MIAŁ JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Hiszpania

Po wielu latach zobaczymy rywalizację Realu z Milanem, czyli święto imienia Carlo Ancelottiego

Radosław Laudański
0
Po wielu latach zobaczymy rywalizację Realu z Milanem, czyli święto imienia Carlo Ancelottiego

Komentarze

29 komentarzy

Loading...