Jak zaleczyć kaca po odpadnięciu z rywalizacji na dwóch frontach w krótkim czasie? Ograć Zagłębie Lubin, najlepszą ekipę początku sezonu. Recepta niezbyt rozbudowana, ale zdecydowanie łatwiej powiedzieć, niż zrobić – na tak wysokie obroty wskoczyli Miedziowi. Jeśli po tym meczu ból głowy w Poznaniu jest mniejszy, no to tylko minimalnie.
O pierwszej połowie tego spotkania nikt swoim wnukom opowiadać nie będzie. W sumie można by ten temat poruszyć na spotkaniu z kumplami przy piwku, ale raczej w ostateczności – wtedy, gdy zapada tzw. niezręczna cisza. No bo nad czym się tu rozwodzić? Nad tym, że piłkarze byli skoncentrowani? Że zawodnicy poszczególnych formacji przesuwali się tak jak należy? Że Zagłębie umiejętnie zagęszczało środek pola, więc lechici mieli problem z konstruowaniem ataków? Że przez 45 minut zastanawialiśmy się czy to, co widzimy, nazwać szachami, czy może ligową młócką? Nuda.
Jasne, był też strzał w poprzeczkę Świerczoka. Było całkiem sprytne zachowanie Gytkjaera w polu karnym, ale próba strzału/podania mocno średnia. Było polowanie na karnego przez Makuszewskiego, ale w obu sytuacjach Marciniak nie wskazał na wapno i raczej się nie pomylił. Były też próby z rzutów wolnych Starzyńskiego i Majewskiego, strzał z gry tego drugiego, ale przy normalnych meczach, to uderzenia, które lądują na śmietniku, bo nie mieszczą się w skrótach.
Mało! Biorąc pod uwagę potencjał obu drużyn, byliśmy rozczarowani jak dzieci, które pod choinką znajdują ciepłe skarpety.
I to nie tak, że jesteśmy zbyt wybredni. Już sam początek drugiej połowy pokazał, że powinniśmy wymagać więcej. Lech wypracował sobie dwie dobre sytuacje strzeleckie, z czego jedną wykorzystał Situm, jak dla nas najrówniejszy z nowych graczy Lecha. Podawał Majewski, a Chorwat przyfanzolił po długim. Zagłębie już nie mogło pozwolić sobie na kunktatorstwo. I chęci ugryzienia gospodarzy może i były spore, ale ci w końcu wykazywali się tym, czego trochę tej drużynie na początku sezonu brakowało – byli uważni i staranni. Dwa razy urwał się prawą stroną Czerwiński – raz efektownie machnął się Jagiełło, raz piłki nie opanował Pawłowski. Ale to były sygnały, że jednak można.
I ten sam piłkarz poszedł za ciosem. Wykorzystał wrzutkę Woźniaka i bardzo niepewną interwencję (to znaczy brak interwencji, spowodowany ustawianiem kolegów i dyskusją filozoficzną w momencie, gdy Woźniak dośrodkowywał) Vujdanovicia i 10 minut przed końcem mieliśmy remis. Jednak trochę za krótko Kolejorz potrafił trzymać przeciwnika na dystans, wrócił chaos. Nie napiszemy, że obie drużyny były zadowolone z takiego rozstrzygnięcia – była próba Gytkjaera, był taniec w polu karnym Pawłowskiego, strzał Balicia. Ale już bez goli.
Zagłębia wraca do Lubina w miarę zadowolone, ciągle utrzymując status niepokonanej drużyny. W Poznaniu mają, o czym myśleć, ale do tego w ostatnich tygodniach trzeba było się przyzwyczaić.
[event_results 346753]