Podchodziliśmy do Superpucharu Niemiec z pewnym dystansem. To pierwsze poważne przetarcie przed ligą, to pierwszy mecz o stawkę, ale jednocześnie w całej Europie – to mimo wszystko nadal element okresu przygotowawczego, a nie moment, w którym trenerzy planują eksplozję formy. Chcieliśmy oczywiście podbudować ego kolejnym golem Roberta Lewandowskiego, może jakąś asystą Łukasza Piszczka, ale nie planowaliśmy wycieczki do bukmachera, by stawiać zakłady sezonowe po wyciągnięciu wniosków z 90 minut tego meczu.
Nasze obawy okazały się słuszne. Jak na topowe niemieckie firmy, w dodatku aspirujące do gry wśród przynajmniej czterech najlepszych klubów kontynentu, obie drużyny zagrały słabo. Chociaż… „Słabo” to może nie jest najbardziej odpowiednie słowo, rozsądniej będzie określić ten mecz „nierównym”. Z jednej strony bowiem nadal mieliśmy na boisku Ousmane Dembele, który asystą do Aubameyanga porwał nasze serca, nadal mieliśmy na boisku Kimmicha regularnie dręczącego zawodników lewej flanki Borussii, nadal mieliśmy nieźle dysponowanego Muellera. Z drugiej – ten sam Dembele kilka razy zagrał do rywali, po prostu. Ribery przepuszczał piłkę pod nogami przy próbie przyjęcia. Aubameyang znikał z radarów na długie minuty.
Szczytem absurdu i nieudolności była zaś pierwsza bramka, gdy Mats Hummels rzut wolny na własnej połowie wykonał podeszwą (!) zagrywając do Vidala odwróconego do niego plecami (!!!). Vidal zorientował się w ostatniej chwili i podał do Martineza, ale do tego doskakiwał już Pulisić. Martinez nie zdążył nawet wykonać zwodu, stracił piłkę i Borussia objęła prowadzenie.
Dalej było nieco lepiej, jakości nie brakowało, gdy Bayern próbował ataków skrzydłami. Zagadou kompletnie nie ogarniał sytuacji, lepiej wypadał Piszczek, ale i tak zdecydowanie zbyt często monachijscy piłkarze przedostawali się bokami w okolice „szesnastki” Borussii. Po jednym z takich ataków Mueller obił słupek, po innym Lewandowski otworzył konto w tym sezonie (genialnie na skrzydło rozrzucił piłkę Rudy). Cały czas jednak nie mogliśmy pozbyć się wrażenia, że to jakaś treningowa gierka, ćwiczenie schematów, które nie są jeszcze do końca opracowane, gra zawodników, którzy dopiero uczą się swoich imion. Tak naprawdę z narzekania wyrwała nas dopiero akcja Dembele-Aubameyang, prostopadła piłka pierwszego i doskonałe wykończenie podcinką w wykonaniu reprezentanta Gabonu.
Ekstraklasowe granie wróciło dopiero w samej końcówce za sprawą całej defensywy Borussii. Najpierw pozwolili na uderzenie głową – poprzeczka. Potem na dobitkę Kimmicha, obronioną, ale odbitą na tyle niefortunnie, że piłka uderzyła Piszczka, następnie Burkiego i ostatecznie wpadła do siatki. Totalny chaos, zamieszanie jak w drużynach Marka Motyki przy rzutach rożnych. Sceny, których w wykonaniu tak szanowanych defensyw raczej się nie spodziewaliśmy.
Efekt był taki, że na trzy minuty przed końcem gospodarze utracili prowadzenie i decydować musiały rzuty karne. Co ciekawe – praktycznie wszystkie, które skończyły się w bramce były wykonane idealnie. Albo tuż przy słupku, albo bardzo wysoko, nie do obrony. Tak naprawdę pomylił się Vidal uderzając w środek (jemu się upiekło) oraz Kimmich, Rode i Bartra.
Wynik? 5:4. Pierwsze trofeum jedzie do Monachium, pierwszy skalp jest też na koncie Roberta Lewandowskiego. Ale forma, i Borussii, i Bayernu, to jeszcze nie jest to, czego oczekujemy od obu tych drużyn.