Reklama

Legend, legend… No chyba faktycznie legend

redakcja

Autor:redakcja

14 lipca 2017, 10:32 • 17 min czytania 22 komentarzy

Nieczęsto zdarza się, by polski piłkarz wytrzymał w jednym klubie 12 lat i był bezgranicznie oddany – nawet, gdy był permanentnie pomijany, nawet gdy bardziej doceniani byli niektórzy obcokrajowcy, Piotr Wiśniewski nigdy nie zamierzał kręcić nosem. Dlaczego pensja 700 złotych spadła Wiśni jak z nieba? Czy można było wymarzyć sobie lepsze pożegnanie? Czy obecnego asystenta Piotra Nowaka można nazywać legendą? O tym wszystkim w rozmowie z Piotrem Wiśniewskim. 

Legend, legend… No chyba faktycznie legend

– Kiedyś musiałem odejść. Drużyna jest bardzo silna i czułem, że już trzeba to zrobić. Nigdy nie odstawałem na treningach, ale gdy widzisz, że na miejsce starych piłkarzy przyjeżdżają reprezentanci krajów – robi to na tobie wrażenie. Dla mnie to duża przyjemność, że mogłem trenować w takim towarzystwie. Patrząc na to co ostatnio a na Lechię sprzed lat – przepaść. Poziom na treningach nie do porównania. Miejsc w ofensywie było tylko pięć-sześć i jakoś trzeba było tych wszystkich ludzi pomieścić, więc poprzedni roczny kontrakt dla mnie był bardziej gestem ze strony klubu. Miałem wtedy kontuzję i nie chcieli mnie z nią zostawiać na lodzie. Oczywiście nie wprost, ale dali mi do zrozumienia: Wiśnia, zostań jeszcze rok, odbuduj się. Będziesz chciał – zakończysz, pracę będziesz miał. Będziesz chciał grać – pójdziesz grać. Także jestem bardzo wdzięczny Lechii, że ten ostatni rok mogłem tu spędzić.

Jak w ogóle z twoją formą? Pytam, bo dawno cię nie widzieliśmy w dłuższym wymiarze na boisku. Wybrałeś pracę asystenta trenera, a podejrzewam, że w jakiejś Koronie Kielce mógłbyś jeszcze spokojnie pograć.

Cały czas miałem duże wahania. Wiedziałem, że zostało mi ostatnie pół roku i postawiłem wszystko, by jeszcze pomóc tej drużynie. W sparingach wyglądałem dobrze, strzelałem bramki, ale gdy przyszedł pierwszy mecz, nie załapałem się do osiemnastki. Drugi – to samo. Przyszedł kulminacyjny moment mojej frustracji i załamania psychicznego, a co za tym idzie – fizycznego. Później jednak nastąpił moment, że znowu pojawiłem się w osiemnastce i poczułem się potrzebny. W końcówce sezonu byłem już w dobrej dyspozycji, dwa-trzy wejścia miałem niezłe, ale jak człowiek wchodzi na 10 minut to ciężko pokazać wszystkie walory.

Czyli ustalmy: gdybyś chciał, jeszcze gdzieś byś się spokojnie załapał.

Reklama

Pewnie tak, ale zakończyłem już swoją przygodę. Zawsze powtarzam przygodę, bo karierę to robią piłkarze grający w reprezentacjach. Po tylu latach w Lechii przywiązałem się, zżyłem z ludźmi, moim marzeniem było kończenie tej przygody właśnie tutaj. Ciężko byłoby mi teraz ubrać koszulkę innego klubu i oddawać serce, walczyć dla nowych barw. Mam 35 lat i jeśli nie dostałbym oferty pracy z Lechii, na pewno bym jeszcze pograł. Chociaż ci, co mnie znają wiedzą, że daleko bym raczej nie zajechał. Bardziej byłoby to coś w regionie niż na drugim końcu Polski. Dom wybudowany, dzieci dorastają, nie wiem, czy byśmy w ogóle chcieli się wyprowadzać ze Starogardu.

Odnajdziesz się w pracy trenera?

Będę musiał. Najważniejsze, że dalej będę w tym klubie i z tymi ludźmi. Mam nadzieję, że mną dobrze pokierują. Kiedyś tę przygodę i tak musiałbym skończyć. A tutaj mam jakiś szacunek i cieszę się z każdego dnia.

Swoją drogą warto docenić bardzo fajne zachowanie Lechii – u nas często nie doceniamy zasłużonych postaci, a zarówno ty jak i Mateusz Bąk dostaliście oferty pracy.

Tak to powinno wszędzie wyglądać. Piłkarze wiele lat występowali i zostawiali serce, to bardziej należy się coś im niż osobom niezwiązanym z klubem. Nasze pożegnanie było świetne i dobrze, że udało nam się wejść. Przy 2:0 trener od razu machnął nam, byśmy poszli się rozgrzewać. Chwała chłopakom, że grali do końca, bo gdybyśmy wygrywali tylko 2:0 to pewnie nie byłoby pożegnania na boisku. Nikt pewnie nie myślał o tym, by Wiśnia z Bączkiem weszli, ale fajnie się to złożyło.

Po strzelonej bramce od razu się popłakałeś, co pokazuje, jaki to był dla ciebie ważny moment.

Reklama

Człowiek przez te ostatnie tygodnie ciągle myślał. Parę nocy było nieprzespanych, dużo rozmów z żoną, jak to będzie. Miałem już to pożegnanie w głowie, czytałem w internecie, że ludzie też mi bardzo dziękowali i siedziało to we mnie. Po bramce te wszystkie emocje, które trzymałem w środku eksplodowały. Nie sądziłem, że uda mi się jeszcze strzelić bramkę dla Lechii. Przecież praktycznie nie grałem dwa lata. Coś pięknego. Z klubem miałem styczność praktycznie od zawsze. W Starogardzie wszyscy byli za Lechią. Za małolata nie jeździłem na mecze, bo nigdy nie było w domu funduszy na bilet czy autobus, a starsi koledzy nie chcieli mnie wziąć ze sobą. Wieczorami po meczach szły przez miasto grupy i śpiewały „Lechia, Lechia!”. Pozostało mi granie. Tata był piłkarzem, ale nie naciskał, miałem totalną wolność. Matka wołała tylko na obiad i na kolację, ale najchętniej nie schodziłbym z boiska, więc tata musiał po mnie przychodzić. Na pierwszy trening poszedłem jednak z kolegą. Miałem osiem lat. Moje życie to 27 lat codziennych treningów. Jestem uzależniony od sportu.

Do trzecioligowej Lechii trafiłeś w wieku 22 lat. Zakładałeś w ogóle, że kiedyś zaliczysz taką przygodę?

Nie, nie, nie, co ty. Kto sądził w ogóle, że Lechia będzie grała tyle lat w Ekstraklasie? Tu się działy niestworzone rzeczy, jakieś fuzje z Polonią Gdańsk czy Olimpią Poznań. Pełen chaos. Gdyby ktoś powiedział w momencie budowania klubu od zera, że po 15 latach Lechia będzie grała o mistrza na takim stadionie – nikt by w to nie uwierzył. Gdy przyszedłem do Lechii, chociaż mieliśmy już dobrą drużynę, od razu awansowaliśmy do drugiej ligi – dzisiejszej pierwszej – i spędziliśmy tam trzy lata. Początkowo ledwo się uratowaliśmy przed spadkiem, w drugim sezonie walczyliśmy już o awans i zaczęły się marzenia. Dla mnie było to kompletne niedowierzanie, że będziemy mogli grać z drużynami pokroju Wisły Kraków, Górnika Zabrze czy Legii Warszawa.

Zanim trafiłeś do Lechii układałeś sobie w głowie plan B?

Nigdy nie miałem planu B. Za małolata wyjeżdżałem dorobić pieniążki do siostry zagranicę. Tak naprawdę myślenie, żebym mógł z piłki żyć pojawiło się w momencie, gdy Wierzyca Starogard Gdański – mój pierwszy klub – załatwiła mi pracę. Codziennie musiałem wstawać o piątej rano, wracałem o 14 zmęczony jak diabli, brudny. Szedłem się kąpać, jadłem obiad, odsypiałem godzinkę i jechałem na trening. Praca do lekkich nie należała,  bo pracowałem w fabryce stali. Stałem przy maszynie i wkładałem do niej pręty, z czego powstawały siatki zbrojeniowe. Mieliśmy uniformy, buty do kostki, rękawice. Funkcjonowałem tak przez pół roku. Momentami nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. W meczach udawało się jednak strzelać bramki i zadzwoniła do mnie Kaszubia Kościerzyna, czy nie chcę przyjść do nich na rozmowę. Zaproponowali mi 700 złotych. Mówiłem sobie: kurde, mam w fabryce 600, osiem godzin jestem na nogach, a potem jeszcze muszę grać w piłkę. Chłopie, zgódź się, pojeździsz sobie autobusem do Kościerzyny, ale nie będziesz musiał tak wcześnie wstawać. Wziąłem to z pocałowaniem ręki. Nie dość, że wciąż grałem w piłkę, to jeszcze nie musiałem chodzić do pracy. A pracować trzeba było. W domu pieniędzy nie było, matka mówiła: Piotrku, trzeba pomóc. Teraz to bardzo małe pieniądze, wtedy też nie były duże, trzeba było z tego jakoś wyżyć. Wtedy zrozumiałem: chłopie, graj w piłkę, będzie co będzie. Doceniam to, jak ciężko ludzie muszą pracować i jakim ja byłem szczęściarzem, że mogłem zarabiać na życie grając w piłkę. Gdy słyszę, że ktoś się żali czy marudzi, że ciężko trenujemy, to mnie skręca. Jest ciężko w okresie przygotowawczym, mecze są ciężkie, ale to nie do porównania z fabryką.

Od razu przypomina mi się Bartek Pawłowski.

I ja też właśnie sobie o nim przypomniałem. Głupio to ujął, bo on nie jest aż taki. Chyba nie pomyślał, że ktoś się może doczepić do tego, że niektórzy codziennie muszą tak wstawać i ciężko tyrać za kilkukrotnie mniejszą kasę.

Jak wspominasz piłkarsko trzecią ligę?

Folklor. Stare, małe stadiony. Piłkarsko byliśmy dobrzy, choć po pierwszej rundzie mieliśmy osiem punktów straty i nikt nie mówił głośno o awansie. Z czasem łapaliśmy rytm i zaczęliśmy wygrywać, lider gubił punkty. Pojechaliśmy na ich boisko i wygraliśmy, później nie oddaliśmy już pierwszego miejsca. W trzeciej lidze zanim opanowałeś piłkę miałeś nogi w powietrzu, bo ktoś się wpierdzielił. A w Ekstraklasie – kultura. Kultura gry, kultura taktyczna, lepiej wyszkoleni piłkarze. Przed Ekstraklasą ogólnie było ciekawie. Mam przed oczami mecz w Toruniu, gdy leciał na mnie gość w kominiarce z szalikiem na twarzy i jakąś brechą w ręce. Modliłem się tylko, by to był ktoś od nas, a nie z Elany. Jednak był od nas (śmiech). Była rozróba. Ogólnie Lechia do drugiej ligi szła jak przeciąg i szacunek dla tych ludzi i kibiców za to, co zrobili. Po tych wszystkich latach ciężkiej odbudowy czekają na sukces i mam nadzieję, że może w przyszłym roku osiągniemy co najmniej puchary.

Jako lechista bywasz w ogóle w Gdyni?

Nie, nie. Tylko jak graliśmy mecze. Nie jeżdżę, bo po co?

Zdarzały się jakieś akcje? Jesteś bardzo utożsamiany z Lechią.

Kiedyś ówczesny prezes Sarnowski wpadł na pomysł, byśmy pojechali z Tomkiem Dawidowskim na derby, skoro pauzujemy za kartki. Mówię: pewnie, pojedziemy. Co się nasłuchaliśmy… Od piętnastej minuty meczu musiał stać za nami ochroniarz. Jak szliśmy w przerwie do toalety, to szedł z nami, bo chcieli się bić 1 na 1. Było nieprzyjemnie. Gdyby nie ten ochroniarz, byłoby naprawdę grubo. Wszystko się działo na vipach. Gdy Arka strzeliła bramkę, jakiś kibic odwrócił się do naszego prezesa i pokazywał to czy tamto. No do prezesa, naprawdę? Potem po 2:2 to myśmy już krzyczeli do niego.

Później jeździłeś już z kibicami i stałeś w młynie.

W przeciągu trzech-czterech lat byłem na derbach, w Szczecinie, na Legii i w Płocku. Mam dużo znajomych wśród kibiców i czasem proponują mi, bym jechał z nimi. Dopingowało się, krzyczało. Nie wstydzę się tego, jestem lechistą. Nie mogłem pomagać na boisku to chociaż próbowałem na trybunach. Ogólnie wejście w świat kibiców wyglądało dobrze. W Szczecinie ktoś mnie rozpoznał, że idę i tłum 800 osób zaczął nagle krzyczeć:

– Wiśnia! Wiśnia!

Skończyło się incognito (śmiech). Zaczęli mnie podrzucać, krzyczeć „Wiśnia gol”, śmiesznie było. Piłkarze na rozgrzewce dziwili się, o co chodzi, bo nie jechałem z nimi na mecz, a na trybunach skandują „Piotrek Wiśniewski”. Fajnie, fajnie.

Wkurzało cię jako lechistę, gdy do klubu zaczęli w pewnym momencie przyjeżdżać piłkarze wagonami?

Śmialiśmy się, że codziennie nowy piłkarz siedział obok nas, a my nie wiedzieliśmy kto to. Trener w pewnym momencie już ich nawet nie przedstawiał. Prezes Mandziara chciał zmienić klub, całą drużynę, bez tego by się to nie udało. Czasami zdarzały się wynalazki, niektórzy przyjeżdżali z kontuzjami. Dopiero później brali jednego czy dwóch piłkarzy, ale konkretnych, a nie takich, żeby ich sprawdzić.

Byłeś jednym z tych, którzy próbują uświadamiać obcokrajowców, że nie trafiają do przypadkowego klubu?

Przez te wszystkie lata niektórzy się przejmowali gdzie są, inni nie. Wiadomo, że jak były derby to atmosferę trzeba było podgrzewać, głaskać po plecach, że bardzo ważny mecz. Dla nas derby to było wydarzenie, dla niektórych mecz jak każdy inny. Chociaż zdarzali się piłkarze tacy jak Deleu, który był bardzo przywiązany do klubu, ostatnio nawet paszport dostał. To tylko przykład, było takich więcej. Ale bywali przed laty tacy, którzy nie za bardzo przejmowali się gwizdami po przegranym meczu. Skręcało mnie. Jednak ostatnio zdecydowanie się w tej kwestii poprawiło. To też przykład na to, że klub się rozwija.

Którego trenera przez te wszystkie lata wspominasz najlepiej?

Jeden był lepiej ułożony taktycznie, drugi był lepszym człowiekiem, nawet przyjacielem, ale od każdego coś się wynosiło. Na pewno żałowałem gdy odchodził Probierz, zżyliśmy się bardzo. Na pewno też Kafarskiego. Paru trenerów pracowało długo i potrafiło pożegnać się z godnością. Postawili obiad, każdy rękę uścisnął. Trzeba było powiedzieć sobie 1 na 1 pewne rzeczy i potrafili przyznać „sorry, wiem, masz rację”. Zawsze mi się to u trenerów podobało. A byli też tacy, którzy powiedzieli „na razie” i o ich odejściu dowiadywaliśmy się od prezesa, który przyszedł i przedstawił nowego trenera. Obojętnie czy wyniki były czy nie – nikt nigdy nie grał przeciwko trenerowi, bo każdy gra przede wszystkim dla siebie.

Mówiło się tak w przypadku von Heesena.

Na pewno atmosfera była bardzo słaba, ale nikt nigdy nie grał przeciwko niemu. Pięć porażek pod rząd i wylewanie żali w prasie – nie tędy droga. Każdy to czytał i nastroje naprawdę były dramatyczne.

Stracił szatnię wyłącznie wypowiedziami?

Tak, jak można jechać swojego piłkarza za to, że nie przyjął piłki? Przecież każdemu może się zdarzyć. Cristiano Ronaldo też marnuje sytuacje. Krytyka może być, ale przyjdź, powiedz w szatni, a nie, że ty jesteś zarąbisty, a reszta nie. Tym stracił szatnię.

Kafarski to chyba dość niespełniony trener. Masa czasu w Lechii, później kariera nie poszła jak powinna i już wypadł z karuzeli ekstraklasowej.

Bardzo dobry trener. Nie wiem czy wiesz, ale to on ściągał mnie do Kościerzyny za te 700 złotych. Umiał poukładać to taktycznie, ale najbardziej ceniłem go za przykładanie się do swojej pracy. Cały dzień w klubie, myślał wszystkim przez cały czas, treningi zawsze przygotowane. Nie u wszystkich to widziałem. Mam nadzieję, że mu się poszczęści i ktoś z Ekstraklasy go jeszcze zatrudni.

Czemu Probierzowi nie wyszło w Lechii?

(chwila ciszy)

Wiem, ale nie powiem. Dawaj inne pytanie.

To opowiedz jak go wspominasz. Chciał cię zabrać ze sobą do Jagi, więc była między wami więź i cenił twoje umiejętności.

Cenił mnie, ale gdy trener Probierz kogoś ceni, to ta osoba zawsze dostawała mocny opierdziel. Na pierwszym treningu od razu była zjebka. Pamiętam jak miałem przebiec 3×10 minut na średnim tętnie 140. Wyszło tak, że finalnie miałem średnio na minutę o jedno uderzenie mniej niż powinienem. Wszedł do szatni, od razu zrypka. W rozmowach wyszło, że niektórzy też mieli te tętna różne, ale tylko mnie piłował. Dużo rozmawialiśmy indywidualnie. Pamiętam też doskonale mecz na Piaście Gliwice i jedną sytuację. Piłka leciała przez całe boisko i przeszła za mnie. Nie dogadaliśmy się z prawym pomocnikiem Chrisem Oualembo i wyszła z tego groźna akcja przeciwko nam. Spojrzałem tylko na ławkę i trener od razu chciał mnie ściągać. Zagotował się. Wracaliśmy przez 10 godzin autobusem i wszystko było OK. Na końcu przy wysiadaniu trener powiedział, że jeszcze chce nam coś przekazać.

– Wiśniewski przesunięty do rezerw. Za niesubordynację i niewykonywanie założeń boiskowych.

Powodem była ta jedna sytuacja. Ja załamany. Ja pierdzielę, do rezerw? Mega cios. To był jedyny moment, w którym spotkałem się z menedżerem i spytałem, czy są jakieś inne możliwości. Nie miałem prawa wiedzieć, ile czasu spędzę w tych rezerwach. Jeżeli miałbym być tam pół roku – nie byłoby sensu tego ciągnąć. Za tydzień na szczęście trener wziął mnie na rozmowę.

– Co, chcesz ciągnąć tę Lechię dalej?
– No pewnie, że chcę.
– To weź się do roboty. Mam ci zwracać uwagę na takie podstawowe rzeczy?

Następny mecz – bramka. Kolejny – znowu bramka. Dostałem kopniaka, którego potrzebowałem, bo zacząłem grać dużo lepiej. Patrząc z dzisiejszej perspektywy – niejeden piłkarz by się na takie coś bardzo mocno obraził i wcale by tego pozytywnie nie odebrał. Skutek mógłby być odwrotny.

Tobie pewnie też przeszło przez głowę „co ten trener odwala”.

Byłem przyzwyczajony, bo Probierz zawsze miał do mnie uwagi. Ale jak mówiłem – jak na kogoś liczy, to ten ktoś ma przerąbane. A skoro chciał mnie później do Jagiellonii, to znaczy, że mnie cenił. Później Tuszek – kolejny jego ulubiony piłkarz – też był piłowany, ale to mu się opłaciło, bo poszedł do dobrej ligi.

Jak wyglądały zjebki trenera Probierza?

Zawsze wszystko prosto powiedziane w twarz. Nie do prasy, nie komuś – z grubej rury i na gorąco. Musiałeś się pozbierać jak chciałeś grać i trudno. I to nie było tak, że trener miał wyssane z palca pretensje – po prostu miał rację. Ktoś nie pobiegł za akcją, ktoś czegoś nie zauważył – koncentruj się i nie ma usprawiedliwień. A jak się nie podoba – spadówka. Dlatego robi teraz takie dobre wyniki. W Jagiellonii nie było gwiazd, które by się na niego obraziły. Chociaż z tego, co wiem, trener Probierz stał się spokojniejszy. Z wiekiem może zupełnie wyluzuje. Kariera reprezentacyjna przed nim.

W Lechii ktoś się obrażał?

Nie, wtedy mieliśmy drużynę, w której nikt nie świrował. Zresztą trener Probierz nie pozwoliłby na cwaniakowanie. Każdy musiał robić co należy i zapierdzielał na sto procent.

Wspomnijmy jeszcze Bobo Kaczmarka, człowieka tysiąca anegdot.

Pamiętam bardzo dobrze jak Piotrek Brożek robił w siłowni ćwiczenie. Trzymał w ręce sztangę i kręcił nią dookoła. Wpadł Kaczmarek:

– Broziu, a ty co? Na smocze łodzie w Szanghaju się przygotowujesz?

Laliśmy z tego dość długo. Ogólnie bardzo pozytywna postać. Do dziś z trenerem Kaczmarkiem mam kontakt. Zdarzyło mi się być ostatnio wiele razy na trybunach i raczył mnie swoimi opowieściami. Bardzo fajny człowiek i dzięki niemu również bardzo dobrze grałem, bo cały czas trzymałem się pierwszego składu.

Nowak umie zarządzać piłkarzami, którzy nie grają? Przy tak szerokiej kadrze jak w Lechii to często klucz – dotrzeć do tych, którzy nie są docenieni sportowo.

Rozmowa. Jest bardzo dobra atmosfera, często jakieś śmichy-chichy przy całej drużynie. U Nowaka nie ma ciśnienia czy presji na treningach. Amerykański luz. U Probierza wszystko było na tip-top i gdy coś tylko nie grało – od razu trzeba było poprawiać. A Nowak bardziej przymyka oko, nie ma stresu. Gdy krzyczy, to raczej tylko na meczach. Jak ktoś nie walczy to oczywiście musi zwrócić uwagę, ale robi to spokojnie.

Bobo Kaczmarek powiedział o tobie: „Brakuje mu trochę charakteru nastawionego na sukces. Do gry zbyt często podchodzi z myślą: Oj, to chyba się nie uda”. Byłeś gościem, który musi czuć zawsze wsparcie trenera?

Lubiłem, gdy trener wziął mnie na indywidualną rozmowę. „Coś się stało, musisz coś poprawić”. Nie lubiłem, gdy trener – a byli tacy – rozmawiał tylko z tymi, którzy w danym tygodniu zagrali dobry mecz czy strzelili bramkę. Taki nie potrzebuje rozmowy. Rozmowy potrzebuje 16, 17, 18 zawodnik, a nie ten, który jest w hierarchii pierwszy czy drugi. Bardzo przejmowałem się słabymi meczami. A to że jestem słaby, że to czy tamto. Siedziało to we mnie cały tydzień. Potrzebowałem dobrego bodźca – czy na treningu, czy na meczu i dopiero przechodziło. Jak w siebie wierzyłem – forma była. Nie było wiary w siebie – chciałem, by trener klepnął mnie w plecy i powiedział „głowa do góry”, koledzy z szatni też. To ważne. Dlatego po meczu z Legią podszedłem od razu do Sławka Peszki, bo w szatni pół godziny siedział ze zwieszoną głową i poklepałem po plecach.

Jak to u ciebie wyglądało? Analizowałeś te mecze? Oglądałeś je?

Broń Boże, po słabym meczu absolutnie nic nie oglądałem i nie wchodziłem na internet. Jak to się mówi – czas leczy rany. Jeden trening, drugi, trzeci, poszedłem na siłownię coś porobić i z czasem mi to przechodziło. Żadnych opisów meczu nie czytałem, dołowałbym się jeszcze bardziej. Taki mam charakter. Po bardzo dobrym meczu było wszędzie mnie pełno. Po słabym wolałem się schować. Pewność siebie budowałem poprzez dobre zagranie i tyle. Taki już jestem.

Gdybyś miał większe parcie na sukces, zrobiłbyś większą karierę?

Na pewno przyhamowały mnie kontuzje. Miałem parę operacji, stawy skokowe. Był taki moment, gdy za trenera Brzęczka zachorowała mi córka. Wszedłem, zagrałem dobry mecz, potem znów miałem zagrać, ale dostałem telefon, że córka w szpitalu. Musiałem jechać i naprawdę się załamałem. Fizycznie dobrze wyglądałem, trener mi ufał, ale głowa była gdzieś indziej. Na okresach przygotowawczych zawsze mi się musiał przyplątać jakiś uraz. Na czterech obozach z rzędu wyjeżdżałem z obozu się leczyć, ostatnio zresztą też. Kiedyś na obozie byłem tak zdeterminowany by grać, że trenowałem z ręką w gipsie. Zaraz jak mi go założyli, graliśmy sparing w lodzie. Jeździło się jak na łyżwach, więc trzeba było uważać. Miałem też okres, że trenowałem ze strasznym bólem w kolanie. Tabletki nie tabletki – nic nie pomagało, 15 minut treningu to był totalny ból. Psychicznie można było się wykończyć. Jeszcze kilka tygodni temu powiedziałbym, że jestem spełniony po tej karierze, ale jednak czuję niedosyt po tym, co stało się w końcówce sezonu. Ale ogólnie biorąc pod uwagę skąd wyszła Lechia i gdzie zaczynałem – jestem zadowolony.

Czujesz się legendą Lechii?

Dobre pytanie. Jeżeli ludzie tak o mnie myślą i tak czują  – nie będę z nimi dyskutował. To bardzo miłe. Legenda… Nie wiem, co myśleć o legendzie. Legendą to się chyba nazywa kogoś tak bardziej po śmierci, nie? „O, to była legenda”. Kibice docenili, ile lat tutaj ciężko pracowałem. Skutek był może różny, ale starałem się zawsze. Nigdy nie zrobiłem afery, zawsze byłem oddany klubowi. Czuję się trochę skrępowany, gdy tak mnie ludzie nazywają, ale też bardzo dumny. Sebek Mila wołał do mnie ostatnio na treningach:

– Legend! Legend!

Coach to samo. Z początku z tym walczyłem. „Dajcie sobie spokój, nie nazywajcie mnie tak!”. Później się przyzwyczaiłem. Legend, legend… No chyba faktycznie legend, no.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Najnowsze

Cały na biało

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

22 komentarzy

Loading...