Reklama

Dostawaliśmy po sto złotych premii. Niby mało, ale dla nas to był cały weekend w Sopocie!

redakcja

Autor:redakcja

16 czerwca 2017, 00:04 • 26 min czytania 30 komentarzy

Historia Mateusza Bąka to ewenement na skalę polską, a pewnie i światową. Nieczęsto (by nie powiedzieć prawie nigdy) zdarza się, by jakiś piłkarz przeszedł z jednym klubem drogę od A-klasy do… Ekstraklasy. Mateusz Bąk zaczął bronić barw Lechii dokładnie wtedy, gdy ta odradzała się w meczach z Mewą Gniew czy Bałtykiem Sztutowo. Trenował na Saharze, bo tak piłkarze nazywali boisko przy Traugutta, które wykonane było z piachu i żwiru. Na zajęcia wkładał dwie bluzy i dwie pary spodni – wszystko po to, by nie zostać z kamieniem w nodze. Grając po okręgówkach nigdy nie mógł zakładać, że zrobi karierę. Nic więc dziwnego, że równolegle kończył studia i żeby móc opłacić podstawowe potrzeby, łapał się prac dorywczych – na poczcie i jako cieć. Wytrwale przemierzał wszystkie ligowe szczeble i – o ile nie przydarzy się jeszcze niespodziewany zwrot akcji – właśnie kończy swoją karierę jako ikona Lechii Gdańsk. Nawet, jeśli pełnił ostatnio w klubie marginalną rolę – to historia jak z filmu. 

Dostawaliśmy po sto złotych premii. Niby mało, ale dla nas to był cały weekend w Sopocie!

Słyszałeś, ile dzieli Lechię od pucharów?

Kilka stacji SKM. Szczerze? Jestem związany z Lechią praktycznie od dzieciaka i boli mnie to strasznie, że nie jesteśmy w pucharach. Tym bardziej, że w rundzie finałowej straciliśmy zero bramek, zdobyliśmy 15 punktów i zabrakło nam praktycznie tylko jednego trafienia, by zostać mistrzem. Trzeba spojrzeć wstecz – zabrakło nam punktów z rundy zasadniczej. Przez to, że byliśmy po niej na czwartym miejscu, zawsze musieliśmy mieć o punkt więcej niż pozostali. Straciliśmy dużo na wyjazdach, był taki moment, że przegraliśmy trzy mecze z rzędu. Abstrahując od tego, że jestem lechistą – gratulacje dla zespołu z Gdyni, bo dla naszego Trójmiejskiego rynku lepiej, by Arka była w Ekstraklasie. Poza tym dla nas to pewne sześć punktów w przyszłym sezonie (śmiech). A jeszcze odpowiadając na twoją złośliwość – kilka stacji SKM dzieli Lechię od miejsca, gdzie mieści się stadion Bałtyku Gdynia.

Jak na ten wynik zareagowano w klubie? Z jednej strony trzeba uznać was za największych przegranych sezonu, z drugiej – nie jesteście żadnymi gamoniami, byliście o jedną bramkę od wielkiej rzeczy.

Każdy wierzył do końca w mistrzostwo, ale takim naszym celem minimum były puchary. Nie trzeba już nawet mówić, że to się wiąże z bogatszym CV, gratyfikacją, przygodą – to oczywiste. Mnie i Piotrka Wiśniewskiego ominął medal na koniec przygody z Lechią, bo przez tyle lat nie dorobiliśmy się żadnego. Widziałem słowa Ariela Borysiuka, że takiego zespołu jak teraz może przez najbliższe kilkanaście lat już nie być. Klub pewnie będzie chciał wzmocnić drużynę, ale dobrze wiesz, że piłka nie jest matematyką i jeśli wyrzucimy dwóch chłopaków z zespołu i dodamy dwóch nowych – wcale nie musi to zagrać. Każdy musi uderzyć się w pierś. Nie zrobiliśmy czegoś, na co było nas stać. Oglądaliśmy ten mecz w centrum razem z chłopakami, którzy nie załapali się do osiemnastki meczowej. Śledziliśmy na bieżąco też Jagę z Lechem. O tyle niefortunnie się to poukładało, że Legia i Lechia grały bezpiecznie. Wiedzieliśmy, że Lech wygrywa 2:0, więc Legii daje to mistrzostwo, nam puchary. Nie można się nikomu dziwić, że w 80. minucie wiedząc, że ma się mistrzostwo i puchary nie leci się z zamkniętymi klapkami by zdobyć bramkę. Nam przy tamtym układzie wyników nic by ona nie dała, to po co się odkrywać? Niefortunnie się to wszystko poukładało. Gratulacje dla Jagi – potrafią grać do końca i trener Probierz jest w stanie wycisnąć z chłopaków ostatnią kroplę soku.

Reklama

Przyjście nowych władz dużo dało Lechii, ale ty osobiście mogłeś sobie wyobrażać, że te ostatnie lata będą dla ciebie inne.

Pierwsze dwa lata po powrocie były super. W pierwszym roku miałem mniej straconych bramek niż występów w lidze, dużo spotkań na zero. W drugim było troszkę gorzej, ale też pozytywnie. Dwa ostanie lata możemy z kolei przemilczeć. Za ostatnie pół roku wielkie uznanie dla Dusana, ogromne brawa, najlepszy bramkarz w lidze, nawet w najlepszej formie ciężko byłoby coś z nim ugrać. Nowe władze – nowy budżet, nowe możliwości. Wiemy, że za pana Kuchara zespół był oparty na zawodnikach – mówiąc brzydko – tańszych czy lokalnych. Były sezony lepsze i gorsze, kręcenie się koło ósmego miejsca, ale ciężko było ugrać coś więcej. Nowe władze pozwoliły sklecić nam mocny zespół. W jednej rundzie pojawił się Wawrzyn, Dyzio, Sebek Mila, Kraso i dobrzy zawodnicy z Bałkanów. Z tego, co się orientuję, kolejne ciekawie nazwiska też się pojawią.

W 2014 roku mówiłeś, że jeszcze pograsz w piłkę 5-6 lat. Rozmach Lechii ci trochę przeszkodził.

Mam 34 lata, brakuje mi jeszcze sezonu czy dwóch do spełnienia. Czasami w życiu tak jest – coś się kończy, coś się zaczyna. Boli mnie to, że przez ostatnie dwa lata praktycznie nie zaistniałem. Gdy wracałem z drugiej drużyny do pierwszej była euforia, człowiek na treningu wyglądał o 50% lepiej. Uważam, że było więcej możliwości bym atakował pierwszego bramkarza, ale potoczyło się jak jest – nie chcę w to wchodzić, trzeba przyjąć to z godnością. Gdyby to się stało z dnia na dzień, gdybym do końca rozmawiał z klubem o przedłużeniu, gdybym czekał na inne oferty a by ich nie było – pewnie ten koniec bolałby mocniej. Jestem przygotowany na koniec kariery, ta myśl pojawiała się od jakiegoś czasu. Pewnie nikt z Ekstraklasy się już mną nie zainteresuje, a granie w pierwszej lidze nie wchodzi w grę. Ale to mówię dziś, a może być tak, że za miesiąc zabraknie mi jakiejkolwiek piłki i będę chciał poczuć rywalizację choćby na poziomie trzeciej ligi. Prawdopodobnie zostanę w klubie i będę trenował w akademii i prowadził treningi wyrównawcze w pierwszym zespole z bramkarzami, którzy nie pojechali na mecz. Adrenaliny związanej z wysiłkiem też mi nie będzie brakować, zamierzamy ostrzej potrenować z żoną, która działała do tej pory z trenerką personalną. Nie mogę leżeć na kanapie, bo zrobi się brzuch i żona mnie wyrzuci z domu.

Twoja historia w Lechii to kompletny ewenement. Praktycznie się nie zdarza, by jakiś piłkarz przeszedł z klubem drogę od A-klasy do Ekstraklasy. Już na najwyższym poziomie parę razy z Lechii odchodziłeś, ale zawsze wracałeś, a przecież parę ciosów od tego klubu też dostałeś i kilka razy mogłeś powiedzieć, że rzucasz to wszystko.

Nazywasz mnie wyjątkowym i bardzo mi miło, ale to nie moja wyjątkowość – i to nie skromność – a wyjątkowość sytuacji. Ciężko sobie wyobrazić, by teraz jakiś klub w Polsce rozbił się do zera, zaczął od A-klasy i miał taką drogę. Mogło być tak, że skończylibyśmy na poziomie IV ligi i ja pewnie dalej bym w tej IV lidze grał. Bo to też nie było tak, że miałem 20 lat, grałem w okręgówce i dzwoniły do mnie kluby z Ekstraklasy. Gdybym dostał wtedy ofertę – pewnie bym się nad nią pochylił. Wyszło jak wyszło dzięki temu, że nie byłem na tyle dobry i mogłem rozwijać się z awansu na awans.

Reklama

Grając A-klasie nie miałeś prawa myśleć, że zrobisz kiedyś karierę.

Mieliśmy wtedy 18 lat, w tym wieku piłkarze są już wprowadzani do drużyn ekstraklasowych, a my nagle z zespołu juniorów staliśmy się wszyscy pierwszą drużyną Lechii. Dla nas to był szok. My wielką Lechią i to w tak niewielkiej A-klasie! Cała drużyna miała po 18-19 lat, nie było doświadczonych piłkarzy, więc mieliśmy w głowie fiu-bździu. Graliśmy, bawiliśmy się, jedliśmy pizzę i lataliśmy do Sopotu. Niewinna, amatorska piłka nożna. Przekonania czym tak naprawdę jest Lechia nabrałem dopiero grając w niej w tych niższych ligach. Na piątą-czwartą ligę przychodziło po kilka tysięcy osób. Wcześniej zespół był w ciągłej rozsypce i na mecze przychodziło po 100 osób. Jestem urodzony w 83 roku, więc te największe sukcesy mnie nie dotknęły. Miłość rodziła się z awansami.

Grałeś i w międzyczasie szukałeś sposobu na życie. Studiowałeś jak każdy normalny chłopak.

Normalne studia miałem tylko na pierwszym roku, później cały czas prowadziłem indywidualny tok nauczania. Trzeba się uczyć, ale z całym szacunkiem dla gdańskiego AWF-u – nie są to studia, które mogą stanowić dla ciebie problem. To nie była Ekstraklasa, wyjazdy nie były tak długie, treningi nie tak sprofesjonalizowane. Mój tata zmarł jak miałem 9 lat, był inżynierem. Matula zawsze powtarzała, że przede wszystkim nauka. Chodziłem do liceum sportowego i tuż za płotem miałem AWF, to była normalna droga, że muszę tam iść. A jak już tam byłem – grzechem byłoby tego nie skończyć. Poszedłem na turystykę. Specjalizacja – turystyka aktywna. Magisterkę napisałem w miesiąc po 2-3 godziny dziennie. Sama przyjemność. Jakie studia by to nie były – jestem dumny.

Miałeś plan na siebie na wypadek gdyby nie wyszło czy robiłeś, by zrobić?

Odpowiadała mi przede wszystkim forma studiów – dużo zajęć fizycznych, wyjazdy na letnie obozy. Nie mogłem być tylko na obozie narciarskim, bo już wtedy zabraniał mi tego kontrakt. Żałuję, bo to był fajny wyjazd pod względem integracyjnym, a musiałem zamiast tego pisać jakąś pracę. Na czwartym roku po awansie do pierwszej ligi już wiedziałem, że moja głowa idzie ku profesjonalnej piłce, ale zawsze chciałem mieć „mgr” przed nazwiskiem. Wiedziałem, że to nie daje od razu pracy czy pieniędzy. Bardziej chodziło mi o wewnętrzną satysfakcję i by było co wpisać do tabelki, gdy się zabiega o kredyt.

Równolegle pracowałem na poczcie i w firmie ochroniarskiej. Chciałem mieć samochód, komórkę, mama wychowywała nas sama i ciężko pracowała, by utrzymać budżet domowy, a pewnie i tak wychodziło na minus. Poczta załatwiła pracę kilku chłopakom z Lechii. Pracowałem tam od piątej do dziewiątej rano. Razem z kierowcami rozwoziliśmy paczki po urzędach pocztowych. Moim obowiązkiem było odebranie odpowiednich worków, kontrola tego i rozrzucenie. Z czasem poszli mi na rękę, pracowałem już tylko w jednym urzędzie pocztowym przy biurku i byłem odpowiedzialny za wypis listów poleconych. Później jechałem na studia, na chwilę do dziewczyny, trening i do drugiej pracy – do firmy Taurus, z którą swoją drogą do dzisiaj współpracuje z Lechia. No co, cieciowałem. Robiłem nocki. Wiadomo, że częściej się spało niż ochraniało, ale były dni, gdy trzeba było pochodzić, pokrążyć, żeby tych parę złotych zarobić. Ochraniałem park naukowo-technologiczny, potem fabrykę, halę targową. Miałem swój strój, kurtkę, czapeczkę. Byłem cieciem! Miałem taką bordową Lagunę, chciałem by było na paliwo i na raty. Fajne czasy. Nauczyły mnie przede wszystkim szacunku do pieniędzy. Do dzisiaj – głupio to zabrzmi – jak spędzamy czas ze znajomymi i sprawia nam to radość, to nie liczę pieniędzy, ale gdybym miał wrzucić to na maszynę – byłoby mi żal. Byłem w kasynie 2-3 razy życiu, przegrałem po 100 złotych i to wszystko. Staram się liczyć, ale też nie odmawiam sobie wszystkiego – człowiek nie wie ile czasu mu zostało, potem może żałować.

Co by powiedział trener Bąk 18-letniemu Mateuszowi?

Mniej gadaj. Może to wynika z tego, że straciłem tatę w wieku 9 lat. Cały czas uczyłem się zachowań w dorosłym świecie. W czwartej lidze pojawiały się już osoby z ekstraklasową przeszłością jak Marcin Kaczmarek czy Kalka (Maciej Kalkowski – red.) i trzeba było funkcjonować pośród nich. Nie mogłem wrócić do domu opowiedzieć tacie, co się wydarzyło i usłyszeć podpowiedzi, co robić. Uczyłem się tego sam i popełniłem po drodze wiele błędów. W niektórych szatniach byłem z boku, nie do końca mnie akceptowano. Gadałem, buntowałem się, miałem swoje zdanie, inny pomysł na drużynę niż wszyscy. Rodziło to konflikty. Nie bez powodu tak się ułożyło, że największe przyjaźnie mam poza piłką.

O co się buntowałeś?

Dany trener ma do mnie jakieś „ale”, a mnie się wydawało, że wszystko robię dobrze. Szczenięcy bunt niepoparty logiką i argumentami. Człowiekowi się wydawało, że skoro wszyscy wkoło mówią, że bramkarz musi być wariatem, może więcej. Z każdym rokiem uczyłem się siebie i zachowania w szatni.

Jak wyglądała A-klasa i okręgówka? Jakie pierwsze obrazy przychodzą ci do głowy?

Amatorka. Nie ma nawet porównania z tym, co teraz. Teraz mamy dwa boiska, a wcześniej trenowaliśmy na żwirze.

Na żwirze?!

No tak. Na Traugutta za trybuną były boiska piaskowo-żwirowe. Mówiliśmy na to boisko Sahara.

To przecież ty musiałeś być dzień w dzień cały poobdzierany.

Wyobraź sobie trening w lato. 30 stopni, ja sam jako bramkarz. Piach, żwir, beton… I musisz włożyć na siebie dwie pary spodni i dwie bluzy, by nie skończyć z kamieniami w kolanach. Amatorka kompletna. Jeździliśmy na wiochy. Krowy obok boiska, kibice stojący wokół. Pamiętam sytuację, gdy jakiś durny kibic krzyknął sobie po drugiej stronie boiska: „Arka Gdynia!”. Nagle zobaczyliśmy jak pięćset osób nie zważając na nic przebiega przez środek i leci za tym gościem a cała wioska ucieka. Wszystko wyglądało dokładnie tak jak na filmikach Kartoflisk. Pamiętam jedno zdarzenie szeroko opisywane w lokalnej prasie. Na wieś Siwiałka przyjechało z Gdańska bardzo dużo osób i – jakby to nazwać, żeby było politycznie poprawnie… – przejęli wioskę wzdłuż i wszerz. Od domów, przez sklepy, po stodoły. My graliśmy mecz, ale dookoła krzyki, bieganie. Wzięli z jakiegoś gospodarstwa dwie krowy i przyprowadzili je na boisko. Jeden sklep miał zafundowany przez naszych kibiców remanent. Po Siwiałce żaden zespół nie chciał nas przyjmować. Wszystkie mecze graliśmy u siebie, bo żadna wioska nie zgadzała się, by do nich przyjechało tysiąc czy dwa kibiców z Gdańska.

To już kluby z okręgówki wiedzą, co robić!

Tak – zebrać dwa tysiące osób i przejąć wioskę! Jako młody zespół byliśmy od wszystkich szybsi, lepsi technicznie. Później musieliśmy się wzmocnić doświadczonymi zawodnikami, bo brakowało nam wyrachowania. Dla większości klubów nasz przyjazd był świętem. Taki klub? Tyle osób na trybunach? Święto.

Zarabialiście wtedy jakieś pieniądze?

Drobne. Stypendium 200-400 złotych, które po awansach wzrastało. Najpierw do tysiąca, potem do dwóch. Na poziomie czwartej ligi były to już takie pieniądze, że mogłem zrezygnować z dodatkowych prac.

Czasem do szatni przychodzili kibice i to oni rzucali pieniądze.

Były to majętne osoby z naszego trójmiejskiego środowiska i stać ich było na to, by nas motywować. Wchodzili, rzucali dwa tysiące, wychodziła stówka na głowę. Niby mało, a dla nas to był cały weekend w Sopocie! Fajnie, dziękujemy tym osobom, dawały nam kieszonkowe z własnych środków. Często miała miejsce taka sytuacja. Czuliśmy się jak wielka rodzina, kontakt z kibicami był bardziej bezpośredni. Podczas meczów w A-klasie stali zawsze przy linii bocznej. Przez moment niektórzy ze środowiska byli w strukturach władz, wielu kibiców początkowo pomagało podnosić ten klub. Symboliczną sceną było to, gdy po przyklepaniu awansu na meczu wyjazdowym wracało za nami – bo jeździliśmy wtedy prywatnymi samochodami na mecze – 40-50 aut. Szpaler, wszyscy 30 na godzinę, świętowanie. Zjawiskowa rzecz. Po awansach jeździło się na imprezy do Sopotu, czasem opanowaliśmy Starówkę. Jak to gówniarze – sprawdzaliśmy, ile piwa da się wypić, a potem trzeba było je zwrócić, obudzić się z kacem i żyć dalej.

Jak od środka wyglądał upadek klubu?

To było poza nami. W pamięci utkwił mi jeden moment. Końcówka sezonu, decydowały się losy, czy zespół się rozpadnie i na meczu trzeciej ligi przyszło 50 osób. Kompletnie nie miał kto grać do tego stopnia, że w osiemnastce był kierownik zespołu i chyba nawet wszedł na boisko. Degrengolada całkowita. Posypało się wszystko. Szatnie były stare, zagrzybione… Zdrowy wchodziłeś, niezdrowy wychodziłeś (śmiech). Dopiero potem miasto zaczęło pomagać i to wszystko wyremontowało.

Ekstraklasa była dla ciebie przeskokiem?

Nie, bo każdy rok był przygotowaniem. Spędziliśmy trzy sezony w pierwszej lidze, walczyliśmy o utrzymanie, otarliśmy się o awans. Ostatnio nawet po bramce Siemaszki i protestach Ruchu była przypominana sytuacja, gdy graliśmy o awans do Ekstraklasy. „Jezier” wyskoczył ze mną do piłki, złapał mnie w górze za rękę i za chwilę sam strzelił bramkę ręką. Ten mecz pogrążył nasze szanse na awans. W sezonie, w którym awansowaliśmy do Ekstraklasy, uczestniczyłem tylko połowicznie, bo zerwałem krzyżowe. Serduszko bolało na fecie, gdy byłem tam wiedząc, że nie przyłożyłem zbyt dużej ręki do tego sukcesu. W Ekstraklasie byłem 1,5 roku i uciekłem. Mój wyjazd nie był spowodowany tylko chęcią spróbowania czegoś innego, nie do końca dogadywałem się z ówczesnym trenerem bramkarzy, Dariuszem Gładysiem. Jako starszy, mądrzejszy mężczyzną przeprosiłem go, ale spieraliśmy się bardzo długo. Panowała niezdrowa atmosfera, codziennie niecierpliwość rosła, w pewnym momencie chciałem już uciec na siłę. Spieraliśmy się o wszystko. Sposoby treningu, obwinianie za bramki. Takie głupoty, chemia nie zagrała. Mój głupi charakter, moja niedojrzałość, wybuchowość trenera Gładysia…

Ciężko jest być w Polsce wychowankiem?

Ciężko nie, bo dużo się dostaje w zamian. Ciężko jest czasem zrozumieć to, że jest się traktowanym po macoszemu. Jak człowiek spojrzy na to boku – jest to zrozumiałe. Jak dotyka go osobiście – nie potrafi zrozumieć. Wiadomo, że władze mają bardziej w garści zawodnika, który jest ich. Bo klub go wypromował, jest zależność, on jest wdzięczny. My mieliśmy z Piotrem Wiśniewskim piękne pożegnanie, ale często ci którzy najwięcej dali klubowi, najbardziej dostają po dupie.

Zawsze irytuje mnie przekonanie, że obcokrajowiec gra dla pieniędzy, a wychowanek dla miłości do klubu.

Doceniamy coś często dopiero, gdy to stracimy. Wymagamy od chłopaków wierności i przynależności do klubu, a w wielu momentach ich ranimy nie patrząc na to, że oni też już coś dali. Zdarza się, że ktoś poświęci klubowi 3-4 lata, ma inną propozycje, lepszą finansowo i chce coś zmienić – dla rodziny, dla kariery. Przez cztery lata dał przecież bardzo dużo i z dnia na dzień robi się sprzedawczykiem, zdrajcą. Nie może tak być. Druga sprawa – jeśli za granicą zawodnik ma kontrakt na cztery lata, 3,5 roku spisywał się fantastyczne i podpisał kontrakt z nowym klubem – gra do końca i daje maksa. U nas jest wrzucanie do rezerw, out. Szatnia nie jest głupia: jeśli ktoś widzi, że po 4-5 latach piłkarze są traktowani jak szmaty, myśli sobie „kurwa, przecież ze mną mogą zrobić to samo”. Na co dzień się takich rzeczy nie rozważa, ale w podświadomości gdzieś to siedzi, że może za chwilę trzeba szukać sobie czegoś innego, bo ze mną zrobią to samo.

Dochodzi do chorych sytuacji, Cierzniak dogadał się z Legią i liczył na to, że nikt się o tym nie dowie.

Właśnie to jest najgorsze – nie można mówić o tym otwarcie. Nie chcę rzucać nazwiskami, bo zaraz sam wejdę w świat trenerski i byłoby to nieładne, ale trenerzy są między młotem a kowadłem. Zarząd coś im każe, oni nie mogą podjąć decyzji, bo chcą dalej pracować. Nagle właściciel mówi: ten nie podpisuje kontraktu, nie możesz go wystawiać. Później przychodzi konferencja prasowa i trener wymyśla jakieś powody z kosmosu, dla których piłkarza nie ma w osiemnastce. Jeżeli zarząd podjął decyzję, niech pozwoli trenerowi powiedzieć, kto za nią stoi. Wtedy mówi: przykro mi, nie wystawiam tego zawodnika, taka decyzja właściciela. Tylko że wtedy rodzi się kolejne pytanie: co trener ma do powiedzenia? Postaw się w sytuacji szkoleniowca. W pierwszej sytuacji wszyscy w szatni od razu się z ciebie śmieją, bo kłamałeś, udawałeś, wymyślałeś jakieś niestworzone rzeczy. W drugiej – okazuje się, że nie masz żadnego autorytetu.

Nie jestem alfą i omegą, w pracy trenerskiej popełnię masę błędów, ale dla mnie priorytetem jest nigdy nikogo nie oszukać. Nie chciałbym nigdy stracić zaufania u jakiegoś chłopaka, bo to początek końca. Można wymyślić tysiąc ćwiczeń, można analizować przeciwnika na tysiąc sposobów, ale jak nie ma zaufania, wiary, sympatii, zrozumienia, szacunku, takiej prawdy między sobą – nic nie zdziałasz. Sam wiem po sobie, że za trenerami, którzy mieli nosy większe niż Pinokio, nigdy nie pójdziesz już w ogień.

Jak reagowałeś na takich trenerów?

Dalej wykonujesz polecenia, dalej okazujesz szacunek i robisz co trzeba, bo tak naprawdę walczysz dla siebie. Przemiał ludzi tak duży, że zaraz może cię nie być. Praca pierwszego trenera mnie nie interesuje, to zajebiście ciężka robota pod względem socjologicznym. W szkole trenerów są bardzo profesjonalne zajęcia z fizjologii, ćwiczeń treningowych, teorii, taktyki, wykorzystania informatyki, ale powinien też być dział zarządzania ludźmi. Tu jest największy problem. Szatnię stracić jest bardzo łatwo. Jedna decyzja, dwa kłamstwa, jednemu powiesz jedno, drugiemu drugie i koniec. Często mam wrażenie, że pewne osoby zapominają, że piłkarze też myślą. My wiele rzeczy słyszymy, rozmawiamy między sobą, pewne ruchy są takimi strzałami w stopę, że to aż niezrozumiałe. Mam nadzieję, że takich strzałów uniknę. Będę miał łatwiejszą robotę, bo będę miał pod sobą tylko trzech-czterech chłopaków. Kwestia odpowiedniego zarządzania – czy mieć dwóch równorzędnych i po jednym błędzie dawać szansę kolejnemu czy jeszcze wytłumaczyć, że poprzedni dał nam tyle punktów i dalej w niego wierzymy. Czy może mieć młodszego, który się uczy i dawać mu informację „pracuj, ucz się, przyjdzie moment, aż z ciebie skorzystam”. Nauczę się tego, mam nadzieję. Na razie będę przy juniorach i będę starał się najbardziej dbać o niegrających, ale może wychodząc z szatni będą mówili, że Bączek to chuj? Od samego początku będę starał się robić tak, by z problemem przychodzili do mnie, a nie szukali gadania po boku.

Z jakich powodów twoi trenerzy tracili szatnie?

Tych przykładów są setki, naprawdę. Najprostszy – trener mówi, że o czymś decyduje zarząd, zarząd, że to trener. I nigdy nie wiadomo, o kogo chodzi. Fajną rzeczą u trenerów są rozmowy indywidualne, robił je zawsze trener Probierz. Zawsze dobrze usłyszeć nawet najgorszą prawdę, ale prosto w oczy, szczególnie zawodnikom, którzy nie grają. „Wiesz jak jest, Bączek, masz robić to i to by było dobrze”. Nie mówię, że trener ma niańczyć, ale aspekt psychologiczny jest bardzo ważny. Widać, czy zespół jest zżyty czy nie. Widzimy co się dzieje z szatniami trenera Bartoszka. Nie znam go, ale dochodzą do mnie sygnały, że – tak po prostu – jest w porządku. To nie jest wymiar doskonałego trenera, bo trzeba dołożyć coś jeszcze, ale to pozycja wyjściowa. W porządku trzeba być. Może trener Hasi był super trenerem, ale może nie był w porządku i stracił szatnię.

Albo von Heesen.

Też stracił szatnię bardzo szybko. Ruchy, decyzje, kłamstwa. Bez szczegółów – tak, stracił szatnię. Ale zespół zawsze może się sam zmobilizować, to nie tak, że ja tylko nas tłumaczę i uważam, że trenerzy są źli. Jesteśmy dorośli, nikt nie musi nas niańczyć, ale co innego jest w siatkówce plażowej, gdzie grasz 2 na 2, a co innego w piłce nożnej, gdzie jest 11 organizmów na boisku i to musi grać.

Wracając do poszanowania wychowanków – też dostałeś kilka gongów w Lechii. Najdotkliwszy chyba ten, gdy byłeś w Klubie Kokosa.

To było jeszcze za poprzednich władz. Po moim powrocie z Portugalii zostaliśmy przesunięciu do klubu sześciu. Graliśmy codziennie o 12 w najgorsze słońce na sztucznej murawie, która była bardzo słabej jakości. Do tego dochodziło bieganie nad morzem. Ktoś pomyśli z zewnątrz „ale Bączek marudzi, miał pograć w piłkę i narzeka”. Ale dla nas, dla naszego zdrowia, robiło to o wiele więcej szkody niż dobrego. A pod względem psychiki i ambicji – była to zwyczajnie kara. Prawie dołączyłem wówczas do Korony Kielce, ale transfer Cierzniaka się wysypał i musiałem wracać 500 kilometrów z niczym. Po lecie się to znormalizowało, dołączyliśmy do drużyny rezerw. Pół roku spędziłem w trzeciej lidze.

Ciebie jako osobę związaną z Gdańskiem musiało to trochę zaboleć.

Nie trochę a bardzo. W tamtym czasie moja mordeczka odzywała się za dużo, mówiłem rzeczy, których nie powinienem mówić a przełykać. Powodowało to kolejne konflikty. Z drugiej strony co miał zrobić klub, skoro nie potrafiłem znaleźć pracodawcy, miał mi znaleźć sam? Jeżeli nie potrafiłem go znaleźć dwa miesiące, jeżeli rynek nie potrzebował Matuesza Bąka – żadna w tym wina klubu. Zabolało mnie tylko jedno. Wyjeżdżając do Portugalii usłyszałem od trenera Kafarskiego:

– Jedź, Mateusz. Wyjdzie ci – świetnie. Będziesz musiał wrócić – dalej będziesz tu potrzebny.

No i po powrocie z Portugalii trener powiedział, że jednak mnie nie potrzebuje. Wracałem z pewnością, że w Gdańsku dalej jest moje miejsce, a dostałem gonga.

W Portugalii straciłeś czas? Przepadłeś piłkarsko, ale zetknąłeś się z zupełnie inną piłką.

Zobaczyłem ile tak naprawdę mi jeszcze brakuje i jak słabym jestem zawodnikiem. Gdy graliśmy z Porto to zobaczyłem, jak można w ogóle grać w piłkę. Śmiałem się, że jakbym wszedł na prawą obronę na Falcao i Hulka to w 10 minut zerwałbym jedne i drugie krzyżowe. Ten mecz w ogóle śmiesznie się ułożył, bo w 30. sekundzie strzeliliśmy bramkę. Jak się okazało – niepotrzebnie! Podrażniliśmy lwa i skończyło się 1:4, a mogło skończyć się osiem. Naprawdę mam dzięki temu epizodowi wielki szacunek do chłopaków, którzy grają na najwyższym poziomie.

Coś ci tam szczególnie zaimponowało?

Inny sposób prowadzenia treningu bramkarskiego, który jest też teraz stosowany przez trenera Woźniaka, który grał w Porto i Bradze. Liznąłem troszkę języka, zobaczyłem piękną wyspę, byłem kawalerem… No i uświadomiłem sobie, że mogę zwojować tylko polską Ekstraklasę. Chociaż tak naprawdę to kwestia farta – czasami trafi się jedna czerwona kartka czy kontuzja i człowiek wchodzi, piłka odbije się od ucha, od poprzeczki, na fantazji może bronić kolejne mecze. Potem złapie pewność siebie i może się bardzo szybko rozwinąć. Przede wszystkim imponowała gra nogami. Będę chciał wprowadzić ten element – to nie żadna nowość i nic odkrywczego – do swojej pracy. Przed treningiem 40 minut wcześniej na ćwiczenie nóg. Ja uczyłem się tego mając 20 lat. Było już za późno.

Wiele osób jeździ po klubach pokroju Realu Madryt i mówi, że oni tak naprawdę robią to samo. Różni się tylko jakość wykonania. Na pierwszych treningach w grze na linii nie było jeszcze tak wielkich różnic. Pojawiły się w momencie, gdy złapałeś piłkę i od razu miałeś uruchamiać skrzydłowych, którzy stali przy samej linii. Pecanha czy Marcelo – moi rywale – biorą piłę, ciach, cięta szkocka między oczy. Wchodzi Mateusz do bramki, tętno 180, bo wie, co się szykuje. Pytam się trenera po cichu czy można ręką. On, że nie. No i świeca do góry na pięćdziesiąt metrów. Wszyscy patrzą: o co chodzi? Biorę drugą – w aut. Trzecią – po ziemi.

I wtedy myślę sobie: kurwa, nie ma szans.

Graliśmy w taki sposób, że mieliśmy napastnika, który zajebiście grał plecami do bramki i bramkarz miał grać na niego od razu ciętą. On brał to na klatę, do ziemi, od razu byliśmy na 40 metrze przeciwnika.  Ze mną niestety nie szło tego zrobić.

Swoją drogą świat zabrnął w tę grę nogami chyba aż za bardzo. Patrzę na takiego ter Stegena – świetnie gra nogami, ale pozostałe elementy gry odstają. 

Nieraz o tym rozmawialiśmy z Piotrkiem Opuszewiczem, że wielu się jara „ale ten bramkarz zajebiście gra nogami”. Tylko szkoda, że w każdym meczu dwie bramki w sieci. Dobrze, graj nogami, ale zagraj na zero. Nawet jeśli kopniesz cztery razy w aut – zagraj na zero albo miej skuteczność obron na poziomie 80%. Tak samo jak mówimy „fajny, ofensywny obrońca”. No dobrze, ale ty masz najpierw bronić. Fajnie, że się włączysz 20 razy w akcje, ale jak trzy razy gol padnie twoją stroną, to po co ty jesteś? Dlatego element nóg jest ważny, to wartość dodana, niezbędna w dzisiejszym futbolu, ale każdy bramkarz musi wpuszczać mało goli i – podkreślam – dodatkowo grać dobrze nogami.

W Bułgarii trafiłeś z kolei na totalny bajzel. Podpisałeś papier w cyrylicy, który gwarantował ci o wiele mniejsze pieniądze niż miałeś zarabiać, a ostatecznie i tak niczego nie dostałeś.

Prawda jest taka, że nie powinienem był w ogóle tam jechać. Rozwiązałem kontrakt w Bielsku, siedzieliśmy u rodziców mojej żony w Warszawie i czekaliśmy na propozycje, ale nic ciekawego się nie pojawiało. Zadzwonił do mnie Sławek Cieńciała, z którym grałem w Bielsku.

– Bączek, przyjedź, potrzebujemy bramkarza.

W grę wchodziły nieduże pieniądze, trzy tysiące euro. Chodziło tylko o to, by pół roku przefunkcjonować gdziekolwiek. Klub był prowadzony przez krewkich Kurdów. Obiecanki cacanki tylko na papierze. Mafia, tak naprawdę to była mafia. Podczas ostatnich kilku spotkań, gdy już wiadomo było, że to się rozpadnie, w klubie nie było nikogo z władz, nawet trener postanowił wrócić do Turcji. Czternastu chłopaków dalej chciało grać mecze, my ze Sławkiem woleliśmy nie grać bądź jeździć na spotkania samochodem, a nie autokarem z resztą zespołu. Dziwiło mnie, że chłopaków nie mających wypłat nagle było stać na nowe ciuchy. Nie chcieliśmy w tym uczestniczyć.

Puszczali mecze, dostawali kasę jako wybrańcy czy pomidor?

Wydaje mi się, że w grę wchodziło zarabianie pieniędzy przy użyciu azjatyckich kontaktów bukmacherskich. Było to kiedyś opisywane, nawet filmy powstały na ten temat. Na live można to robić – nie wiem, nie orientuję się. Liga bułgarska nie słynie z czystości do dziś, ale my nie chcieliśmy w tym uczestniczyć. Nie chcieliśmy stamtąd też tak po prostu uciec. Mogliśmy niby bez problemu, bo nikt się nami nie opiekował, ale nie chcieliśmy narobić sobie bałaganu w papierach. Każdy kolejny dzień doprowadzał do szału i był kolejnym wydatkiem – nie mieliśmy żadnych dochodów a generowaliśmy koszta. Przy pomocy polskiego i bułgarskiego związku piłkarzy załatwialiśmy w końcu rozwiązanie kontraktu.

Pogadajmy na koniec o pozycji, jaką wyrobiłeś sobie w Gdańsku przez te wszystkie lata. Słyszałem, że jest tak mocna, że aż nie pojawiasz się w Gdyni.

Byłem w niedawno, miałem spotkanie biznesowe, ale to fakt, nie jeżdżę do Gdyni. Znajomych mam tam wiele mniej niż w Gdańsku czy Sopocie, wszystkie knajpy, restauracje i formy spędzania czasu kończą się dla mnie na Sopocie. Któregoś razu byliśmy z żoną w gdyńskiej klinice, gdy staraliśmy się o dziecko. Gdy wyszedłem przed budynek napisałem na Twitterze, że mam wrażenie, że wróg czai się za każdym rogiem (śmiech). Ale nie było sytuacji, by ktoś zwyzywał mnie na mieście czy coś. Kiedyś zachowałem się bardzo nieładnie wobec kibiców Arki, jeszcze na starym stadionie Bałtyku. Boję się, że mogą mi to do dziś pamiętać.

Co zrobiłeś?

Pokazałem jeden palec. Na szczęście go mam dalej!

Takie postaci jak ty, mocno identyfikujące się z klubem, mają zwykle przerąbane na piętnastu stadionach poza domowym.

Najfajniej jest na Legii. Nie bez powodu rozgrzewasz się na połowie Żylety. Wychodzisz na płytę i od pierwszej minuty jest „Bąk, ty pedale, ty chuju”. To śmieszne i motywujące. Zastanawia mnie zawsze, skąd ci ludzie mają tyle chęci i zawziętości by wymyślać te epitety, którymi sobie odreagowują. W Gdyni też się dostaje, ale tam wyzywają nas wszystkich, całościowo. Ja najbardziej wspominam mecz na Polonii Warszawa, na którym miałem różową bluzę. Nie wiem, dlaczego akurat taka, dziś bym jej już chyba nie założył. Polonia śpiewała:

– Zaśpiewajmy dla Polonijki, bramkarz Lechii Tinky-Winky!

Śpiewali to chyba piętnaście minut. Potem zmienili na coś innego.

– Cała Polska się śmieje, bramkarz Lechii jest gejem!

Często na boisku się nie słyszy co śpiewają, ale to akurat słyszałem (śmiech).

Ile twoja córka ma lat?

15 miesięcy.

Czyli nie jest jeszcze świadoma.

No nie.

Pytam dlatego, że w jednym z wywiadów zastanawiałeś się, jak wytłumaczysz kiedyś dziecku, że twoja praca polega na tarzaniu się w błocie przez kilka godzin dziennie. Będzie łatwiej, gdy powiesz, że jesteś legendą Lechii?

Mnie to krępuje. Miłe, że mnie i Piotrka Wiśniewskiego tak określają. Dotarło to do mnie co zrobiliśmy dopiero, gdy dostałem kilka wiadomości na Facebooku od juniorów Lechii, z którymi niedawno trenowałem jeszcze w rezerwach. Nie spodziewałem się, że tak na nas patrzą. Pisali, że nas szanują, dziękują za to, że mieli okazję z nami trenować i mają nadzieję, że będą mogli kiedyś zyskać taki szacunek jak my. Dziękowali też za to, ile daliśmy Lechii. Nie spodziewałem się, naprawdę. Bo od kibiców to wiadomo. Bardzo mi się zrobiło miło na serduchu. Napisał do mnie też kolega o 24 po moim pożegnalnym meczu, że idzie z psem przez osiedle i chyba ktoś ogląda powtórkę, bo z okna było słychać śpiewy: „Mateusz Bączek! Mateusz Bączek!”. Moja żona, która była na trybunach mówiła, że na sam koniec postronne osoby płakały. Faktycznie, dużo znaczyło to pożegnanie, z zachowaniem całej proporcji i szacunku, bo prawdziwe pożegnanie to zrobił Totti. Byliśmy dużą częścią Lechii w ostatnich piętnastu latach. Do mnie też nie dociera, że to wszystko już się kończy.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

***

Podobał ci się wywiad? Nadrób zaległości z poprzednich tygodni!

Gdy włączam hymn, jestem jak saper – wywiad z Hirkiem Wroną, w którym przekonasz się, że DJ’owanie reprezentacji to coś znacznie więcej niż puszczanie losowych piosenek.

oLyeXHv-835x420

Pierwszą analizę rywala odbyłem w Niemczech. W Polsce było tylko „jedziemy z nimi jak z kurwami” – wywiad z Arturem Wichniarkiem, w którym dowiesz się, że dlaczego charakter nie pozwolił Królowi Arturowi wycisnąć z kariery maksa.

PXYaw61-1-835x420 (1)

A ty nie pijesz piwa? No to o co ci chodzi?! – wywiad z Janem Furtokiem, który powie ci, że można było zrobić dużą karierę postępując dokładnie tak, jak nie powinien postępować zawodowy piłkarz.

Kam5kRx-835x420 (1)

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Cały na biało

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

30 komentarzy

Loading...