Reklama

Jak krokodyl zaczął znosić złote jaja – historia Rene Lacoste’a

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

07 czerwca 2017, 18:33 • 7 min czytania 7 komentarzy

Zanim skończycie czytać to zdanie, na świecie kupionych zostanie około ośmiu produktów Lacoste’a. Jedna z najsłynniejszych marek świata w każdej sekundzie sprzedaje bowiem średnio dwa wyroby. Charakterystyczny zielony krokodyl jest też jednym z najczęściej przewijających się logasów w trwającym Rolandzie Garrosie. Nic dziwnego, skoro twórca marki to trzykrotny zwycięzca turnieju i gość, który wyraźnie odmienił oblicze całego tenisa. Jego życie to bez wątpienia jedna z najciekawszych sportowo-biznesowych historii, dlatego warto przypomnieć ją przy okazji turnieju w Paryżu. Ale o pełnym happy endzie nie ma tutaj mowy. Bo jedno jest pewne: nieżyjący już Rene pewnie przewracał się w grobie patrząc, jak rodzinka omal nie zarżnęła jego ukochanego zwierzątka.

Jak krokodyl zaczął znosić złote jaja – historia Rene Lacoste’a

Rok 1926 był cholernie ważny. W Polsce regularną emisję rozpoczął Program Pierwszym Polskiego Radia, w Stanach Zjednoczonych otwarto słynną drogę Route 66, we Włoszech stadion San Siro, a na tenisowym korcie Rene Lacoste po raz pierwszy pojawił się w koszulce z krótkim rękawkiem.

Zamachu na dress code dokonał podczas US Open. Kiedy inni rywale tradycyjnie paradowali w koszulach z długim rękawem, on miał na sobie bawełnianą koszulkę z miękkim kołnierzykiem. Trudno powiedzieć, na ile pomogło mu to wygrać wtedy w Nowym Jorku, ale faktem jest, że pozamiatał tam wszystkich. Krótki rękawek podpatrzył ponoć wcześniej u brytyjskich zawodników polo.

22-latek z Paryża nosił już wtedy ksywkę „Aligator”. Ta historia doczekała się przynajmniej kilku wersji, ale według tej podawanej dziś przez samą firmę Lacoste, wszystko zaczęło się w 1923 r., kiedy na jednym z turniejów Rene miał założyć się z innych zawodnikiem, że wygra mecz. Stawką miała być teczka zrobiona właśnie ze skóry aligatora. A że jednemu z dziennikarzy strasznie miała spodobać się ta historia, to kolejnego dnia poszło w gazecie, że Lacoste gra jak aligator. Inna sprawa, że całkiem to do niego pasowało. Mówiono, że na korcie był istnym drapieżnikiem, wprost zamęczającym swoich rywali.

18986417_1424584680921028_968011294_o

Reklama

I chociaż w drugiej połowie lat 20. Rene zainspirowany swoim przydomkiem poprosił przyjaciela Roberta Georga o zaprojektowanie znaku (krokodyla), który wkrótce pojawił się na jego koszulce, to długo nie chodziły mu po głowie żadne biznesy. Tym bardziej, że… żarło mu na korcie. Lacoste był jedną z największych tenisowych gwiazd tamtych czasów, a zapewniły mu to wygrane w French Open (1925, 1927, 1929), Wimbledonie (1925, 1928) i wspomnianym już US Open (1926, 1927). Był też jednym z „czterech muszkieterów” obok Henri Cocheta, Jacquesa Brugnona i Jeana Borotry, czyli członkiem legendarnej francuskiej drużyny, która w 1927 r. zakończyła wieloletnią dominację Amerykanów w Pucharze Davisa. „Jedynką” w światowym rankingu był w z kolei latach 1926-1927. Karierę zawodową zakończył jednak dosyć szybko, a wpływ miały na to m.in. postępujące problemy zdrowotne.

I kto wie, jakby potoczyły się jego losy, gdyby nie poznał producenta materiałów odzieżowych Andre Gilliera. Wcale niewykluczone, że to być może on popchnął Lacoste’a do założenia firmy i zarabiania na sprzedaży koszulek z krokodylkiem. Tak czy inaczej w 1933 r. powstała firma pod szyldem La Societe Chemise Lacoste, której nazwę później okrojono – żeby była łatwiej przyswajalna dla klientów – po prostu do Lacoste. Darujemy sobie pisanie, jak z biegiem lat zmieniały się produkty, czy też kiedy wypuszczano na rynek nowe szałowe kolory, bo bylibyśmy w tym mniej więcej tak samo wiarygodni, jak Tomasz Jacyków komentujący walkę MMA.

Kiedy szwaczki Lacoste’a zasuwały po nocach, on zmieniał tenis. Mógł sobie na to pozwolić, bo na początku lat 60. oddał stery w firmie synowi Bernardowi. Głowa rodziny oczywiście wciąż pociągała za biznesowe sznurki, ale miała więcej czasu na inne autorskie projekty. A takim bez wątpienia było zaprojektowanie pierwszej metalowej rakiety.

18985217_1424584787587684_1563464810_n

Był to krok milowy w rozwoju tenisa, coś co na zawsze odmieniło potyczki na korcie. Chociaż środowisko początkowo patrzyło na wymysł Lacoste’a z krzywymi minami, to wkrótce stało się to, co stać się musiało – metal wyparł drewno (Francuz zaprojektował również później amortyzator w uchwycie rakiety). Jednym z pierwszych znanych zawodników, który postawił na nowy sprzęt, był Jimmy Connors.

– Pamiętam, jak tego typu rakietę przywiózł ze Stanów Zjednoczonych mój przyrodni brat Witold Woyda. Gra takim sprzętem na kortach Legii to była absolutna sensacja. Jako mały chłopiec próbowałem wtedy kilka razy uderzyć nią piłkę, co początkowo oczywiście nie było takie łatwe – wspomina w rozmowie z Weszło Tomasz Tomaszewski, tenisowy ekspert Polsatu Sport.

Reklama

Nie był to jednak pierwszy wynalazek w portfolio Lacoste’a. Jeszcze będąc zawodnikiem sam skonstruował urządzenie do wyrzucania piłek, które później udoskonalane, odmieniło tenisowy trening. W latach 20. napisał też książkę o technikach gry w tenisa.

Z biegiem lat jego odzieżowe imperium rozrastało się, logo krokodyla coraz bardziej stawało się synonimem stylu i elegancji. Firma z czasem wyszła też nieco poza sportowe korzenie, chcąc opróżnić również portfele ludzi, którzy po prostu lubią dobrą stylówkę na co dzień. Ale sport oczywiście wciąż był ważny, czego dowodem było chociażby to, że w 1971 r. Lacoste zostało oficjalnym sponsorem wielkoszlemowego French Open. Najtłustszym okresem dla firmy były szczególnie lata 80.

– Kiedy byłem małych chłopcem, posiadanie koszulki Lacoste’a było marzeniem. Tylko nieliczni ją mieli. Pamiętam, że kilka takich koszulek posiadał trener, ale dla nas to zawsze było niedoścignione marzenie. Później, kiedy dość długo mieszkałem we Francji, dało się zauważyć, że marka jednak nieco spowszedniała, stała się bardziej dostępna – opowiada Tomaszewski.

I dodaje: – Przez lata pracowałem jako model i zdarzyło mi się nawet podpisać umowę na reklamowanie okularów słonecznych Lacoste’a w Europie. Po tylu latach mogę chyba zdradzić pewną historię nie narażając się zbytnio producentowi, ale jak się okazało, firma wykorzystała mój wizerunek w Azji nie informując mnie o tym. Od tego czasu darzę Lacoste’a nieco mniejszą sympatią, bardziej wolę Freda Perry’ego – uśmiech się.

Firma nigdy nie żałowała jednak na gigantyczne kontrakty dla sportowców, którzy byli twarzami jej kampanii. Naturalnie najczęściej byli to tenisiści. Oficjalnie do dziś nie wiadomo, ile naprawdę zapłacono Andy’emu Roddickowi, ale na pewno dużo, skoro ten w 2005 r. zdecydował się na rozstanie z Reebokiem. Jeśli wierzyć jednak niektórym amerykańskim mediom zajmującym się PR-em, za sześć lat lansowania marki na kortach zawodnik dostał ponoć między 20 a 30 mln dolarów. W krokodylej stajni w roli ambasadorów byli też m.in. Gustavo Kuerten, a obecnie Novak Djoković. Czarno-białymi zdjęciami Serba w towarzystwie krokodylka obklejone jest teraz pół Paryża.

19021373_1424584870921009_1392050176_n

Ale jak to w życiu bywa, każdy biznesowy moloch ma też swoją ciemną stronę. Za Lacoste ciągnie się m.in. opinia truciciela środowiska. Medialna bomba wybuchła w 2011 r., kiedy Greenpeace przygotował głośny raport pt. „Dirty Laundry”. Ekolodzy opublikowali w nim materiał dowodowy pokazujący, jak ogromnie zanieczyszczone są rzeki w Chinach. W wodzie stwierdzono obecność groźnych dla zdrowia związków chemicznych, które miały też znajdować się w materiałach wykorzystywanych przez odzieżowych gigantów posiadających w tym regionie swoje fabryki. Mówiąc wprost – wylewano tam ścieki na potęgę. Ekolodzy jako winnych wskazali m.in. takich potentatów jak Nike, Puma, Ralph Lauren, Adidas, Kappa, Calvin Klein i właśnie Lacoste.

Kiedy francuska firma próbowała walczyć z tym kryzysem, miała już jednak inne, z jej perspektywy pewnie znacznie poważniejsze problemy. Od śmierci Rene Lacoste’a w 1996 r. w rodzinie działo się bowiem bardzo wiele. Także złego. W 2005 r. nowym szefem firmy został Michel Lacoste, który zastąpił coraz bardziej podupadającego na zdrowiu brata Bernarda (zmarł ostatecznie w 2006 r.). Chociaż słupki finansowe wciąż najczęściej się zgadzały, to rodzinka zaczęła skakać sobie do gardeł. Doszło bowiem do otwartej wojny między Michelem a jego córką Sophie, która wygryzła go ze stanowiska szefa firmy. Tatuś publicznie krytykował wynik głosowania rady nadzorczej twierdząc, że jego latorośl nie ma zielonego pojęcia o prowadzeniu tak ogromnego biznesu.

Była to woda na młyn szwajcarskiej firmy Maus Freres, która poprzez spółkę Devanlay posiadała już 35 proc udziałów w firmie, ale od kilku lat robiła podchody, żeby położyć ręce na pakiecie kontrolnym. Skłócona rodzina w oparach skandalu odsprzedała w końcu swoje kawałki tortu i w 2012 r. rewolucja stała się faktem – Szwajcarzy stali się posiadaczami 100 proc. udziałów kultowej marki.

Może to i lepiej, że Rene nie doczekał tej chwili, kiedy rodzinka przehandlowała jego ukochane zwierzątko?

Ale firma – chociaż kierują nią już inne ręce – wciąż ma się dobrze. W 2015 r. nowi właściciele podali, że wykręcili obroty na poziomie blisko 2 mld euro. To wtedy wyliczyli, że co sekundę potrafią sprzedać nawet dwie koszulki.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. lacoste.com, novakdjokovic.com

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...