Reklama

Finał wszechczasów z Polakiem w roli głównej

redakcja

Autor:redakcja

25 maja 2017, 09:14 • 2 min czytania 9 komentarzy

To, co wydarzyło się tamtego wieczoru, jak mawiał klasyk w osobie Ferdka Kiepskiego – fizjologom się nawet nie śniło. Jak schody do nieba prowadzące przez piekło dla jednych i jak koszmar, który przyśnił się w najgorszym możliwym momencie dla drugich. Dziś mija dokładnie 12 lat od kiedy Jerzy Dudek i jego Liverpool powstali z kolan i zdołali odrobić straty w finale Ligi Mistrzów.

Finał wszechczasów z Polakiem w roli głównej

Spora część z nich po pierwszych 45 minutach chciała pewnie wyjść ze stadionu, spić się do nieprzytomności i zapomnieć, że jakikolwiek wyjazd nad Bosfor miał w ogóle miejsce. Bo i trudno musiało być kibicom przybyłym do Turcji aż z Liverpoolu wierzyć w to, co widzieli na własne oczy. Minęły ledwo trzy kwadranse boju o najcenniejsze trofeum na Starym Kontynencie, a ich idole już zdążyli stracić trzy bramki i z zespołu gotowego do twardej batalii stać się roztrzęsionym zlepkiem zdezorientowanych facetów.

Milan w pierwszej odsłonie tamtego spotkania śmiało możemy porównać do wielkiej, śnieżnej kuli, która napotkała na swojej drodze jakiś stary, rozklekotany, drewniany płot. Po pierwszym rzucie wolnym w całym spotkaniu, Paolo Maldini dał prowadzenie zespołowi z Lombardii. Potem czekało na nas efektowne show Hernana Crespo, który skompletował dublet w odstępie pięciu minut. Z Liverpoolu nie zostało absolutnie nic. – Siedziałem w szatni, byłem załamany. Myślałem, że to koniec – tak mówił już po końcowym gwizdku Steven Gerrard.

Ciężko wskazać ten jeden impuls, który wstrzyknął wiarę w serca zawodników z Anfield Road. Być może to bramka z niczego Gerrarda, który otrzymał doskonałe podanie w szesnastce i strzałem głową pokonał Didę. Prawda jest jednak taka, że z minuty na minuty Liverpool się odradzał. Kolos powstawał z gleby, zaczynał coraz śmielej prężyć mięśnie, a strojenie groźnych min było zapowiedzią tego, co lada chwila miało nastąpić. Minęło kilka minut – kolejny cios, tym razem Smicer posyłający bombę z dystansu. Zrobiło się 2:3, zrobiło się bardzo gorąco, a ciśnienia i gęstej atmosfery unoszącej się nad boiskiem nie wytrzymał Gattuso, który sprokurował jedenastkę. Pierwszy strzał Xabiego Alonso Dida jeszcze odbił, ale przy dobitce był już bezradny.

W dogrywce i w serii rzutów karnych palmę pierwszeństwa przejął natomiast na wyłączność Jerzy Dudek. Polak najpierw w nieprawdopodobnych okolicznościach powstrzymał szturm Szewczenki, a kolejno odpalił legendarne już „Dudek dance” i zaczarował bramkę podczas, gdy podopieczni Ancelottiego próbowali pokonać go z jedenastu metrów. Niesamowite okoliczności, niesamowity mecz, scenariusz jakiego nie napisałby chyba nawet najlepszy reżyser. Ten mecz jeszcze na długo pozostanie w pamięci kibiców i to nie tylko tych z Liverpoolu, czy Mediolanu.

Reklama

Najnowsze

Komentarze

9 komentarzy

Loading...