Przez lata niby cały czas był obecny, niby tydzień w tydzień znajdował się w meczowej kadrze, jego nazwisko niby kojarzono, jednak w gruncie rzeczy jego rola rzadko kiedy wykraczała poza tę, którą w zespole pełni zazwyczaj drugi bramkarz. Niektórzy zarzucali mu wręcz brak ambicji i wygodnictwo – choć ofert z poważnych klubów nigdy nie brakowało, on za każdym razem powtarzał, że za żadne skarby nie ma zamiaru ruszać się ze stolicy Hiszpanii. Nawet pomimo faktu, że w większości klubów miałby pewne miejsce w podstawowej jedenastce, a sam juniorem już nie jest – w styczniu skończył 27 lat.
Czas pokazał jednak, że nieraz pozostanie w ciepłym kurwidołku poparte cierpliwością i ciężką pracą może człowiekowi wyjść na dobre. Najlepszym na to dowodem jest Nacho Fernández, który pisze właśnie chyba jedną z fajniejszych historii tego sezonu La Liga. Historii, której kulminacyjnym punktem był wczorajszy gol na 1:0 oraz asysta przy ostatnim trafieniu w arcyistotnym w kontekście walki o ligowy triumf starciu z Sevillą.
Gość, który przed objęciem Realu Madryt przez Zinédine’a Zidane’a grywał głównie w pasztetowych meczach lub wchodził na końcówki, w tym sezonie uzbierał kilkaset minut więcej niż przez dwa minione lata (w tym – 3197, w poprzednich dwóch łącznie 2619), wystąpił w zdecydowanej większości najbardziej prestiżowych starć oraz stał się zawodnikiem, który spośród wszystkich zawodników „Los Blancos” sympatię budzi chyba w najbardziej jednoznaczny sposób.
W niedzielę kilka minut po rozpoczęciu spotkania zrobił zaś coś, co zaskoczyło nawet realizatorów:
To zawsze budujące, gdy okazuje się, że w najważniejszych chwilach bohaterem może zostać nie tylko wirtuoz czy sprowadzona za grube miliony gwiazda światowego formatu, lecz także zwykły gość, który na co dzień mieszka w swojej rodzinnej miejscowości na obrzeżach Madrytu, Alcalá de Henares, i który od dziecka leczy się na cukrzycę. Często odnoszę wrażenie, że w idealnym świecie to właśnie tacy ludzie jak Nacho powinni zostawać idolami dzieciaków. Choć z drugiej strony, gdyby tak było, wcale niewykluczone, że podobne historie traciłyby cały urok.
Kiedyś Real Madryt słynął z owianej legendą kadrowej polityki określonej mianem „Zidanes y Pavones”, dziś zaś z czystym sumieniem możemy już chyba mówić o „Cristianos y Nachos”. O tym, który z modeli jest w praktyce skuteczniejszy wspominać raczej nie trzeba.
* * *
Po zamieszczonej wyżej bramce Nacho z rzutu wolnego – jak łatwo się jednak domyślić – szybko wybuchła gorąca dyskusja. Nie brakuje osób twierdzących, że zachowanie obrońcy było nie fair. Że Real w kluczowym momencie sezonu ima się nawet najbrudniejszych podstępów. Że kombinatorstwo – mimo pozostania w zgodzie z przepisami (co niektórych drażni w tej sytuacji najbardziej) – wzięło górę nad duchem gry.
Czy można tu mówić o cwaniactwie? Nie ulega najmniejszej wątpliwości. Gdyby to Królewscy w tak ważnym dla losów mistrzostwa momencie dostali podobną bramkę, pewnie dość szybko dałaby o sobie u mnie znać mentalność Kalego. Tak czy inaczej, odnoszę jednak wrażenie, że właśnie brak takiego cwaniactwa bardzo często brakowało Realowi, by odnosić sukcesy na krajowym podwórku. Cóż, z dwojga złego już lepiej być chyba cwaniakiem niż wiecznym frajerem.
Z podobnych wybiegów już w zamierzchłej przeszłości korzystali zresztą nawet ci najwybitniejsi. I to również w meczach o sporym ciężarze gatunkowym. Gol Nacho niemal natychmiast skojarzył mi się z trafieniem Thierry’ego Henry’ego w derbach Londynu.
* * *
„Tak jak jednak dwa sezony temu co drugi strzał wpadał mu w widły, tak teraz coraz częściej przypomina to grecką tragedię – nawet gdy coś w końcu mu wyjdzie, okrutny los z niezależnych od niego przyczyn zaraz brutalnie się z nim rozlicza. Kiedy grał dobrze, zespół kończył sezon z niczym. Kiedy drużyna święciła sukcesy, on znajdował się na aucie. Kiedy mógł okazać się centralną postacią, plany pokrzyżowała mu wizyta przybysza z obcej planety”, pisałem po „El Clásico” w temacie Jamesa Rodrígueza. Wczoraj Kolumbijczyk najprawdopodobniej po raz ostatni wystąpił na Santiago Bernabéu. Tak przynajmniej można wywnioskować po jego zachowaniu i mimice twarzy, gdy schodził z boiska.
W ten oto sposób grecka tragedia się dopełniła – gdy drużynie w ostatnich tygodniach szło dobrze, a James wreszcie grał – przynajmniej w lidze – nieco więcej i powoli zaczął choć po części nawiązywać do efektywności ze swojego pierwszego sezonu w stolicy Hiszpanii, stanęło na tym, że za sekundę i tak będzie musiał odejść. Nawet jeśli od zawsze byłem większym zwolennikiem talentu Isco, to jednak podejrzewam, że minie jeszcze sporo czasu nim którykolwiek piłkarz na moich oczach strzeli równie dużo pięknych goli. Mój ulubiony? Postawiłbym na tego:
Była to jedna z tych chwil, które w najbardziej dobitny sposób pokazały mi, że Arka Gdynia i Real Madryt uprawiają dwie różne dyscypliny sportu. Jakkolwiek okrutnie to zabrzmi, nawet taki klub jak Real Madryt nie może jednak pozwolić sobie, by na ławce trzymać gościa za 80 baniek. Nawet gdyby podobnych arcydzieł miał stworzyć jeszcze kilka.
Cóż, tak czy inaczej wygląda na to, że po raz kolejny mój typ na przyszłego zwycięzcę Złotej Piłki okaże się chybiony.
Ban