Pierwszy z nich sezon rozpoczynał dwoma golami przeciwko Kaiserslautern i w roli wicekapitana. Drugi – miejscem wśród rezerwowych, na które karnet trzymał aż do końca października. Dziś jednak Artur Sobiech i Marcin Kamiński rozgrywki kończą w zupełnie odmiennych nastrojach – choć najprawdopodobniej i Hannover, i Stuttgart do Bundesligi awansują, to możliwość gry w elicie będzie miał tylko były obrońca “Kolejorza”.
Bezpośrednie starcie tych zespołów było absolutną wisienką na torcie dla całej rywalizacji o powrót na salony. VfB, gdyby dziś z Dolnej Saksonii wywiozło komplet punktów, miejsce w Bundeslidze na sezon 2017/2018 miałoby już przyklepane na sto procent. Koniec końców goście skromnie przegrali, ale tak czy siak za tydzień bez większych problemów powinni potwierdzić swoje aspiracje. W zasadzie zagadką jest tylko to, która z drużyn rozgrywki zakończy ze złotymi medalami na szyi (na tę chwilę obie ekipy po 66 punktów, ale najwyższe miejsce na pudle ma VfB).
Przed meczem miły gest wobec Sobiecha, którego odejście zostało przed paroma dniami potwierdzone przez władze klubu. No i niby fajnie – pamiątkowa fotka, bukiet kwiatów, transparent na trybunach. Ale tak z drugiej strony to widzieliśmy jednak bardziej spektakularne rozstania zawodników, którzy spędzili sześć sezonów w barwach jednego zespołu. Forma i rozmach pożegnania adekwatna zresztą do wkładu w wyniki osiągane przez zespół.
Pożegnanie Artura Sobiecha przed meczem Hannover-Stuttgart. pic.twitter.com/3ssLpB0Eno
— Krzysiek (@ZizuBVB) 14 maja 2017
Ciężko generalnie dobrać jeden trafny epitet do całej tej przygody Artura z H96. Udana? Na pewno nie. Solidna? Być może. Przyzwoita? No coś koło tego. Wystarczy spojrzeć w same liczby. 1, 5, 3, 2, 7, 2 – statystyki godne raczej pomocnika, a nie “dziewiątki”.
Były fajne momenty, kiedy na przykład Hannover spadał z ligi, ale Sobiech strzelał sporo i w trakcie okresu przygotowawczego do walki na zapleczu był szykowany na główną armatę drużyny, ale tych chwil było niestety tyle, co kot napłakał. Polak w tym sezonie szybko złapał poważną kontuzję, kompletnie się rozregulował i nie potrafił powrócić już do optymalnej formy. Póki co przyszłość Sobiecha znana jednak nie jest – sam piłkarz twierdzi, że priorytetem jest teraz dla niego zbliżający się ślub, a dopiero potem przyjdzie pora na rozważanie kolejnych ofert.
W dzisiejszym spotkaniu 90 minut rozegrał za to Marcin Kamiński, który ma za sobą dość… dziwny sezon. Najpierw trafiał do zespołu z nadzieją na regularną grę w wyjściowej jedenastce, bo zdawało się, że to idealny typ piłkarza do drużyny, jaką budowali w Stuttgarcie. Lewonożny, wysoki stoper z dobrym wyprowadzeniem piłki – dokładnie to, czego w klubie poszukiwali. Szybko jednak okazało się, że ówczesny szkoleniowiec Jos Luhukay przyspawał Polaka do ławki i w pierwszych sześciu kolejkach nie dał mu powąchać murawy. Z czasem jednak Węgra zluzował młody i piekielnie zdolny Hannes Wolf, który szybko przekonał się do umiejętności “Kamyka” i jak wrzucił go do składu w jedenastej serii gier, tak Polak w kolejnych 23 spotkaniach opuścił tylko… 139 minut. I to tylko dlatego, że w starciu z Brunszwikiem złapał czerwoną kartkę i w kolejnym spotkaniu musiał pauzować.
Kamiński w swoim pierwszym ligowym meczu w barwach VfB zagrał w roli defensywnego pomocnika, ale już kolejne spotkania rozpoczynał na nominalnej dla siebie pozycji. I nie będzie kłamstwem stwierdzenie, że spisywał się co najmniej dobrze. Łapał pewność siebie, nie popełniał wielu błędów, a i dawał drużynie wartość dodatnią w ofensywie, bo z czasem, gdy się już rozkręcił, coraz chętniej brał piłkę i wyprowadzał ją środkiem boiska. Sezon w wykonaniu Kamińskiego więc jak najbardziej na plus i na tę chwilę trudno spodziewać się, by Polak miał stracić miejsce w wyjściowej jedenastce przed kolejnym sezonem na niemieckich boiskach.