Przyjęło się mówić, że mistrzostwa wygrywa się meczami ze słabymi. Że właśnie wtedy, gdy konkurenci potykają się na przeciwnikach znacznie gorszych, lider z prawdziwego zdarzenia wykorzystywać wszelkie słabości ma bezlitośnie i skrupulatnie. Idąc tym tropem, Lechia nie wyglądała wiosną na poważnego kandydata do tytułu. Podział punktów daje jej jednak jeszcze jedną szansę, ale jednocześnie eliminuje z terminarza outsiderów. Czy podopieczni Piotra Nowaka zdołają więc na finiszu chwycić za stery i niepokojące chwianie się na wodzie zamienią w pewną i spokojną żeglugę?
Tak jak jesienią zachwycaliśmy się, że gdańszczanie gubią punkty nader rzadko, a ich dyspozycja rzadko kiedy ulega wahaniom, tak wiosną ekipa z północy dawała nam wiele argumentów do tego, by móc ją krytykować. Wystarczy tylko spojrzeć jak od momentu wznowienia rozgrywek radziła sobie w kolejnych meczach: Z, R, Z, P, P, P, Z, R, Z, P. Wiele wyjaśnia też tabela Ekstraklasy za ten okres, w której Lechia gorsza była nawet od Ruchu Chorzów czy Wisły Płock. O bezpośrednich rywalach w walce o złote medale nawet nie wspominając.
90minut.plTo wszystko sprawia, że jesień Lechiści kończyli na fotelu lidera z identycznym bilansem co Jagiellonia, czterema punktami nad Legią i aż siedmioma nad Lechem. Dziś natomiast gdańszczanie do każdego z tych zespołów mają stratę. Odpowiednio: trzech, dwóch i czterech oczek. A przecież w międzyczasie doszło jeszcze do podziału punktów redukując te różnice mniej więcej o połowę.
Na chimeryczną postawę zespołu rzutuje oczywiście forma pojedynczych zawodników, bo na palcach jednej ręki wyliczylibyśmy tych, którzy wiosną nie dają powodów do niepokoju. Kapitalnie między słupkami spisuje się choćby Dusan Kuciak, który na dziesięć rozegranych spotkań ani razu nie zszedł poniżej noty sześć (średnia aż 6,50!). Poza nim jednak – sinusoida. Grzegorz Kuświk na przykład wiosną trafił do siatki tylko raz pomimo aż 313 minut spędzonych na placu, a podobnie ma się też sprawa skuteczności Milosa Krasicia, który bramką w Szczecinie przełamał ciągnący się od połowy września impas. Niewiele lepiej jest też z całą resztą kapeli. Flavio Paixao wiosną tylko dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, a taki Gino van Kessel zawodzi na całej linii przynosząc nam z dużej chmury przyniósł mały deszcz. A nawet i jego brak.
Rzadziej asystują też ci, których podania powinny być wykorzystywane regularnie. Rafał Wolski miewa lepsze dni, ale generalnie lubi popadać w przeciętność i nie zwracać na siebie uwagi. Sławomir Peszko? Więcej energii poświęca na łapanie kartek i tłumaczenie się w mediach niż na przynoszenie korzyści drużnie. Borysiuk, Sławczew, Haraslin? Solidnie i w miarę regularnie, ale czy nazwiemy ich występy formą mistrzowską? Nie dziś.
Nieco stabilniej wygląda to w tyłach, bo za drobnymi wyjątkami – jak absurdalna bierność obrońców w Szczecinie, czy dwa gole przyjęte w Chorzowie – większość zawodników prezentowała się solidnie i stabilnie. Generalnie jednak, jeśli Lechia myśli na poważnie, by w ostatniej chwili wpierdzielić się między wódkę a zakąskę i te ostatnie siedem kolejek wykorzystać maksymalnie efektywnie, to na jakiekolwiek wpadki nie ma już miejsca. Peszko nie może wyrywać ocen na poziomie jedynek, Janicki z Malocą powinni unikać kolejnych dwójek, a i trójki wśród tych, którzy powinni kąsać nie mogą się już przydarzyć. Margines błędu został bowiem całkowicie wyczerpany.
fot. FotoPyk