Trudno sobie wyobrazić bardziej sprzyjające warunki do zastosowania taktyki ultradefensywnej. Trudno sobie wyobrazić, by mogły zaistnieć okoliczności zmuszające do cofnięcia się na własną połowę w większym stopniu, niż miało to miejsce w końcówce dzisiejszego szlagierowego starcia Realu Madryt z FC Barceloną. Na zimno bowiem, bez emocji analizując końcowe minuty, Real znalazł się w sytuacji, w której:
– miał korzystny wynik, który jeszcze nie oznaczał koronacji, ale – mniej więcej – przygotowanie insygniów koronacyjnych i wprowadzenie ich do sali tronowej,
– grał w dziesiątkę,
– grał w dziesiątkę, bo czerwoną kartkę ujrzał jego najlepszy zawodnik defensywny,
– grał przeciw jednej z najlepszych linii ofensywnych świata.
Każdemu w miarę normalnemu zespołowi wystarczyłoby spełnienie jednego z powyższych czterech warunków, by ustawić 9-osobowy mur na linii pola karnego i modlić się o bezpieczne doczekanie do końcowego gwizdka. Każdemu w miarę normalnemu zespołowi włączyłby się charakterystyczny tryb gry z obfitym wykorzystaniem celebrowania każdego stałego fragmentu gry, skupionego poprawiania sznurowadeł przed wyrzutem z autu i długiego zwijania się z bólu po najmniejszym kontakcie z rywalem.
Każdemu, ale nie Realowi.
Real dokonał cudu – pokonał doskonale dysponowanego Ter Stegena, grając w osłabieniu, w samej końcówce wydzierając Barcelonie prowadzenie, zresztą tuż po tym, jak fantastyczną sytuację zmarnował Gerard Pique. Gol Jamesa Rodrigueza na 2:2 był jak ścięcie – bo tak byłoby trzeba określić odebranie Katalończykom zwycięstwa w takich okolicznościach, w takim momencie i w takim stylu. Jasne, w tabeli nadal nic nie byłoby przesądzone – „Królewscy” mieliby 3 punkty przewagi nad Barceloną i zaległy mecz z Celtą Vigo w roli asa w rękawie. Wciąż wymagana byłaby maksymalna koncentracja, wciąż margines błędu byłby minimalny, ale mimo wszystko – 3 punkty przewagi w momencie, gdy Barcelona może ugrać w lidze już jedynie 15 „oczek” – to w Hiszpanii przepaść. Przepaść tym głębsza, że połączona z potężnym ciosem w rywala – psychicznym przeoraniem go poprzez zdmuchnięcie mu sprzed nosa już odpakowanego cukierka.
Wystarczyło tylko się cofnąć. Zamknąć. Zamurować. Zabić mecz kolejnymi skurczami, interwencjami masażystów i żółtymi kartkami za zbyt długie wznawianie gry. Tak zrobiłoby jakieś 99% zespołów na kuli ziemskiej.
Ale Real jest na to zbyt głupi, albo w mojej wersji – Real jest na to zbyt wielki. Zamiast bronić 2:2 – cała dziesiątka „Królewskich” ruszyła do frontalnego ataku, jakby to oni grali w przewadze, a remis eliminowałby ich z rozgrywek. Kolejne kontry były wyprowadzane tak odważnie, jakby rywalami Realu nie byli Messi i Suarez, ale Michał Janota w towarzystwie Radosława Majdana i Małgorzaty Rozenek. Samotny strzelec pozostawiony na desancie? A skąd! Dlaczego w sumie nie mielibyśmy zaatakować bocznym obrońcą, dlaczego nie mógłby właściwie operować na linii końcowej? To było coś przeraźliwie niemądrego, a jednocześnie tak szalenie imponującego, że ciężko nawet znaleźć jakiś punkt odniesienia.
Real postawił na walkę o pełną pulę nie dlatego, że zebrane do kupy IQ całego składu wraz z trenerem nie przekracza liczby celnych strzałów w tym meczu. Real postawił na walkę o pełną pulę, bo na Santiago Bernabeu, bo w białej koszulce z królewskim herbem nie ma miejsca na kalkulacje. Nie w meczu z Barceloną, nie w takim starciu, nie z tak doskonałymi zawodnikami ofensywnymi na murawie.
Pewność siebie i świadomość własnej klasy często leży tuż obok brawury. A za brawurą czai się zaś zwyczajna głupota.
Ale jakkolwiek to nazwać – brawurą, pewnością siebie, determinacją, głupotą, idiotyzmem – dziś wzbudziło mój szczery podziw. Chwała pokonanym.
JO