Kolarski światek jest dziś w szoku. Tym razem nie z powodu dopingowej afery z udziałem jakiejś gwiazdy. Nie, przyczyną wstrząsu środowiska jest śmierć znanego sportowca, bardzo lubianego przez innych zawodników Michele Scarponiego. Podczas porannego treningu Włoch został potrącony przez kierowcą samochodu dostawczego, który… nie zauważył go na drodze. W starciu z potężną maszyną jadący na lekkim, karbonowym rowerze kolarz nie miał żadnych szans. Kiedy przeczytałem informację o jego zgonie, pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy było: takich idiotów, jak sprawca wypadku w Italii, są tysiące, niestety również w Polsce.
Ja wiem, że kierowcy lubią sobie ponarzekać na rowerzystów. Że wjeżdżają na pasy ze ścieżki jak królowie, nie bacząc na to, czy jedzie jakiś samochód. Że poruszają się po miastach za szybko, że są nieuważni i tak dalej. W wielu przypadkach są to słuszne słowa krytyki: sam nie raz widziałem, że „mieszczuchy” jeżdżące na dwóch kółkach rzeczywiście prezentują nadmierną nonszalancję. Kiedy jednak wyjedziemy z metropolii w mniej oblegane tereny, sytuacja się zmienia się o 180 stopni.
Tam to właśnie kierowcy samochodów/ciężarówek w wielu przypadkach zachowują się jak idioci. Wiem co mówię – od kilku lat między kwietniem a październikiem jeżdżę regularnie po 6-10 godzin tygodniowo po Polsce kolarzówką. To, co obserwuję wówczas na drogach, sprawia, że jestem przerażony. Szczerze? Przynajmniej kilka razy w sezonie spotyka mnie sytuacja, w której mógłbym skończyć jak Scarponi.
Przykład z ostatniego lata: ostry zakręt pod Warszawą, mało ruchliwa droga. Jadę sobie spokojnie 30 km/h swoim pasem, od kilku minut nie minął mnie ani jeden samochód. Nagle z naprzeciwka pojawia się właśnie dostawczak. Kierowca oczywiście mocno ścina zakręt, przy okazji skurwiel rozmawia sobie przez telefon. Zauważa mnie w ostatniej chwili, przerażony odbija w swoje prawo, ja robię to samo. Kończy się na strachu – ląduję w rowie, jestem tylko poobijany. Tak naprawdę zabrakło jednak bardzo niewiele, by mnie walnął. Gdyby do tego doszło, umówmy się – nie miałbym żadnych szans.
Inna sytuacja: jadę podmiejską drogą, w której jedna dziura nakłada się na drugą. Najgorzej jest po bokach, więc rad nie rad zjeżdżam na chwilę na jej środek – opony kolarzówki są cienkie, to jedyny sposób, żeby ich nie przebić. Centralną częścią jezdni poruszam się może ze 300 m, to oczywiście jednak starcza, żeby rozsierdzić kierowców aut. Jeden odkręca szybę i wyzywa mnie od chujów. Pokazuję mu, że z boku drogi są takie dziury, iż nie ma szans, żebym po nich przejechał. Odpowiedź? „To wypierdalaj gdzie indziej!”. Duża klasa, nie? Innym razem na tym samym odcinku facet minął mnie dosłownie o kilka centymetrów. Zrobił to specjalnie, żeby pokazać kto tu rządzi, a jednocześnie dać mi nauczkę. Był wkurwiony, że jadę środkiem, naturalnie nie spojrzał w bok, żeby zobaczyć, jak potężne są tam niedoskonałości.
Żeby było jasne, takie akcje spotykają nie tylko mnie. Właściwie każdy kolarz/triathlonista zawodowiec/amator je przeżył.
– Trenuję głównie w domu, bo jest bezpieczniej. Na zewnątrz miałem kilka sytuacji stykowych z autami. Raz wypadłem z drogi, znalazłem się w rowie, zniszczyłem sobie nowy, piękny kask – opowiadał mi w styczniowym wywiadzie dla Weszło Michał Podsiadłowski, najszybciej jeżdżący na rowerze na długich dystansach triathlonista w Polsce. Inny z czołowych zawodników, Marcin Konieczny:
– Oczywiście to nie jest tak, że wychodzę na rower z kasandryczną myślą typu: na pewno ktoś mnie jebnie, ale raczej już unikam sytuacji, w której tnę po prawej stronie samochodu. Wolę odpuścić niż ryzykować, że zostanę wrzucony do rowu.
On też podkreśla, że kierowcy w Polsce nie potrafią na drogach współpracować z rowerzystami. Żeby było jasne: ci, którzy po nich jeżdżą, to przeważnie zaprawieni w bojach triathloniści lub kolarze. Tacy ludzie NAPRAWDĘ nie szukają podczas treningu problemów. Nie zajeżdżają celowo drogi, nie wyzywają prowadzących aut, chcą tylko zrobić swoje i wrócić bezpiecznie do swoich rodzin. Dokładnie tak jak Scarponi…
Najgorsze w tej sytuacji jest to, że nic nie zapowiada zmiany na lepsze. Na świecie mało jest takich miejsc jak El Medano, gdzie miałem okazję trenować w zeszłym roku. Otóż tam, na Teneryfie, większość mieszkańców to ludzie kochający jazdę na rowerze. Dlatego kiedy akurat prowadzą auto i spotykają kolarza, nie traktują go jak śmiertelnego wroga/zło konieczne. Potrafią się uśmiechnąć, zwolnić przejeżdżając obok niego, ba, zdarza im się nawet otworzyć okno i pomachać albo powiedzieć coś miłego. Na polskich ale i wielu europejskich drogach to nie do pomyślenia.
Oczywiście wiem, że w komentarzach pojawi się wpis jakiegoś kierowcy, który opowie jak to trafił na agresywnego kolarza pod miastem. Pewnie mogło się to zdarzyć, w każdym stadzie znajdzie się czarna owca. Ale na podstawie doświadczeń swoich i wielu kolegów zapewniam, że w 90% przypadków to prowadzący auta są tymi, którzy „prowokują” sportowców na różne sposoby. Smutne, że nie potrafią szanować innego uczestnika ruchu tylko dlatego, że nie jedzie tak szybko, a tym samym spowolni jego podróż o całych nie wiem – 30 sekund?
Czy naprawdę aż tak ciężko wykazać odrobinę empatii dla kolarza? Czy naprawdę trzeba regularnie ścinać zakręty w miejscach, o których wiadomo, że nie brakuje tam rowerzystów? Czy naprawdę nie można sobie odpuścić gadania przez telefon na odcinkach podwyższonego ryzyka? Czy utrzymanie na tyle wysokiej koncentracji, by nie przeoczyć kogoś na drodze, jest serio aż tak trudne? Nie zamierzam tu odpowiadać na te pytania, mam za to nadzieję, drogi kierowco, że ty się nad nimi zastanowisz.
KAMIL GAPIŃSKI