W żadnej z czterech najmocniejszych lig Europy dyrektorzy klubów oraz prezesi nie mają tyle odwagi, co w Bundeslidze. Ani w Serie A, ani w Premier League, ani też w La Liga nie zdarza się równie często, by stawiać na trenerskiego żółtodzioba. By nawet w obliczu kryzysu i dramatycznej próby wygrzebania się z niego, strażaka szukać według klucza opartego na znajomości drużyny i zawodników, a nie wedle doświadczenia, renomy i dotychczasowych osiągnięć.
Jakiś czas temu rozmawiałem z analitykiem taktycznym Wisły Kraków, Mariuszem Kondakiem i z racji jego wieku oraz celów życiowych, wywiad zszedł na temat Juliana Nagelsmanna. Historię tego drugiego znacie pewnie doskonale – w wieku 28 lat objął pierwszoligowe Hoffenheim i w brawurowy sposób utrzymał je w lidze. Podczas zatrudnienia go nie obyło się bez wątpliwości, bo powierzać tak ważną misję człowiekowi wcale nie najstarszemu w szatni, a do tego kompletnie niedoświadczonemu, to spore ryzyko. Okazało się jednak, że Nagelsmann ze swojego zadania wywiązał się doskonale, a w tym sezonie tylko kontynuuje to, co wypracował wiosną 2016 roku. We wspomnianej rozmowie usłyszałem: „To fantastyczny przypadek, ale uważam że warunki szkoleniowe i kulturalne jeśli chodzi o piłkę niemiecką są zupełnie inne niż w Polsce, wobec czego nie sądzę, by u nas ta droga była na ten moment do powtórzenia”. I gdyby przyjrzeć się bliżej – prawdopodobnie podobna droga nie jest na ten moment do powtórzenia nie tylko w Polsce, ale i choćby w Anglii, Włoszech czy Hiszpanii. Bo w Bundeslidze, jak nigdzie w Europie, nie boją się stawiać na ludzi ambitnych i przyszłościowych. I – co najważniejsze – bez zaglądania im w metrykę oraz CV.
Choć ten sezon za naszą zachodnią granicą przyniósł rekordową liczbę zmian trenerów, to aż dziesięciu szkoleniowców-żółtodziobów prowadzących jak dotąd swoje zespoły (a mamy dopiero początek marca) jest absolutnym rekordem. Co mam na myśli mówiąc „żółtodziobów”? Najczęściej trenerów, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji samodzielnie prowadzić seniorskiego zespołu, a już na pewno nie na takim poziomie rozgrywkowym. Paru z nich zdarzyło się potrenować przez kilka dni pierwszy zespół w ramach tymczasowej pracy, ale było to dla nich absolutnie całe dotychczas zgromadzone doświadczenie w tej roli. Opiekowali się juniorami czy drużynami rezerw, ale od szatni najważniejszego z elementów klubu wciąż trzymani byli z daleka. Dziesięciu w Bundeslidze, a dla porównania:
– Premier League – trzech (Craig Shakespeare, Aitor Karanka, Mike Phelan)
– La Liga – czterech (Zinedine Zidane, Voro, Marcelo Romero, Petar Vasiljevic)
– Serie A – trzech (Simone Inzaghi, Giovanni Martusciello, Massimo Oddo)
Oczywiście najbardziej skrajnym i szalonym przypadkiem w Niemczech jest wspomniany Nagelsmann, którego zatrudnienie jest prawdopodobnie najlepszą decyzją jaką w trakcie swoich rządów podjął Dietmar Hopp, autor projektu TSG. Bo że młody i piekielnie zdolny trener jest przyszłością nie tylko tego zespołu, ale i prawdopodobnie całego europejskiego futbolu pisałem już kiedyś w tekście poświęconym tylko i wyłączenie jego osobie.
W drugiej połowie października Hoffenheim grało w Leverkusen, a nieporadności swoich piłkarzy nie potrafił zrozumieć i zaakceptować ich trener – Roger Schmidt. Znany z wybuchowego charakteru Niemiec gorączkował się przy linii bocznej, skakał i obrażał. Do Nagelsmanna krzyczał: „Zamknij się! Co ty myślisz, że wymyśliłeś futbol na nowo?!”. To wiele mówi o tym, jak widowiskowym zjawiskiem jest w tej chwili młody trener. Bardziej doświadczonych od niego kolegów kole w oczy to, że on, taki gówniarz i żółtodziób, rozkłada ich na łopatki w bezpośrednich rywalizacjach.
Równie kapitalną robotę, lecz w Berlinie, wykonuje Pal Dardai, który przez dosłownie chwilę prowadził reprezentację Węgier, a jego jedynym doświadczeniem z piłką klubową były po prostu nieco ponad dwie dekady spędzone na boiskach węgierskich i niemieckich. Najpierw stołecznych objął jako opiekun tymczasowy, ale spisywał się na tyle dobrze, że dostał poważny kontrakt. Pod jego wodzą Hertha może nie gra widowiskowo, ale nie da się uciec wrażeniu, że Dardai wyciska maksimum z potencjału ludzkiego, którym dysponuje. Berlińczycy są niezwykle zdyscyplinowani, kapitalnie zorganizowani i właśnie dzięki temu konsekwentnie ciułają punkty. W poprzednim sezonie mogli nawet zahaczyć o eliminacje Ligi Mistrzów, ale koniec końców mocno wiosną spuchli i osunęli się o kilka pozycji. Teraz znów kręcą się w okolicach podium i wcale nie jest powiedziane, że wypadną poza obręb europejskich pucharów.
Wysoko, bo na ósmym miejscu, plasuje się SC Freiburg, który jest przecież w tym sezonie beniaminkiem. Niewielki klub położony w niezwykle malowniczej okolicy stanowi idealny przykład tego, jak powinno się budować szeroko pojętą stabilizację. Christian Streich, zanim dorwał stery pierwszego zespołu, najpierw przez długie lata pracował z młodzieżą, potem pełnił funkcję asystenta, aż w końcu w 2011 roku dostąpił największego z możliwych zaszczytów. Na stołku pozostał nawet mimo spadku zespołu do drugiej ligi, a dziś udanie świętuje powrót do elity. W międzyczasie potrafił też zakończyć sezon na jednym z najlepszych w historii klubu, piątym miejscu.
Bardzo dobrą robotę w Moguncji wykonuje zaś Martin Schmidt o którym również miałem kiedyś przyjemność szerzej napisać. Generalnie jednak Mainz to prawdziwa kuźnia trenerskich talentów, bo przecież ówczesny dyrektor sportowy, Christian Heidel, najpierw wypromował Juergena Kloppa, w którym potencjał na świetnego trenera odkrył jeszcze w tym samym roku, w którym tenże Klopp zawiesił buty na kołku. Potem odważnie postawił na równie niedoświadczonego Thomasa Tuchela, a teraz dzielnie pod herbem „Zero-Piątek” promuje się Schmidt, który jest zresztą jednym z najbardziej ekscentrycznych szkoleniowców w stawce. Podczas gdy jego koledzy po fachu spędzają wolny czas na leżaku w ogrodzie, on albo szusuje na nartach, albo pędzi swoim ukochanym motorem gdzieś po autostradzie. Bo, jak sam podkreśla, uzależniony jest od adrenaliny. A jakby tego było mało to jest też wzorowym katolikiem, który podczas odprawy przedmeczowej potrafi zaskoczyć swoich podopiecznych niecodziennym ubiorem. A raczej jego brakiem.
Ciekawe są też losy Werderu Brema, bo o utrzymanie tego zasłużonego zespołu w lidze walczy w tej chwili Alexander Nouri, który jest niemal tak samo niedoświadczony jak jego poprzednik, Victor Skripnik. Drugi z nich, ważne ogniwo zespołu przed laty, robotę pierwszego trenera otrzymał jako opiekun zespołu rezerw i choć w sezonie 2015/2016 utrzymał ekipę w lidze, to w kolejny rok wszedł już z o wiele mniejszym impetem. Jego stoicki spokój i opanowanie przez długi czas kojąco, ale i skutecznie działały na zawodników, ale zmiana na niezwykle energicznego i aktywnego przy linii Nouriego dała drużynie nowy bodziec. W Bremie więc konsekwentnie stawiają na facetów zupełnie niedoświadczonych, nawet mimo tego, że zespół wcale nie ma wymarzonej pozycji w stawce.
W walkę o utrzymanie zamieszany jest też Augsburg, a mimo tego Dirka Schustera zastąpiono nie rutyniarzem z uznanym nazwiskiem, a Manuelem Baumem – gościem, którego styczność z seniorską szatnią ograniczyła się do ośmiu meczów w roli trenera Unterhaching w roku 2014. Nota bene zresztą Baum wykręcił wówczas dramatyczny rezultat – aż sześciokrotnie przegrał i tylko raz zremisował w ośmiu możliwych próbach. Jak czas pokazał, warto było jednak podjąć ryzyko, bo bawarski zespół, choć nie punktuje jakoś mega regularnie, powolutku ciuła sobie punkty i stopniowo oddala się od strefy spadkowej.
Tego samego nie można jednak powiedzieć o Darmstadt, które jest już w zasadzie spisane na straty. Nic więc dziwnego, że zimą nikt nie chciał się wziąć za robotę w tym klubie, bo misja z góry skazana była na niepowodzenie. Kolejni trenerzy grzecznie dziękowali, aż w końcu zdecydował się ten, który miał niewiele do stracenia – Torsten Frings. 40-latek już nawet nie w pracy z pierwszym zespołem, a w ogóle z fachem trenerskim miał nikłe doświadczenie – wcześniej przez dwa lata był w sztabie Werderu i to by było na tyle w tej kwestii. Postanowił jednak, że wskoczy na głęboką wodę i wszystko wskazuje na to, że nie uda mu się dopłynąć do brzegu. „Lilie” mają już bowiem 11-punktową stratę do bezpiecznego miejsca w tabeli, a przegrane ostatnio mecze z Augsburgiem i Bremą, czyli bezpośrednimi rywalami w walce o utrzymanie, tylko utwierdziły w przekonaniu, że czas SVD w Bundeslidze dobiegł końca.
Późną jesienią fuchę w Moenchengladbach stracił Andre Schubert, który został wyciągnięty z kapelusza, gdy sensacyjnie ręcznik rzucił Lucien Favre. Dotychczasowy szkoleniowiec rezerw wejście miał kapitalne, na przestrzeni kilku tygodni natrzepał bardzo dużo punktów w lidze, a i w Champions League potrafił choćby dwukrotnie zremisować z Juventusem. Z czasem jednak mocno się pogubił i chyba koniec końców przez brak doświadczenia nie miał pomysłu na to, jak wyciągnąć zespół z kryzysu. Z dołka Wolfsburg natomiast dźwignąć postara się Andries Jonker, który dostał dwa miesiące na to, by udowodnić, że nadaje się do pracy seniorskiej i praktycznie zerowa praktyka mu w tym nie przeszkodzi.
To, o czym piszę, nie jest oczywiście trendem przewodzącym tylko w tym sezonie, bo w poprzednich latach z kapelusza wyciągani byli do pracy z pierwszym zespołem choćby: Jurgen Kramny (Stuttgart), Daniel Stendel (Hannnover), Tayfun Korkut (Hannover), Joe Zinnbauer (HSV), Jens Keller (Schalke 04), Thomas Schneider (Stuttgart), Valerien Ismael (Norymberga) czy Sami Hyypia (Bayer Leverkusen).
Widać więc jak na dłoni, że nie ma lepszego miejsca dla niedoświadczonych trenerów głodnych sukcesów, jak Bundesliga. W żadnym innym poważnym środowisku na Starym Kontynencie nie dostaje się tylu szans mając wyłącznie chęci i warsztat wypracowany w roli asystenta lub po prostu trenera rezerw. To zresztą procentuje, bo przecież z tej trampoliny odbili się już choćby Jurgen Klopp rządzący teraz w Liverpoolu oraz Thomas Tuchel, który choć cały czas pracuje w Dortmundzie, bywał już łączony nawet z Barceloną. I wszystko wskazuje na to, że w ślad za nimi pójdą kolejni.
MARCIN BORZĘCKI
Obserwuj @m_borzecki