To częsty pomysł na prezent: można kupić przejazd sportową furą, skok na bungee, czy ze spadochronu, a nawet przejazd czołgiem czy amfibią i strzelanie z karabinu maszynowego. Gdyby takie sklepy wprowadziły atrakcję pod hasłem „Zostań zawodnikiem MMA”, to mogłyby oferować wersję na pełnym wypasie, jaką dostał właśnie Szymon Kołecki.

Mistrz olimpijski w podnoszeniu ciężarów to jeden z najtwardszych zawodników w polskim sporcie. Lata ciężkich treningów, walki z działaczami i serią poważnych kontuzji, a potem kadencja na stanowisku prezesa Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów wyrobiły w nim piekielnie twardy charakter. Trudno się dziwić, że taki gość nie może wysiedzieć w miejscu. Kiedy bardzo poważna kontuzja kolana wyeliminowała go z walki na pomoście, rzucił się w wir pracy w PZPC. Cały czas jednak regularnie trenował po to, by spełnić marzenie o starcie w mieszanych sztukach walki. W przeciwieństwie do wielu znanych zawodników, którzy do MMA przychodzą jak do „Tańca z Gwiazdami”, czyli „pokazać się i zarobić”, Kołecki – jak zwykle – robi to na 120 procent.
Killerów dwóch
W tej historii jest jeszcze jedno: spotkanie dwóch wielkich mistrzów. Szymona Kołeckiego do debiutu w MMA szykował między innymi Paweł Nastula, legenda judo i MMA, złoty medalista olimpijski z Atlanty. Nastula organizuje gale PLMMA, wspólnie z Mirosławem Oknińskim. Wczoraj po raz pierwszy impreza odbyła się pod egidą TV Puls, z transmisją w otwartym kanale i oprawą jak z największych gal.
Nastula nie mógł wczoraj usiedzieć w miejscu, co chwila podrywał się z krzesła, biegł coś załatwić, siadał, tylko po to, by znów po chwili dopinać jakieś szczegóły. – Szymon jest gotowy – przyznał kilkadziesiąt minut przez wyjściem Kołeckiego do klatki. – Oczywiście, jeszcze mnóstwo pracy przed nim. W stójce sporo mu jeszcze brakuje. Ale w parterze już teraz jest bardzo mocny. Co chyba nikogo nie dziwi, jest piekielnie silny. Jego atuty to także wytrzymałość i ogromna wola walki.
Rzeczywiście, przed walką Kołecki był jak tygrys zamknięty w klatce. – Nie mogę się już doczekać – powtarzał. Trudno się zresztą dziwić. Atmosfera na gali w podwarszawskich Łomiankach była świetna, trybuny pełne, oprawa na bogato: światła, piękne hostessy, muzyka, wyrzutnie dymu, telebimy. Słowem: profesjonalnie. Do tego – co przecież niezbyt często zdarza się jakiemukolwiek debiutantowi – walka wieczoru i oczywiście transmisja telewizyjna.
Byłbym idiotą, gdybym się nie bał
– Tylko głupiec się nie boi – mówił Kołecki przed wyjściem do klatki. Po kilkunastu latach ciężkich treningów i startów w podnoszeniu ciężarów teraz miał zmierzyć się z czymś zupełnie innym: stanąć naprzeciw żywego człowieka. I choć Dariusz Kazimierczuk – nie bójmy się tego powiedzieć – jest raczej leszczem (bilans 0-5), to jednak waży prawie 90 kilo i potrafi zadawać ciosy. Jasne, Kołecki bił rekord świata i podnosił 235 kilogramów, ale sztanga, choć potrafi zrobić krzywdę, to jednak nie bije człowieka po głowie.
– Pewnie, że jest stres. Przecież ja nigdy tego nie robiłem, a teraz wychodzę do klatki, gdzie jest gość, który chce mi urwać głowę. Byłbym skończonym idiotą, gdybym trochę się nie stresował. Prawdę mówiąc, nawet jakbym miał tu walczyć z dziewczyną, to bym się obawiał!
Seria bolesnych upokorzeń
Wypełniona po brzegi sala, na trybunach między innymi Andrzej Supron, wicemistrz olimpijski w zapasach oraz znany miłośnik sportów walki Tomasz Iwan. Kazimierczuk już czeka w klatce i wtedy pojawia się Kołecki. Może nie cały na biało, ale też efektownie. „Świeża krew pojawia się na świecie i szybko zostaje ujarzmiona. Poprzez serię bolesnych upokorzeń młody chłopak uczy się ich zasad” – to oczywiście kultowe „The Unforgiven” zespołu Metallica. Trzeba przyznać, że znakomity wybór utworu na wejście. Wprawdzie chłopak może nie taki młody, bo ma już 35 lat, ale za to pełen zapału i energii. I raczej łatwo nie zostanie ujarzmiony.
W przeciwieństwie do Kazimierczuka. – Szymon musi jak najszybciej sprowadzić go do parteru i tam pracować – mówił tuż przed walką Paweł Nastula. Co zrobił Kołecki po rozpoczęciu starcia. Najpierw elegancko przybił piątkę z rywalem, potem rzucił się na niego i powalił. Po serii ciosów na głowę bezradnego przeciwnika, sędzia przerwał walkę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że najdłużej czasu zajęło Kołeckiemu przywitanie, a największy wysiłek stanowiło efektowne salto, którym popisał się po pojedynku. I drugiemu: że debiut debiutem, ale można było mu dać nieco mocniejszego rywala.
– Wykonałem plan, wszystko zrobiłem tak, jak sobie założyłem. Jestem z siebie zadowolony. Stres był, ale kiedy wszedłem do oktagonu byłem już u siebie. W tym pojedynku nawet nie chodziło o samą walkę, tylko o zapoznanie się z atmosferą, z klatką i z możliwością dostania kopa na łeb. Dziś nie dostałem żadnego, ale w kolejnych walkach to nieuniknione – ocenia na chłodno.
Kołecki doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego potencjału, na razie bardziej marketingowego niż sportowego. Wie, że wiele osób mówiło w jego przypadku o „debiucie roku”, choć jak sam przyznaje, fakt, że karierę w MMA zaczął od razu od walki wieczoru, trochę go krępował. Na razie podpisał umowę z PLMMA na trzy pojedynki, kolejny najprawdopodobniej na najbliższej gali – w maju. Kołecki się z tego bardzo cieszy, jego żona Magdalena – jakby trochę mniej. W czasie gali była piekielnie zestresowana. – Twoja żona też by się denerwowała, gdyby zamknęli cię w klatce z jakimś gościem – śmieje się mistrz olimpijski. Podobno obiecał jej, że będzie wiedział, kiedy powiedzieć „pas”. – Po trzech pierwszych walkach przyjdzie czas na analizę. Gdyby mnie to jakoś wybiło, odpuszczę. Ale jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, będę kontynuował. Mam plan na 10 pojedynków.
Nie ukrywa, że MMA go bawi i cieszy. Ma mnóstwo zapału i energii, bo treningi i walki dają mu ogromny zastrzyk adrenaliny, której bardzo mu brakowało, kiedy skończył dźwigać. A do tego jeszcze trzeba dodać niepozbawiony znaczenia fakt, że jeszcze mu za to płacą. Na miejscu Magdaleny Kołeckiej raczej byśmy nie wierzyli, że skończy się na trzech walkach!
JAN CIOSEK
foto: Bartek Zborowski
Treść usunięta
Treść usunięta
Treść usunięta
Najman by go zmiótł…
W sumie smieszna jest jedna rzecz. W Stanach tacy goście jak Trybson muszą normalnie pracować, bo z samego walczenia się nie utrzymają. Tam, żeby żyć z walk to trzeba pewien poziom reprezentować. Np. taki Mike Mollo zapierdala na budowie jak sam twierdzi po 50-60 godzin tygodniowo a i tak przewracał naszych pełno zawodowych bokserów jak Szpilka czy Zimnoch. W Polsce bokserzy czy niektórzy zawodnicy MMA mają niewspółmiernie dobre warunki w stosunku do umiejętności ale jak widać takie cieplarniane warunki nie przekładają się na poziom. Powiedzmy sobie szczerze, taki Zimnoch czy Wawrzyk gdyby byli Amerykanami to mieliby duzo mniej pieniędzy niż u nas na konkraktach zawodowych gdzie obchodza się z nimi wszyscy jak z pączuciami w masełku, mają zapewnione wszystko i musza sie martwić tylko o treningi a nie o to, czy starczy sił po 8 godzinach etatowej harówki.
boks i mma to nie to samo. poza tym widze kolejnego netowego znawce
a czy ja napisałem, że to jest kurwa to samo? Gościu, ogarnij sie trochę
Treść usunięta
Kołecki nie zrobi żadnej kariery w tym sporcie, i to nie dlatego, że nie ma talentu czy zapału. Po prostu jest już za stary – w październiku skończy 36 lat, no to ile jeszcze powalczy, do czterdziestki pewnie góra. To nie jest wiek na zaczynanie kariery w żadnym sporcie, a w sportach walki zwłaszcza. Pudzian tak samo – w tym roku czterdziestka na karku i już może sobie co najwyżej obijać Popka, którego normalnie nie powinien w ogóle rozpatrywać w kategoriach przeciwnika.
A co do tej gali to była jedna wielka żenada. Nie wiem co jest większym wstydem – dostać wpierdol od Trybsona czy puchar od Niecika. Walki wieczoru, a w nich walczący po raz pierwszy były sztangista, zjeb z debilnego programu i dwaj goście z samymi porażkami na koncie, znalezieni nie wiadomo gdzie. Walki freaków przyciągają uwagę i dają rozgłos, ale bazowanie tylko na nich to marny pomysł, szczególnie jeśli do tego robi się jeszcze otoczkę w postaci gwiazd disco polo i innych zjebów z debilnych programów.