Reklama

Uznałem, że płynę aż odłączy mi się prąd. Wiedziałem, że jak stracę przytomność, to mnie wyłowią

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

22 lutego 2017, 09:26 • 14 min czytania 6 komentarzy

Kanał La Manche był najgorszą rzeczą, jaką przeżyłem. Nie spodziewałem się, że będzie mi aż tak zimo. Nie wiem jaką była moja temperatura ciała, ale kiedy w 2012 r. płynąłem z Helu do Gdyni, miałem 32 stopnie. W kanale La Manche czułem się kilka razy gorzej. Mogłem mieć nawet 30 stopni, gdzie mówi się, że krytycznym momentem w przypadku człowieka jest 27. W szóstej godzinie aż popłakałem się z zimna – opowiada w rozmowie z Weszło Sebastian Karaś. Pływak-zdobywca kilka dni temu ustanowił nowy rekord Polski w najdłuższym dystansie przepłyniętym na 25-metrowym basenie w ciągu doby. Jego „licznik” zatrzymał się na 96,8 km. Nietypowa próba była połączona ze zbiórką pieniędzy na rehabilitację chorej Magdy Samoraj.

Uznałem, że płynę aż odłączy mi się prąd. Wiedziałem, że jak stracę przytomność, to mnie wyłowią

Jak czuje się człowiek po przepłynięciu prawie stu kilometrów w ciągu 24 godzin?

Jakbyś miał jeden wielki stan zapalny dosłownie w całym organizmie. Okropnie bolały mnie wszystkie ścięgna, stawy, mięśnie. To było też szczególne trudne dla mojej psychiki, bo podczas przygotowań nastawiłem się, że największy ból będę czuł przez te 24 godziny pływania, ale potem okazało się, że koszmarnie bolało jeszcze długo po wyjściu z wody.

Który moment był najgorszy?

Wieczór, kiedy próbowałem zasnąć. Co prawda miałem wcześniej jakieś krótkie drzemki, ale organizm otrzymał wtedy kolejne uderzenie, gdy zeszły ze mnie wszystkie środki przeciwbólowe, które dostałem wcześniej w kroplówce. Na zdjęciach widziałem, że wyglądałem jak po walce bokserskiej, bo od okularów miałem opuchnięte oczy, ale podobnie zareagowało też całe moje ciało. Wszystko tak bolało, że aż nie potrafiłem cieszyć się samym wynikiem. Nawet jak dzisiaj rozmawiamy – a jest przecież już kilka dni po wszystkim – to wciąż miewam zachwiania równowagi.

Reklama

Czyli pewnie każdy lekarz powiedziałby, że jesteś nienormalny.

Co ciekawe, krótko po wyjściu z wody zmierzono mi ciśnienie i miałem 120 na 80. Czyli praktycznie perfekcyjne. A więc polecam!

Przed starem żartowałeś, że z nudów będziesz chyba liczył kafelki w basenie. A jak wyłączałeś głowę przed bólem?

Myślałem chyba o wszystkim. Chociażby o kanale La Manche, gdzie przecież tyle walczyłem, tyle przeszedłem. Wracałem też myślami do filmu „300”, który włączyłem sobie wieczorem przed startem. Po takim seansie miałem głowę pełną haseł: żeby walczyć, żeby w żadnym wypadku nie okazywać słabości. Na początku puszczano mi audiobooka, miałem też odtwarzacz MP3, ale nie działał zbyt dobrze. Muzykę wyraźnie było słychać tylko na nawrotach, czyli miałem może sekundę, żeby wychwycić jakieś słowo. Może to zabrzmi dziwnie, ale w tej całej monotonii to i tak było dla mnie wielką frajdą, urozmaiceniem. Byłem też ciągle motywowany na torze obok, gdzie cały czas pływali moi zawodnicy. Stworzyliśmy nawet harmonogram. Ja miałem towarzystwo, a oni przy okazji robili więc też swój trening. To było wielkie wsparcie, że nie jestem z tym wszystkim sam. Najważniejsze było jednak pozbycie się samego uczucia, że w ogóle się płynie. Bo co tutaj dużo mówić, to jest na maksa monotonne. Nawet wyjątkowo przyjemne rzeczy robione przez 24 godziny w końcu się przejadają, a co dopiero taki wysiłek fizyczny. Ja na szczęście potrafię wyłączyć głowę i nie myśleć za dużo o bólu. Żeby mieć taką umiejętność, trzeba chyba tak jak ja przejść kilkanaście lat treningu, gdzie tak naprawdę podczas każdej jednostki treningowej przechodziłem namiastkę tego, co robiłem we wtorek. Dwa tygodnie przed startem w ciągu siedmiu dni pokonywałem na treningu 90 km. Tydzień przed przepłynąłem wprawdzie już tylko 45 km, ale chciałem złapać trochę świeżości. Z perspektywy czasu mam jednak wątpliwości, czy pod koniec troszeczkę za bardzo nie odpuściłem. Być może powinienem jeszcze mocniej docisnąć.

16837896_1317813201598177_1357821376_n

Mówisz o bólu, ale w basenie nie było przynajmniej meduz.

Reklama

No tak, a woda była ciepła, więc można powiedzieć, że totalny lajcik (śmiech).

Co ci strzeliło do głowy, żeby w 2015 r. przepłynąć kanał La Manche?

Jadąc tam zgłosiłem próbę bicia rekordu świata, stary wynosił mniej niż siedem godzin. W przeszłości zdążyłem poznać aktualnego rekordzistę, Australijczyka (Trenta Grimsey’a – red.), i wiedziałem, że on jest w moim zasięgu. Problem w tym, że w kanale La Manche trzeba mieć strasznie dużo szczęścia, żeby trafić w odpowiedni dzień i odpowiednie warunki. Bo kanał w linii prostej ma ok. 32 km i tamtemu rekordziście udało się go przepłynąć mniej więcej tak. A ja przepłynąłem 41 kilometrów w 8 godz. 48 minut. Udało mi się wprawdzie poprawić rekord Polski, ale ambicje miałem znacznie większe. Płynąc nie spodziewałem się jednak, że będzie mi aż tak zimo, do tego jeszcze te parzące w całe ciało meduzy. Ale był jeszcze jeden problem. Kiedy dopływa się tam do lądu, prądy są jeszcze silniejsze, przez co trzeba „stać” w miejscu. Niby to końcówka, człowiek widzi już brzeg, ale kompletnie nic nie może zrobić, oprócz czekania. Wielu pływaków właśnie wtedy rezygnowało. Ja w pewnym momencie też byłem już w takim stanie, że aż krzyczałem do moich ludzi na łodzi asekuracyjnej, czy ja płynę, czy może „stoję”, bo sam już nie wiedziałem.

Po wszystkim opowiadałeś, że starałeś się w ogóle nie patrzeć przed siebie.

Nie chciałem po prostu zobaczyć, że tam dalej nic nie ma. Gdybym widział tę nicość, to czułbym, że mam jeszcze z 10-15 kilometrów i miałbym wątpliwości, czy to wytrzymam. Pewnie załamałbym się psychicznie i chciał wchodzić na łódź. Dlatego nie podnosiłem głowy, bardziej spoglądałem na płynącą obok łódź asekuracyjną.

Takie oszukiwanie samego siebie. 

Tak, ale oni też mnie oszukiwali, chociaż czasami nieświadomie. Pamiętam, że po 19 km miałem lepszy czas niż rekord świata, tylko nikt wtedy nie wiedział, że przepłynę 41 km. Każdy spodziewał się 32-33 km. Moi przyjaciele myśleli jednak, że zostało mi kilkanaście kilometrów – czyli nakręcali mnie, że to już blisko – chociaż w rzeczywistości miałem przed sobą jeszcze ponad dwadzieścia. Tamta próba na kanale pokazała mi jednak, ile jest w stanie przejść ludzki organizm. Człowiekowi niby wydaje się, że już więcej nie może, a jednak oszukując samego siebie można wytrzymać jeszcze więcej.

Ile stopni miała woda?

Kiedy do niej wchodziłem, miała 15 stopni, a jak dopływałem do francuskiego brzegu, było już prawie 17. Niby woda była tam nieco cieplejsza, ale dla mnie to i tak do samego końca była dosłownie walka o życie. Nie wiem jaka była moja temperatura ciała, ale kiedy w 2012 r. płynąłem z Helu do Gdyni, wynosiła 32 stopnie. Tyle, że w kanale La Manche czułem się kilka razy gorzej, to było w ogóle bez porównania. Czuję, że mogłem mieć wtedy nawet 30 stopni, gdzie mówi się, że krytycznym momentem w przypadku człowieka jest 27. Pewnie nie da się tego zbadać, ale wtedy naprawdę niewiele brakowało, żebym przeszedł na drugą stronę. Dosłownie. Nigdy tak nie cierpiałem. Pamiętam, że w szóstej godzinie aż popłakałem się z zimna. Miałem tak chyba pierwszy raz w życiu. Dlatego nawet jak teraz zapytasz mnie, jakim cudem to przepłynąłem, ja tego po prostu nie wiem. W pewnym momencie uznałem, że płynę do momentu, aż odłączy mi się prąd. Bo wiedziałem, że nawet jak stracę przytomność, to na pewno mnie wyłowią. No i udało się, dopłynąłem. Dla mnie ten kanał był jednak chyba najgorszą rzeczą, jaką przeżyłem i nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to do czegoś w ogóle porównać. Wytrzymywanie w niskiej temperaturze zawsze było moją największą słabością, bo sam dystans 41 km teoretycznie nie byłby dla mnie jakimś większym problemem. Dlatego też moją formą przygotowań do kanału La Manche było m.in. regularne wchodzenie do bardzo zimnej wody. W pewnym momencie tak już wyćwiczyłem swój organizm, że wytrzymywałem dwadzieścia minut w 4 stopniach. I to był dla mnie wtedy duży wyczyn.

Jak przeżył to twój organizm?

Zaraz po wyjściu z kanału trząsłem się – ale tak ostro – chyba około 40 minut. Załoga szybko ubrała mnie w ciepłe ciuchy, przyłożyli mi termofory do pachwin, podali rozgrzewające napoje. Przez meduzy poparzenia miałem dosłownie na całym ciele, potem wszędzie porobiły mi się strupy. Do dzisiaj mam jeszcze blizny, ale na szczęście delikatne. Generalnie dochodziłem do siebie po tym wszystkim chyba z miesiąc.

Później podjąłeś próbę przepłynięcia 100-kilometrowego odcinka Bałtyku, ale nie dałeś rady. Co się stało?

Tam miałem przede wszystkim problem z chorobą morską. Pewnie w przypadku pływaka brzmi to trochę dziwnie, ale tak właśnie było. Pierwotnie miałem płynąć z Bornholmu do Kołobrzegu, ale w ostatniej chwili musieliśmy zmienić trasę. Wszystko skomplikowały warunki pogodowe, bo płynąłbym pod prąd, pod wiatr i to byłoby nierealne do wykonania. Dlatego ostatecznie musiałem wystartować z Kołobrzegu. Wcześniej płynęliśmy statkiem akurat w sztorm, dlatego nabawiłem się choroby morskiej dosłownie dzień przed startem. Ale nie chciałem przekładać próby chociażby ze względu na sponsorów. Płynąłem więc z chorobą, przez co wymiotowałem praktycznie ciągle przez osiem godzin.

Płynąłeś wymiotując?!

Mało tego, potem okazało się, że wymiotowała też… cała załoga łodzi. To musiał być niezły widok, dosłownie wszyscy mieliśmy problemy z nudnościami. Nie wiem nawet do czego można porównać pływanie w takich okolicznościach. Wyobraź sobie, jak czuje się człowiek na przykład podczas grypy żołądkowej, gdzie nawet leżąc pod kołdrą nie ma się siły na nic, a co dopiero jakby trzeba było jeszcze płynąć. Miałem zero pociągnięcia, zero mocy, dlatego przepłynięcie nawet 32 km uznaję dziś za swój sukces. Mam jednak nadzieje, że w tym roku wszystko przebiegnie pomyślnie i w końcu pokonam ten Bałtyk.

16833204_1317813061598191_937308249_o

Nie boisz się, że kiedyś będziesz szukał czegoś jeszcze bardziej odjechanego, bo uznasz, że taka dawka adrenaliny to już za mało?

Jeszcze tego ostatecznie nie ustaliłem, ale po Bałtyku chciałbym zrobić sobie przerwę. Bo nawet coraz więcej osób mówi mi, że to raczej idzie już w złym kierunku. Boją się, że kiedyś nie wrócę.

Ty też się czasami tego obawiasz?

Nie, na co dzień jestem raczej spokojny. O dziwo, wyjątkiem była tylko ta ostatnia próba na basenie. Tydzień przed nie mogłem jakoś poukładać sobie tego wszystkiego w głowie, bardzo często budziłem się w nocy. Czułem niepokój, co wydarzy się w ciągu tych 24 godzin w wodzie. Strasznie się spiąłem, bo zwykle śpię spokojnie.

Pamiętasz, kiedy pierwszy raz tonąłeś?

Aż tak poważnych tarapatów nigdy nie miałem, ale kilka razy w dzieciństwie przykryła mnie fala na morzu. Czułem, że nie mam wtedy panowania nad swoim ciałem, ale też wiedziałem jak zachować się w takiej sytuacji. Bo fala na początku tak jakby przygniata ciebie do dna, ale później możesz uciec z tego prądu. Potrafiłem zachować spokój być może dlatego, że tak naprawdę sam nauczyłem się pływać. Kiedy pierwszy raz wszedłem do wody w basenie, miałem osiem lat. Na basen zabierała mnie mama. Pamiętam, że od początku rywalizowaliśmy z bratem, kto będzie szybszy. Któregoś razu zauważył mnie jeden z trenerów elbląskiego klubu, który uznał, że całkiem nieźle sobie radzę. I zaprosił na pierwszy trening. W sekcji pływackiej pokazano mi całą technikę, ale podstawowych umiejętności, takich jak unoszenie się na wodzie, nauczyłem się sam.

Dobrze znosiłeś pływacki dryl?

Ja tak, ale bardzo wiele dzieci nie wytrzymywało i rezygnowało. Pewnie po części dlatego mamy w Polsce tak mało seniorów. To po prostu bardzo trudny sport. Np. w profesjonalnym treningu dwunastolatkowie muszą wstawać o 5 rano, żeby o 6 być już w wodzie i zrobić pierwszy trening przed szkołą. Później kilka godzin siedzi się na lekcjach, a potem o 16 znów trzeba wskoczyć do wody na dwie godziny. Poświęcenie jest maksymalne, dlatego moim zdaniem pływanie jest jednym z najcięższych sportów. Chociażby dlatego, że pływacy są w nim sami ze sobą. Zanurzają głowę pod wodę i są z tym wszystkim sami, bo podczas treningu biegowego czy jeżdżąc na rowerze zawsze można z kimś pogadać, zmienia się nawet głupi krajobraz, a tutaj ciągle ten sam basen, te same płytki pod tobą. Jakby nie patrzeć, jest to monotonne, dlatego czasami ciężko było to wytrzymać psychicznie.

Chciałeś zrezygnować?

Jasne, ale sam miałem trochę łatwiej, bo praktycznie zawsze za moim pływaniem szły medale mistrzostw Polski, co nakręcało mnie do treningu. Miałem to szczęście, że od 10. roku życia praktycznie aż do kategorii seniorskiej regularnie zdobywałem medale. Specjalizowałem się w stylu grzbietowym, pływałem 50, 100 oraz 200 metrów i jakoś udało mi się zdobyć przez te lata pięćdziesiąt krążków we wszystkich kategoriach wiekowych. Dlatego wytrzymałem w tym rygorze. Gdyby mi nie szło, też pewnie bym to rzucił.

Dlaczego więc nie zostałeś zawodowcem?

Wiadomo, marzeniem każdego pływaka jest pojechać na igrzyska olimpijskie. I długo naprawdę w to wierzyłem. Z mojego rocznika jest Radek Kawęcki. Do 15. roku życia wygrywałem z nim, poprawiałem rekordy Polski. Tylko że w pewnym momencie moje wyniki zaczęły się zatrzymywać, a Radek ostro poszedł do przodu i proszę, jest już medalistą mistrzostw świata, wybił się niesamowicie. Ja w wieku 20 lat, kiedy nie zdobyłem kwalifikacji do Londynu, miałem już nawet rezygnować z pływania. Ale w pewnym momencie stwierdziłem, że może spróbuję pływać „dychę” na otwartym akwenie. Tym bardziej, że lubię wyzwania, ten codzienny rygor treningowy. Byłem nawet objęty programem szkolenia do igrzysk w Rio, ale tam ostatecznie też nie pojechałem. Do dziś uważam jednak, że bycie w kadrze narodowej i tak było sporym sukcesem. Mimo to właśnie wtedy zakończyły się moje treningi na poziomie mistrzowskim.

16880639_1317813084931522_1867440346_o

Jak reagują dziś ludzie, kiedy mówisz im czym się zajmujesz?

Pamiętam, jak początkowo mieliśmy problem ze znalezieniem sponsorów na moją próbę na Bałtyku. Kiedy szliśmy na spotkanie, to od razu po twarzach tych ludzi widziałem, że nie traktują mnie poważnie. Po prostu nie wierzyli w to, że jestem w stanie przepłynąć 100 km w morzu. Później oczywiście udało nam się znaleźć sponsorów, bo jednak nie byłem gościem z ulicy, tylko miałem za sobą kilkunastoletni staż pływania, przepłynąłem też  wspomniany kanał La Manche. Ale mimo to większość ludzi nie jest w stanie ogarnąć tego w głowie. Mam nadzieję, że mój wyczyn sprzed kilku dni to kolejny dowód, że potrafię dokonywać takich rzeczy.

Na co dzień jesteś trenerem pływania, pracujesz m.in. z triathlonistami. Do tego sportu garnie się coraz więcej ludzi, dlatego spytam: jakie błędy podczas treningu najczęściej popełniają początkujący?

Osoby, które nie współpracują z żadnym szkoleniowcem, najczęściej trenują w ten sposób, że przychodzą na basen i po prostu pływają ciągiem. Robią cały czas to samo, cały czas popełniając te same błędy techniczne. Takie pływanie w ogóle ich nie rozwija pod względem motorycznym, to tylko ciągłe zamulanie organizmu. A w treningu triathlonowym powinno się cały czas zmieniać prędkość, wprowadzać nowe bodźce. Najważniejsze jest więc znalezienie odpowiedniego trenera, który dobrze ułoży zawodnika technicznie. To kluczowe, bo osoba, która pracuje przy biurku i nie ma większego pojęcia o sporcie, sama sobie z tym po prostu nie poradzi. Ktoś musi zwrócić uwagę na technikę, bo z trzech dyscyplin w triathlonie, czyli pływania, roweru i biegania, to właśnie pływanie jest najbardziej techniczne, przez co trzeba poświęcić na nie sporo czasu. Ważne jest dobre ułożenie się na wodzie, utrzymanie prawidłowej pozycji, płynięcie pod odpowiednim kątem, żeby jak najbardziej zminimalizować opór wody. Bo nie o to chodzi, żeby z nią walczyć.

Można przygotować się do poważnego triathlonu ćwicząc tylko w basenie?

Tak, ale taka osoba nie może czuć lęku przed otwartym akwenem. Bo jeśli ktoś ma wrażenie, że boi się takich przestrzeni, musi wcześniej koniecznie w ten sposób trenować. Ja zawsze zalecam to swoim zawodnikom, organizujemy nawet wspólne treningi na dworze w wodzie. To ważne, bo jest mnóstwo aspektów, na które trzeba zwracać uwagę.

Przykład?

Chociażby ustawienie się w dobrym miejscu na starcie w stosunku do pierwszej bojki nawrotowej, dobranie jak najlepszego sposobu zawracania przy nich, ogóle przeanalizowanie całej trasy wyścigu. Trzeba to wiedzieć, żeby potem nie tracić czasu na zastanawianie się gdzie skręcić, tylko robić wszystko z automatu. Tam nie ma torów, dlatego trzeba być skupionym, aby dopłynąć do bojki jak najbardziej w prostej linii, a nie dokładać dystansu. Bo jak na przykład z 500 metrów zrobi się nam 600, to na poziomie amatorskim oznacza to ok. dwóch minut pływania więcej. Ważne są detale, nawet sam moment, kiedy podniesiemy głowę i „namierzymy” bojkę. Wszystko musi odbywać się więc z odpowiednią koordynacją, żebyśmy nie zaburzali swojego rytmu płynięcia. Tzw. „oddech triathlonowy” jest kolejną rzeczą, która też jest ważna do wyćwiczenia pod kątem pływania na otwartych akwenach. Bo na tym można bardzo dużo zyskać lub bardzo dużo stracić. To ciężki trening, ale jeśli jest odpowiednio przemyślany, da efekty.

Kiedyś powiedziałeś, że sam wyścig jest dla ciebie nagrodą po tak ciężkich treningach. To ja dziękuję za taka nagrodę.

Bo tak jest! Wiadomo, jest okropnie ciężko, ale uwielbiam ten wysiłek, rywalizację, adrenalinę. Nawet tę niepewność: uda się, czy się nie uda?

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. Rajmund Nafalski; profil na Facebooku

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...