To miała być wspaniała historia o tym, że nie wszystko da się kupić i nie wszystko da się sprzedać. Historia o kilku przypadkowych gościach, którzy znaleźli się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, dzięki czemu stworzyli coś wielkiego pozostając jednocześnie całkiem zwykłymi typkami z normalnego angielskiego osiedla. To miała być historia o proteście przeciw komercji, o zwycięstwie pasji nad banknotami, o tym, że ten radosny futbol z fajką w przerwie i piwem po meczu nadal może rywalizować z cyborgami z najwyższych lig.
Tak, Sutton United miało wszystko, by napisać tego typu scenariusz. Niestety dla romantyków, choć jednocześnie zgodnie z zasadami logiki – stało się inaczej.
Cała Anglia od wczoraj dyskutuje o kebabie, czy jakimś innym mięsie w placku.
Choć wydawało się, że przy starciu zespołu z piątej ligi z potężnym Arsenalem dominować będą pełne optymizmu i radości reportaże o drwalach i strażakach, którzy przeżyli w tej edycji Pucharu Anglii przygodę życia – jest zupełnie inaczej. Choć wydawało się, że wszyscy uczestnicy tego meczu na stałe zagoszczą na tatuażach kibiców z Sutton i ścianach klubowego budynku – jeden z nich już skończył przygodę z klubem. Obserwuje się to dość… ciężko. Coś jak sukcesy garażowej firmy kilku kumpli, którzy żrą się o kasę przy pierwszym nieco bardziej dochodowym zleceniu. Coś jak wielkie braterskie przyrzeczenie: “razem na zawsze”, aktualne do końca liceum czy wakacji.
Nie minęły nawet dwie doby od najważniejszego meczu w historii Sutton United, a w klubie już nie ma najbardziej medialnego spośród zawodników, w dodatku cały mecz pod lupę wzięła angielska federacja. O co poszło?
Najkrócej rzecz ujmując – o skonsumowanie sukcesu. W każdym możliwym znaczeniu tego sformułowania.
O tym, że Sutton wie, jak wykorzystać swój sukces do maksimum dowiedzieliśmy się właściwie już w weekend. To wtedy cały Internet zalały obrazki z tej małej miejscowości pokazujące jak wyglądają ostatnie przygotowania do wielkiej imprezy. W poniedziałek rano widzieliśmy rezerwowego bramkarza w stroju meczowym odkurzającego ławki rezerwowych, brudny słupek z powieszoną na nim kartką A4 z wydrukowanym napisem: “miejsce na autokar Arsenalu”. Ciasną szatnię, w której rozwieszono koszulki przyjezdnych, przyzwyczajonych raczej do przestronnych i zimnych wnętrz nowoczesnych aren. Znów pachniało piłką. Znów pachniało bengayem, niestrawionym alkoholem, upranymi w najtańszych specyfikach getrami i cebulą, którą wpieprzył na śniadanie bramkarz. Dla osób, które zjadły zęby na trzecich, czwartych czy jeszcze niższych ligach – nawet dla mnie, po moich przygodach z okręgówką i A-klasą – to był powrót do najbardziej radosnych chwil życia.
Do tych ryczących gardeł, że tak się bawi Krzeszowianka Krzeszowice czy inna Bzura Młogoszyn. Do trenerów, którzy w swoich kanciapach trzymają kubki z 3-tygodniową kawą oraz magnesy na lodówkę pełniące rolę rywali na tablicy taktycznej. Do podłóg uwalonych błotem, trawą, wapnem i rozlanym piwem, który największy alkus w drużynie próbował niepostrzeżenie wychlać wybijając klina. Do tych boisk, na których w przerwie pół składu idzie na fajkę, po meczu zaś do pobliskiego baru czy nalewaka, strategicznie ustawionego tuż za bramką.
Swojskość, amatorka, brud i… szczerość. Autentyczność. Sutton United stało się na moment ambasadorem całego amatorskiego futbolu, nawet jeśli część zdjęć z ich siedziby była ewidentnie pozowana i ustawiona (niżej z reportażu Telegraph).
Prawdziwy szał był już jednak podczas meczu. Najpierw zdjęcie z klubowego baru, do którego w przerwie udał się 45-letni bramkarz zespołu, Wayne Shaw. To zresztą był bez wątpienia największy bohater całego widowiska jeszcze przed jego rozpoczęciem – głównie z uwagi na masę, którą przebijał wszystkich skrzydłowych Arsenalu razem wziętych. Gdy pierwszy raz o nim usłyszałem, jakoś po drugim niespodziewanym awansie Sutton, byłem przekonany, że to tzw. fake news. 45-letni grubas nie w charakterze czwartego czy piątego, ale rezerwowego bramkarza, obserwującego mecze z wysokości ławki rezerwowych. Okazało się, że gość jest prawdziwy. A nawet że jest prawdziwkiem.
Pod koniec meczu odpalił petardę i bez większej żenady zaczął wpieprzać na ławce wspomnianego kebsa. Pierwsza reakcja – zachwyt. Co za gość. Śmieje się światu w twarz z taką gracją, że ciężko nie przyklasnąć. Druga reakcja… Nie no, jednak trochę przesadził. To czysta pokazówka, chęć wykorzystania w pełni swoich pięciu minut.
A potem okazało się, że całość wynikała z zakładu. Na jeden mecz sponsorem Sutton została bowiem bukmacherska filia powiązana z gazetą The Sun i całym imperium Ruperta Murdocha. Przyjmowała zakłady między innymi na to, czy Shaw zdecyduje się skonsumować coś na ławce podczas meczu. Shaw skonsumował. Sporo osób się uśmiechnęło, sporo osób wygrało, najbardziej oczywiście sam The Sun, który upiekł jakieś osiem pieczeni na jednym ogniu mając od razu czołówkowe tematy na najbliższe dni.
W klubie zrozumieli, że ta jednak pokazówka to było już trochę zbyt wiele. Shaw rozstał się z Sutton po bodaj ośmiu latach gry z niewielkimi przerwami (nie jest łatwo zweryfikować przynależność klubową 40-letniego amatora z Anglii). Sprawą ma się też zająć angielska federacja, walcząca oczywiście z ustawianiem spotkań, nawet jeśli chodzi o ustawienie tego, co dzieje się tuż za linią boczną. Najbardziej romantyczny mecz sezonu kończy się jednocześnie dość niesmacznym skandalem.
Co najgorsze – wszystko jest jak najbardziej logiczne. The Sun bardzo logicznie, zgodnie ze swoją wizją i z charakterystycznym dla siebie polotem wykorzystało wydarzenie do własnych celów. Sutton United, równie logicznie, wykorzystało do granic swój czas antenowy pokazując się od najlepszej możliwej strony. Wreszcie i Wayne Shaw, gruby i stary bramkarz, wykorzystał w pełni to, że jest gruby i stary. Po wczorajszym rozstaniu z Sutton otrzymał ofertę od jednej z sieci spożywczych, ma zostać “pie-testerem”, sprawdzającym jakość ich mięsnych placków.
Daily Mail nie unika mocnych słów mówiąc o sprzedaży romantyzmu. Ja jestem po prostu odrobinę zawiedziony. Zamiast najpiękniejszej historii o autentyczności i szczerości obejrzeliśmy na żywo jak wygląda proces jej spieniężania. Logiczne. Ekonomicznie słuszne. Podyktowane realistycznym podejściem.
I trochę smutne.