Ostatni raz był u spowiedzi w czasie hitlerowskiej okupacji. Nienawidził obowiązku szkolnego, żadnych obowiązków. Z lubością przyznaje, że ma fałszywą maturę i daleko mu do Polskiej Akademii Nauk. Kawiorowy komunista, który nie ma w dupie Unii Europejskiej. Pytany o godność, mówi, że ta go nie obchodzi. „Osiągnąłem już ten określony wiek, w którym mój mózg przeszedł od «lepiej abyś tego nie mówił» do «jebać to, zobaczymy co się stanie»” – wypalił siwiejący Jack Nicholson. Czy są tematy, o których nie porozmawia Jerzy Urban? Sprawdźmy.
***
Zapali pan?
Chętnie. Paweł Janas po przekroczeniu sześćdziesiątki powiedział, że z przyjemności na „pe” zostało mu już tylko palenie.
(uśmiech) Proszę, tu ma pan popielniczkę.
„Jestem wzorem wierności politycznej i niewierności w kontaktach damsko-męskich” – to z kolei pana słowa.
No, teraz już jestem impotentem, to bardzo łatwo o wierność.
Usłyszał pan kiedykolwiek od kobiety, że jest przystojny?
Tak. Oczywiście od zaślepionej kobiety.
Czym? Pana majątkiem, intelektem?
Ani jednym, ani drugim. Nie mam pojęcia czym. Ja pieniądze miałem dopiero po 90. roku, a zaślepienia zdarzały się i wcześniej. Niech pan zapyta moją żonę.
„Patrz, ten chuj z uszami idzie” – miała szturchnąć koleżankę, gdy po raz pierwszy pana ujrzała. To był 83 rok.
Znam to z opowieści.
Relacjonuje, że jak pana wzięła, był pan biedny jak mysz kościelna. To ona miała cztery tysiące dolarów.
Troszkę przesadza, ja zawsze dobrze zarabiałem. Choć faktycznie, nie miałem wtedy żadnych zasobów.
Dużo kosztowały pana rozwody?
Jeżeli mam wskazać który, to raczej pierwszy. Z tamtym małżeństwem rzeczywiście wiązała się moja zła sytuacja materialna.
Ciężko w to uwierzyć, że taki racjonalista jak pan nie sporządził intercyzy.
Nigdy mi przez myśl nie przeszło. W czasie brania żadnego ze ślubów nie miałem zasobów, więc nie było powodu sporządzać intercyzy. Dalej nie mam powodu.
Mnie brak intercyzy kojarzy się z bezwarunkową wiarą w miłość. Jest rok 57, na horyzoncie wyjazd do Anglii, gwarancja stypendium. Urban odmawia, bo ma nadzieję odzyskać narzeczoną.
Ta dziewczyna, w której byłem zakochany, już mnie chyba rzuciła. Lecz nie przestawałem o nią zabiegać. To był pewno jeden z motywów pozostania w kraju. Byłem tutaj silnie zakotwiczony, po „Po Prostu” czułem się znanym dziennikarzem. W Anglii mój status byłby znacznie marniejszy. Wyjazd zaproponował mi Leszek Kołakowski. Nie miałem wahań, żeby odmówić. Zwłaszcza, że nie znałem angielskiego. Oczywiście, to miało być stypendium właśnie na naukę języka, ale wie pan… Ja się nie lubię uczyć.
Wiem. Fałszywa matura, radość z powodu wybuchu wojny, bo nie trzeba chodzić do szkoły. Nawet dziennikarzem został pan, bo to „najłatwiejszy zawód”.
No tak, to święta prawda. Ja nigdy się nie uczyłem, nie chciałem, nie znoszę tego.
Lubi pan za to grzeszyć. Który grzech jest przyjemniejszy: alkohol, narkotyki czy seks?
Nie widzę powodu, dla którego miałbym wybierać. Nie ma seksu bez wódki, a narkotyki? Raz w życiu zapaliłem haszysz. Przez trzy dni miałem potem ciężkiego kaca. Po marihuanie było podobnie, nie odczułem żadnej uciechy. Picie to jedyne co mi zostało. W dodatku sprawia coraz mniejszą przyjemność.
Bo coraz mniej może pan wypić?
Dlatego, że od alkoholu dostaję mdłości. Piję z miską na podorędziu, żeby się nie obrzygać. Nie od ilości alkoholu, tylko samego podrażnienia nim bebechów.
Natomiast wódka jest dla mnie niezmiennie środkiem nasennym. Piję dwie setki przed snem. To dawka, której nie mogę przekraczać nie chcąc mieć potem kaca.
Śp. Maria Czubaszek z przekorą pisała, że jej jedyny sport to ruch ręki w stronę ust w celu zaciągnięcia się papierosem. Pan ma w domu basen.
Tak, ale nie żeby w nim pływać w rozumieniu sportowym. Tylko po to, aby się orzeźwić, a później umyć.
Nigdy nie używał pan ciała do innych fizycznych doznań niż seks?
W okresie szkolnym sam siebie straszyłem placem budowy. Uważałem, że muszę coś ze sobą zrobić, żeby nie pracować fizycznie. Miałem na myśli jakąkolwiek pracę za biurkiem, a i ta perspektywa była w moim wypadku niepewna. Zamierzałem rzucić szkołę i zostać etatowym pracownikiem Związku Młodzieży Polskiej. Niepokoiłem się o swoją przyszłość, ponieważ nienawidziłem wysiłku. Co spowodowało zresztą, że wylatywałem ze studiów.
Jak to?
Na fakultecie dziennikarskim nie zaliczyłem sportu. Uznawałem to za tak nieważne, że nawet nie szedłem do lekarza, żeby dał mi zwolnienie. Potem studiowałem prawo. Tam było studium wojskowe, a ja nie zamierzałem się czołgać. Odmawiałem wykonywania ćwiczeń i jeszcze kpiłem z oficerów. Jakoś nie zaliczyli mi tego przedmiotu. Nigdy nie miałem więc nic wspólnego ze sportem.
Pana obecna małżonka miała. Małgorzata Daniszewska zaczynała jako dziennikarka sportowa. Później związała się z tematyką biznesu i sztuki, dzisiaj dzielicie redakcję w „NIE”. Janusz Korwin-Mikke twierdzi, że kobieta przesiąka poglądami człowieka, z którym sypia. „Setki tysięcy plemników wnika w jej ciało i przerabia ją na obraz i podobieństwo mężczyzny, do którego należy”.
On jest macho i uważa kobiety za istoty podrzędne. Stąd przekonanie, że kobieta orientuje się w ślad za mężczyzną. Bywa tak, bywa odwrotnie.
Ja nigdy w życiu nie odróżniałem, w sensie społecznym i zawodowym, kobiety od mężczyzny. Moją pierwszą naczelną była kobieta. Z Daniszewską jestem w związku małżeńskim ponad 30 lat, wpływamy na siebie. Być może przy mnie zradykalizowała się jako ateistka, zaktywizowała politycznie. Ja jestem przez nią zastraszony, terroryzowany, przytłumiony. Nie mogę mówić wszystkiego, co myślę.
W jaki sposób kobieta może zastraszyć Jerzego Urbana?
Obrażając się, robią awanturę, odmawiając jakichś czułości. Bardzo łatwo mnie zastraszyć, jak czuję się uzależniony uczuciowo.
Słyszał pan od niej to, co na ulicy? Wyzwiska: „małpa”, „kangur”?
Nie, ona tak nie mówi. Krzyczy natomiast: „spierdalaj!”. A jak ja jej kiedyś powiedziałem „spierdalaj”, to uciekła z domu i rozbiła samochód. To był jej ostatni wyjazd po pijanemu…
„Wstaje rano, zjada owsiankę, wymiotuje owsianką. Potem mnie bije, pije i jedzie do pracy” – opowiada o panu z przymrużeniem oka. A tak serio, uderzył pan kiedyś kobietę? Nie myślę o sado-maso.
Tak, uderzyłem. Drugą żonę, w twarz. Ale ona o tym nie wiedziała. W takim była stanie. (śmiech)
Karyna Andrzejewska zemściła się pisząc książkę. Tak karykaturalne przedstawienie Jerzego Urbana pana ruszyło?
Nie, zupełnie mnie to nie obeszło. Nawet doradzałem jej w sprawie tej książki, wiedziałem, że ma zamiar ją pisać. Spotkaliśmy się i uprzedziłem Andrzejewską, że musi uważać na wydawnictwo BGW, w którym sam wcześniej wydawałem. Mówiłem, żeby nie dawała się okantować. I ona w nieistniejących już „Kulisach” opisała tę rozmowę. Napisała, że ostrzegałem ją przed wydawnictwem, dzięki któremu się wzbogaciłem. Wtedy śmiertelnie obraził się na mnie szef BGW.
To był pański jedyny kłopot związany z „Urban… byłam jego żoną”?
Uraziło mnie tam jedno zdanie. Że ja ożeniłem się z Daniszewską – choć właściwiej byłoby chyba powiedzieć wyszedłem za nią za mąż (śmiech) – po to, żeby uprawiać seks z jej nieletnią córką. To bardzo zahamowało moje stosunki z pasierbicą. Ta dziewczynka, kiedy wydano książkę miała jakieś 10-12 lat, mieszkaliśmy w trójkę. Powstała jakaś sztuczna fizyczna bariera. Po prostu nie dotykałem jej.
Jak wyglądają wasze święta?
Ja żadnych świąt nie obchodzę. Ani Bożego Narodzenia, ani Wielkiej Nocy. Obchodzę swoje urodziny.
I rocznice ślubu.
Tylko okrągłe.
Podobno co roku, 13 czerwca, do willi w Konstancinie zjeżdżały striptizerki, „wypożyczone pary uprawiały tam seks.”
Tak było w latach 90-tych. Teraz nie urządzam przyjęć.
Wracając do tematu świąt. Przypominam sobie ubecką Wigilię z „Rozmów kontrolowanych”. Wódeczka, goloneczka w piwie i brak kolęd. Potrafiły pana śmieszyć komedie Barei? Z jednej strony cenił pan satyrę, z drugiej jakoś nie wypadało się śmiać.
Niespecjalnie lubiłem Bareję, nie było chemii między mną a jego filmami. I to nie dlatego, że śmiał się z PRL-u. Jak jeszcze byłem rzecznikiem rządu, przychodził do mnie nawet do domu z propozycją, żebym napisał mu scenariusz. Ale ja już byłem po pewnych doświadczeniach, wiedziałem, że nie umiem pisać scenariuszy. Nie bardzo miałem też ochotę z nim współpracować. Do dziś mnie nie bawi, wolę bardziej wysublimowane treści.
Cytowany Korwin zarzeka się, że wykląłby syna, jeśli okazałby się gejem. Pan nie skreślił córki, mimo iż wyszła za opozycjonistę.
Moja córka zanim wyszła za mąż, już coś tam działała w opozycji i mnie to w niczym nie przeszkadzało. Dokonałem nawet pewnej manipulacji. Ona będąc studentką mieszkała osobno. Któregoś dnia wezwał mnie generał Jaruzelski, siedzieli razem z Kiszczakiem. Powiedział, że informują go, iż będą musieli zrobić u niej rewizję. Ja na to: „No to co? To ja podaję się do dymisji”. „Nie tam… My, generałowie, nie boimy się waszej córki. Tylko dobrze by było, żeby znikła na czas rewizji”. Wobec tego, pojechałem do swoich rodziców, położyłem na stole pieniądze i poprosiłem, żeby wcisnęli jej bajeczkę. Opowiedzieli córce, że przyszedł ktoś z podziemia, zostawił jej środki na tygodniowy wyjazd, a wyjechać musi, bo coś jej grozi. Kupiła to.
Zrobili rewizję?
Zrobili. W jej mieszkaniu mieściła część redakcji jakiejś podziemnej gazety. Zwinęli co mieli zwinąć, ona wróciła i po krzyku.
Był pan na jej ślubie?
Oczywiście, na weselu także. Zachowywałem się normalnie, jak ojciec. Co innego walka polityczna, a co innego codzienne funkcjonowanie. Moja obecność na ślubie była nie lada atrakcją, zjechała się cała zagraniczna prasa. Moja osoba ściągnęła przynajmniej amerykańskie i niemieckie telewizje. Filmowali mnie przez całą uroczystość.
Długo pozostawał pan skrajnie wierny politycznie.
Moja wierność polityczna jest względna, ponieważ zmieniają się czasy. Inaczej wyglądała w okresie stalinizmu, kiedy byłem uczniem. Inaczej przed październikiem i po październiku, inaczej w latach gierkowskich, w czasie rządów Jaruzelskiego. A jeszcze inaczej po 89 r. Zmieniały się okoliczności, a moje oceny nie odnosiły się tylko do współczesności, lecz także do własnej przeszłości. Widywałem swoje przeszłe postawy u innych i patrzyłem na nie krytycznie.
Uczciwie wyjawia pan, że w zasadzie we wszystkim co istotne się pan pomylił. Był pan przeciwnikiem przystąpienia Polski do NATO, zwalczał program Balcerowicza. Z czego to wynikało? Z zaślepienia czy z długoletniego przekonania, że lepsze jest wrogiem dobrego?
Dotyczy to lat 90. Porozmawiajmy o Balcerowiczu. Tak jak cała lewica krytykowałem jego plan jako zubożający społeczeństwo, piętrzący nierówności. Utożsamiałem go z oddaniem w prywatne ręce zarobku publicznego. Patrzyłem na to z pozycji lewicowca, byłem anachroniczny. Zmieniłem zdanie, kiedy złe skutki tego planu minęły, a dostrzegłem, że dobre trwają do dziś. Myliłem się w ocenie perspektyw funkcjonowania posunięć Balcerowicza.
Gdy znalazł się pan na liście 100 najbogatszych Polaków, socjalistyczne ideały uległy u pana dewaluacji? One są fajne, ale nie dla tych, którzy potrafią doskonale sami zorganizować sobie życie.
Ja zawsze byłem kawiorowym komunistą. Pamiętam, że jeszcze za nastolatka czułem się takim bojowym. Jedna z ciotek śmiała się wówczas, że jestem czerwonym burżujem, bo szyję sobie ubrania na miarę. Poprawniej byłoby powiedzieć: szyją mi. Jestem sybarytą, to moja stała cecha. A ta lista stu najbogatszych to oczywiście lipa, nigdy nie byłem nawet wśród tysiąca.
Po wprowadzeniu stanu wojennego szokował pan: „właściwie restrykcje wyłącznie godzą w ludność, bo przecież nie w rząd, który jakoś się wyżywi”.
No i do dzisiaj z całej mojej działalności jako rzecznika rządu to przede wszystkim się pamięta.
I tekst o seansach nienawiści Popiełuszki.
No tak.
Obywatele pana znienawidzili.
Ja to mówiłem naśmiewając się z senatu Stanów Zjednoczonych, który uchwalił zabawną kwotę miliona dolarów pomocy humanitarnej dla Polaków, likwidując zarazem uprzywilejowany zakup kredytowy paszy. Twierdzono jednocześnie, że nie jest to restrykcja wobec ludności, tylko wobec władzy. Wszedłem więc w polemikę, która miała dla mnie fatalne skutki.
Bo dostawał pan jajkami na mieście?
Nie, opozycja siedziała cicho. Wściekła się za to partia,. Organizacje partyjne w przedsiębiorstwach zaczęły żądać usunięcia mnie ze stanowiska. Jeździłem po fabrykach i musiałem się tłumaczyć.
To był błąd psychologiczny, bo generalnie miałem rację – rząd się wyżywił. Kiks polega na tym, że oddzieliłem los rządu od losu ludzi pracy, co oburzyło ludzi pracy. Odebrali to wyrwane z kontekstu.
„Karanie ludzi za to, że wcześniej wstają, więcej się uczą, więcej ryzykują i dlatego więcej zarabiają, jest niemoralne” – wykładał pana były sąsiad z Konstancina Jan Kulczyk.
To są bzdury, które powtarza każdy kapitalista. Stereotypy, że jak do czegoś dojść, to tylko ciężką pracą. A to raczej kwestia talentu, stylu pracy. Są ludzie bardzo bogaci, którzy są czynni w biznesie i wcale nie są zapracowani. Wystarczy, że ktoś ma intuicję giełdową. Ja np. dużo śpię. Nie jestem może kompletnym leniem, ale bardzo daleko mi do pracoholika.
Ma pan zdolności biznesowe?
Żadnych. Nawet w czasach prosperity nie zamierzałem rozbudowywać „NIE” – stworzyć pod tym logo inne pisma, stacje radiowe. Nie chciałem być menadżerem, który martwi się o płacę, pracę, papier i kolportaż, tylko redaktorem. A kiedy dopadała mnie chęć robienia interesów, to zawsze traciłem. W ogóle się do tego nie nadaję.
Utrzymuje pan, że to cud, iż od ponad ćwierć wieku wydaje pan gazetę praktycznie bez reklam i przynosi ona dochód – kiedyś duży, dziś minimalny. Adam Michnik ma prawo uskarżać się na to, że państwowe instytucje rezygnują z prenumeraty „Wyborczej”, a spółki Skarbu Państwa nie wykupują w niej ogłoszeń?
PiS przejął spółki Skarbu Państwa i lokują one ogłoszenia w prasie pisowskiej. Michnik nie ma prawa mieć pretensji, że ich nie dostaje. Ale z tego co pamiętam, na konferencji prasowej tłumaczył tym trudną sytuację finansową pisma, które jest bardzo kosztowne w wydawaniu. Ma rozbudowany zespół, różne przybudówki (teren, tygodniki, portal) i jest przyzwyczajone do reklam. Przypuszczalnie ich brak powoduje zwolnienia w Agorze. Ja od początku działam bez reklam i jakiejkolwiek sympatii władzy. Miewałem wprawdzie reklamy broni, ale co do zasady od ponad ćwierćwiecza nie otrzymujemy najmniejszego wsparcia. Przywykłem do tego, że żyję ze sprzedaży.
„Prenumerata Wyborczej to też obrona demokracji” – zachęca jej szef.
I ja zgadzam się z tą opinią. Ponieważ „Wyborcza” jest nie tylko najważniejszym i najlepszym antypisowskim instrumentem, ale także źródłem myślowym całej opozycji, łącznie z TVN-em. To znaczy, że bez analiz publicystów „Wyborczej”, bez tego wszystkiego co ona drukuje, strona walcząca z PiS-em byłaby całkowicie wyjałowiona. Mówię tu zarówno o dziennikarstwie faktu, jak i o ocenach.
Nakład „NIE” wyniósł w najlepszym okresie prawie milion egzemplarzy. Najniższą sprzedaż w historii notuje w ostatnich miesiącach „Super Express”. Zanim na rynek trafił „Fakt”, w „SE” na etacie korektora pracował człowiek bez podstawówki. Pracujący wówczas w redakcji sportowej Paweł Zarzeczny przytacza, że naczelny potrafił obsmarować dziennikarza za wyrażenie „albańscy ekstremiści”. „Nasz czytelnik nie ma pojęcia, kim jest ekstremista. Nie wiem nawet co to jest Albania!” – miał się gorączkować. To świadczy o tym, że większość jest głupia?
Nie, to świadczy o tym, że głupi jest target tabloidów. My mamy innych obrońców, ale też zdarza mi się zmieniać słowa lub objaśniać te, które budzą wątpliwości.
„NIE” odeszło od wulgaryzmów i gołych bab, bo to dziś spotykamy wszędzie. Latami jednak przez procesy rozszerzaliście wolność słowa, co w przypadku pana osoby też jest niezłym paradoksem. Tabloidy mają tzw. budżet procesowy.
My nie mamy specjalnego budżetu na sprawy sądowe. Jak każą nam płacić, no to płacimy. Zdarza się.
Co by pan zrobił, gdyby znalazł się na miejscu żywych dziennikarzy Charlie Hebdo? Zachowałby się pan jak oni i tydzień po zamachu znów rzucił na okładkę Mahometa, a w rocznicę Boga z kałasznikowem?
W ich sytuacji tak, ponieważ byli bardzo chronieni. (śmiech)
Marzena Domaros – to jeden z największych skandali ujawnionych przez „NIE” (w 92 r. jako hrabina Anastazja Potocka uzyskała akredytację prasową przy sejmie z ramienia „Le Figaro”. W wydanej później książce opisała liczne przygody erotyczne z ówczesnymi posłami. Zanim na rynku ukazał się „Pamiętnik Anastazji P”, Domaros udzieliła szokującego wywiadu tygodnikowi „NIE”). Przed publikacją jej wywnętrzeń zadzwonił pan do kolegów: Kwaśniewskiego i Millera?
Skądże.
Jej historie mogły skończyć ich kariery polityczne. Dążenie do prawdy jest dla pana ważniejsze niż lojalność?
To nie było tak.
(Urban nalewa sobie pół szklanki wódki)
Jeśli pana interesują tak zamierzchłe rzeczy… (Zamyka oczy, wypija duszkiem z niesmakiem. Krzywi się. Odchrząka)
Interesują.
Ja nie znałem jej książki zanim została wydrukowana. Udzieliła nam wcześniej wywiadu… No przecież z Kwaśniewskim to ona w ogóle nie spała.
Pisała o nim, że jest mocny tylko w gębie.
Miller np. z dumą potwierdził, że z nią spał. Ale nie należy też tak do końca wierzyć w to co plotła, to nie jest wiarygodna osoba. Faktem, który uzasadniał publikowanie wywiadu było to, że ona chodziła po Sejmie jako bodaj francuska dziennikarka, a ja już wcześniej znałem jej prawdziwy życiorys. Wiedziałem, że nie jest Potocka, tylko Domaros. I że ma tyle do czynienia z francuskim, co ja z hebrajskim. Więc to była zabawa.
„Każdą najbrzydszą babę wystarczy wpuścić do Sejmu na 24 godziny, by wyleczyć ją z kompleksów” – zaskakiwała.
Przede wszystkim jest tam kilkuset facetów, którzy mieszkają przez znaczną część życia w hotelu lub w wynajętych mieszkaniach i są napaleni, żeby coś poderwać. Wtedy kobiet w Sejmie było mniej. Ona była ładna, ale widocznie uważała, że każdą maszkarę gotowi są… Zjebać.
Pan miał kiedykolwiek jakieś kompleksy?
Zawsze miałem i mam.
Najbardziej doskwierający?
Hmm… (dłuższa chwila zastanowienia, Urban zapala kolejnego papierosa). Dziś największe to słabnąca pamięć i ogromna nieporadność cielesna.
Najgorsza choroba, jaka może spotkać intelektualistę, to Alzheimer.
Zapewne, ale ja nie mam Alzheimera. Coraz bardziej uwiera mnie natomiast bycie poza współczesną cywilizacją. W ogóle nie dotknąłem czegoś takiego jak komputer, nie posługuję się nim. Komórkę włączam jedynie po to, żeby komunikować się z żoną, kierowcą i biurem. To stary model, bez ekranu dotykowego. To wszystko sprawia, że nie mam dostępu do źródła informacji i jestem oderwany od dzisiejszego świata.
To zastanawiające. Niewiele brakowało, a wprowadzałby pan do Polski internet.
Tak by było, gdybym na początku lat 90. zrozumiał co do mnie mówią dwaj młodzi ludzie z Ameryki. Przyszli z konkretną ofertą.
Wziął ich pan za szarlatanów?
Po prostu nie wchodziłem w interes, którego nie rozumiałem. W ogóle nie wiedziałem, o co im chodzi.
Brakować może panu również wywierania wpływu na otaczający świat. Żartował pan, że 25. rocznicę niewejścia Urbana do parlamentu obchodził za pana rząd oraz przywódcy licznych krajów. Pana zdaniem odejście z polityki, to wypadnięcie z kręgu rzeczy ważnych i z kasty ludzi mówiących o sprawach istotnych, w obręb środowiska, rozmawiającego o zarobkach, podróżach, jedzeniu i pogodzie. Przeskok z życia ludzkiego w egzystencję zwierzęcą. Aż tak?
Oczywiście jest trochę przesady z tą zwierzęcością, ale polityka niewątpliwie dlatego jest takim silnym nałogiem. Zwykle łączy się ją wyłącznie z żądzą władzy, niesłusznie. Uczestnictwo w polityce – nawet jak nie jest związane z posiadaniem wpływu na cokolwiek – jest najbardziej satysfakcjonujących sposobem życia jaki znam. Sama zaś polityka najbardziej skomplikowaną sztuką.
Czy w związku z tym, mimo oczywistej niechęci, podziwia pan kunszt Kaczyńskiego? Co by o nim nie mówić, wszystkich ograł.
To nie ma nic wspólnego z podziwem. W żaden sposób nie podziwiam Kaczyńskiego i nie uważam, że jest za co go podziwiać. Jest skuteczny chyba na krótką metę.
Ja tu mówię o życiu w polityce. Życiu w innym obszarze, ciekawszym niż środowisko rodzinne czy zawodowe. Oczywiście nie dotyczy to pewnych dziedzin nauki czy aktorstwa, które jest szalenie pasjonującym i wciągającym zawodem. Ja nigdy nie byłem jednak ani uczonym, ani aktorem, ani muzykiem. A w polityce działałem.
Po programie „Skandaliści” okazało się, że Urban potrafi jeszcze odcisnąć piętno na tym, czym żyją media. Wystąpił pan u Agnieszki Gozdyry w stroju biskupa. Paląc papierosa i popijając gorzałę żalił się pan prowadzącej: „Ja nie lubię dzieci, a pani mi kazała włożyć strój pedofila”.
No i potem wyrzucili redaktorkę i jej szefa.
A program zdjęto z anteny. To zamieszanie trochę pana ucieszyło?
(Chwila namysłu) Tak.
Proszę pana, ja funkcjonuje w środowisku młodzieży i jestem trochę rozpoznawalny dzięki takim sytuacjom i filmom, które wypuszczamy na youtube. Mają już łącznie 30 czy 40 mln wejść, a zdarzały się takie dochodzące do miliona widzów. Ich wzięcie trochę maleje, więc muszę je podkręcić.
I dlatego na prima aprilisowym obrazie leży pan w trumnie. Johnny Depp wzdryga się na samą myśl po „Mrocznych cieniach”. Słyszałem, że to bardzo niewygodne miejsce na sen.
Nie pamiętam, czy to była rzeczywista trumna, czy jakaś imitacja.
Tuż przed ostatnią pielgrzymką Jana Pawła II do Polski napisał pan o nim: „Choruj z godnością, gasnący starcze, albo kończ waść, wstydu oszczędź”. Miałem wtedy 13 lat i byłem oburzony. To że dzisiaj te słowa mnie jakoś wybitnie nie ruszają świadczy o moim upadku moralnym?
Nie wiem, o czym to u pana świadczy, ale ja nie wycofałbym ani linijki z tego felietonu. Przecież nie naśmiewałem się z tego, że Jan Paweł II jest stary i ma Parkinsona. Tylko uważałem, że w takim stanie nie powinien robić z siebie widowiska. Że jego podróżowanie jest jakimś dysonansem. Czymś takim, jakbym ja próbował występować w balecie.
Czyli pozytywnie ocenił pan decyzję Benedykta XVI o abdykacji?
W ogóle mnie to nie obchodzi.
A gdyby pan nie był w stanie chorować z godnością?
To bym chorował bez godności. Godność nie jest tym, co mnie przejmuje. Pan pyta, czy bym zarządził eutanazję? Gdybym miał wielkie bóle, to tak.
Imponuje panu starość, jaką wybrał sobie Hugh Hefner?
A broń Boże. Nie nadaję się na publicznego błazna, który trzęsąc się ze starości pozuje z modelkami. Ja sobie spokojnie żyję i cenię swoje zajęcia, lektury. Nic nie muszę. Nie ciągnie mnie do ostentacyjnego życia.
Z tym błaznem to pan trafił. Pańscy czytelnicy nazywają pana Stańczykiem.
Jestem zagłaskiwany komplementami. Nie odbieram ich, ponieważ nie funkcjonuję w internecie. Nie umiem przyjmować SMS-ów, maili.
A przyjmować komplementy?
Nie lubię tego.
Rozmawialiśmy o filmach, więc puszczę panu jeden. To akurat Gruza. (Odpalam laptop i prezentuje Urbanowi fragment „Czterdziestolatka”. Kobieta pracująca uczy podejrzewającą męża o zdradę Magdę radosnego podejścia do życia. Zachwyca się Onasisem po zatopieniu całej jego floty)
Pan potrafi się jeszcze sobą zachwycać?
Unikam tego. Ale czasem odczuwam satysfakcję. Głównie jak komuś dobrze przyjebię.
Kiedy ostatnio?
No, ostatnio nie mam się czym chwalić.
ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA