Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

16 lutego 2017, 17:15 • 6 min czytania 27 komentarzy

Dawniej życie kibica było proste. Widzewiak z legionistą rzucali w siebie płytami chodnikowymi, lechita marzył o daniu w mordę pogoniarzowi, ultras Ruchu palił w piecu zdobycznymi szalikami Górnika Zabrze. Oś antypatii wyznaczały głównie reguły geograficzne. Ale potem dała o sobie znać globalizacja i stary ład runął. Nie znaczy to, że dzisiaj legionista idzie z widzewiakiem pod rękę, a widząc szalikowca Polonii cieplej mu się robi na sercu, niemniej oś uległa przewartościowaniu. Kto dzisiaj jest największym kibicowskim rywalem Legii? Lech? Być może. Ale w samej Warszawie? Nie, nie ma totalnej dominacji “Wojskowych”. Są Real Madryt. Barcelona. Chelsea. Arsenal. Manchester United, Bayern Monachium, Borussia Dortmund, Juventus Turyn.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Drużyny, które kiedyś były niedostępne, do zobaczenia tylko na plakacie, dziś, przy rozwoju internetu, są tuż za rogiem – w dodatku rogiem kanapy, nie ulicy. Siedzisz we wsi pod Opocznem, mieszkańców stu dwudziestu dwóch licząc gęsi, autobus w tygodniu do Drzewicy jeździ jeden? Dawniej oznaczałoby to, że jeśli interesuje cię futbol, to możesz iść pooglądać sobie Orła Gielniów, względnie poczekać aż w telewizji sparing na Cyprze zagra kadra. Dzisiaj możesz być na bieżąco z absolutnie wszystkim, co dzieje się w Barcelonie. Z każdą pogłoską transferową, każdym spięciem na treningu, rozwojem każdego utalentowanego juniora. Możesz obejrzeć każdy jej mecz? Możesz. To nawet nie w zasięgu ręki, a w zasięgu kiwnięcia małego palca. Każdy polski klub musi sobie zdać sprawę, że żadne miasto nie jest jego bastionem, wszędzie dziś wyrywają im wpływy globalne marki.

A fanatycy zagranicznej piłki są na tyle rozpieszczeni tempem Premier League, bajeczną techniką graczy La Liga czy intensywnością Bundesligi, że nie potrafią już docenić trudnego piękna meczu Ruch Chorzów – Górnik Łęczna. To tak jak z piciem Olega Salenko – zawsze wchodził w górę, przechodząc od słabych do coraz mocniejszych trunków. Będąc wiernym fanem Podbeskidzia docenisz jakościowo mocniejszy mecz Liverpoolu, ale będąc wiernym fanem Liverpoolu… Cóż, nie będzie ci się chciało w ósmej godzinie ostrej imprezy wracać do radlera.

Ten fenomen przypomniał mi się, gdy w zeszły piątek zaczynała się Ekstraklasa. Wiecie jak to jest z Ekstraklasą: szczerze na nią czekamy. Odliczamy dni. Nadchodzi siódmy stycznia, popołudnie, a człowiek nagle odczuwa podskórną, nieodpartą potrzebę obejrzenia Korony Kielce. Jej start jest zawsze wydarzeniem, choć przecież wiadomo, że szanse na kosmiczne widowisko są znikome. Tak było i tym razem, gdy liga powitała rok zbliżonym bardziej do biegów przełajowych niż futbolu “meczem” Ruch – Cracovia.

Niektórzy fani piłki zagranicznej, których znam i cenię, zaczęli się z tego nabijać. Czekacie na Ekstraklasę, a ona jak zwykle was rozczarowuje, serwując głodnemu rozgotowaną, przesoloną i zbryloną kaszkę. Jak to w ogóle można oglądać? Jeszcze zrozumiałe w przypadku osób z Chorzowa lub Krakowa, ale inni? Marnować piątkowy wieczór na spektakularny popis gry wspak, przerzutów w aut, strzałów przyjmowanych na jajca? Paranoja.

Reklama

Ale jest też druga strona. Fani wszelkich Arsenalów, Realów i Bayernów, są atakowani: jak można kibicować klubowi nie pochodzącemu z twojego miasta, regionu, kraju? Nie słyszeliście o support your local football team? A ty byłeś kiedyś na Old Trafford? Ile masz wyjazdów z HSV Hamburg? Ktoś chciałby powiedzieć, że są tym prowokowani, ale tu jest spora wymienność pozycji. To po prostu obustronny konflikt, może jeszcze nie pełną gębą, ale coraz pełniejszą. Stanowiska powoli się polaryzują. Nie, nie spodziewam się leśnej ustawki Legii z warszawską Barceloną, raczej w Krakowie bój maczetami o dzielnice nie zacznie się toczyć w triumwiracie, niemniej walka o wpływy, o – a co, polećmy patosem – rząd dusz, już trwa.

Absurdalnym elementem tego konfliktu jest nadmierna powaga. Chęć udowodnienia za wszelką cenę, że kibicowanie Arsenalowi jest albo o niebo rozsądniejsze niż kibicowanie Lechowi, a potem jazda w drugą stronę przez drugą grupę. Dla mnie jest bowiem absolutnie oczywiste, że tyle samo frajdy może dać kibicowanie Iskrze Pasikurowice, tyle samo pilne śledzenie Ekstraklasy, Premier League czy kazachskiej okręgówki. Wszystko jest kwestią głębi.

Najpierw dla tych, którzy nie pojmują jak można oglądać tragifarsę Ruchu z Cracovią i jeszcze się tym jarać. Mecz ligowy to nie film pełnometrażowy, to nie zamknięta, osobna całość. Mecz ligowy jest kolejnym odcinkiem serialu. Dla uważnego widza, który obejrzał tych odcinków pięć tysięcy, niezwykle istotny. Nie chodzi o tempo, jakość, piękną bramkę, ale o to, że poznajemy dalszy ciąg wielu fabuł, które śledzimy. Każda akcja to kolejna przerzucona strona w książce. Poznajemy formę Ruchu, formę Cracovii. Widzimy jak bardzo chybili z transferami. Akcje których piłkarzy idą w górę, a akcje których w dół? Czy nie wyskoczy jakiś młody, który ma szansę rzucić ligę na kolana? Czy X pierwszy raz od lat dobrze wrzuci piłkę? Czy Y umie złapać prosty strzał? Wszystko zależy od głębi, zaangażowania w ligę. Ci, którzy jak ja, przesiąkli nią do kości i śledzą ją od lat, nawet oglądając mierne Ruch – Cracovia pływają w morzu opowieści.

To jest też zarazem odpowiedź dla tych, którzy dziwią się jak można mieszkając pod Głownem kibicować Realowi Madryt. Ponieważ jeśli wsiąkłeś w świat Królewskich za dzieciaka, jeśli obejrzałeś tysiąc ich meczów, pamiętasz samobóje Woodgate’a, erę Wanderleya Luxemburgo i debiut Roystona Drenthe, to właśnie mecz Realu jest dla ciebie kolejnym odcinkiem pasjonującego serialu. Choćbyś z otwartością, szczerą chęcią i zapałem podszedł do najbliższego hitu Ekstraklasy, to nie rzuci cię na kolana. Nawet, jeśli będzie to porywające widowisko, to złapiesz tylko ułamek tego, co stary ligowy wyjadacz. Mnóstwo kontekstów ci umknie.

A gdy obejrzysz Ruch z Cracovią, to będzie to po prostu czysta, niejadalna bryndza. Twoja opinia będzie szczera. Ale na pewno nie będzie uniwersalna.

Tak jak nie jest uniwersalne moje spojrzenie na Bundesligę, na którym czasem się łapię: e tam, nuda, znowu łatwo wygra Bayern. Przecież to samo dzieje się w Serie A z Juventusem, ale że trochę kumam tę ligę, to widzę i tak co kolejkę piętnaście fajnych wątków. Jak ktoś w tym siedzi głębiej, widzi ich pięćdziesiąt. Jestem pewien, że Bayern mógłby wygrać wszystko w Niemczech przez następne pięćdziesiąt lat, a i tak Marcin Borzęcki co weekend oglądałby BuLi z ekscytacją, zawsze widząc wiele barwnych historii. Ja potrafiłbym tak spojrzeć na Ekstraklasę, choćby została zdegradowana do jednego miejsca w pucharach, w dodatku w reaktywowanym Intertoto. Ktoś, kto od dwudziestu lat jeździ na każdy mecz Piotrcovii, najwięcej kontekstów wyciśnie z kolejnego meczu Piotrcovii. Mariusz Moński uwielbia belgijską Jupiler League. W teorii kuriozum – ani polskie akcenty, ani jakiś top. Po co? Ale wsiąkł, tak się ułożyło, i teraz mecz Mechelen z Kortrijk to coś pomiędzy świętem, kolejnym odcinkiem “Gry o tron” a wizytą starych znajomych.

Reklama

Oczywiście, że frajdę sprawia też po prostu piękny, intensywny mecz. Ale to jest dostępne gołym okiem laika. To, co nas od nich różni, to fakt, że weszliśmy w ten interes aż po szyję. Gol po widłach to już tylko element i na pewno nie dominujący. Ważniejsze staje się to, że ten gol nabiera potężniejszego smaku, gdy wiesz kto gola strzelił, jak to zmienia jego karierę, pozycję w drużynie, sytuację klubu.

Jakim jest zwrotem akcji w różnych śledzonych opowieściach.

Chce się powiedzieć klasycznym: kierowniku, nie tak nerwowo. Wyluzujmy, mimo zgody z Billem Shanklym: “Niektórzy ludzie uważają, że piłka nożna jest sprawą życia i śmierci. Jestem rozczarowany takim podejściem. Mogę zapewnić, że to coś o wiele ważniejszego”. Prawda panie Billu, ale, ostatecznie, jest to też rozrywka. Rozrywka płynąca z wrażeń artystycznych, które może docenić każdy, ale też z tego, że futbol to doskonały opowiadacz, a dobre historie snuje wszędzie.

Pomiędzy Chrząstawą, Niecieczą, stadionem Lecha, Legii, Arki, pomiędzy Camp Nou, Bernabeu, Old Trafford, przez afrykańskie ligi, meksykańskie i ultrasów Botafogo z Suwałk: wszyscy mamy rację. Zarzuć mi populizm, masz prawo. Ale jak nigdy mam pełne przekonanie, że po prostu mówię prawdę.

Napisz do autora

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

27 komentarzy

Loading...