Grosicki dostał swoje pierwsze minuty w wymarzonej Premier League i nie dość, że wyszedł w pierwszym składzie, to jeszcze przeciwko uznanej marce, bo Liverpoolowi. Jasne, The Reds mają masę problemów, w nowym roku potrafią ograć tylko czwartoligowe Plymouth, ale to wciąż mocna firma. Nie możemy przesadzić, że Kamil wszedł jak do siebie i porozstawiał wszystkich po kątach, lecz debiut udał się naprawdę okej. Polak był aktywny, miał udział przy golu, a Hull ograło Liverpool 2:0.
Dało się zauważyć, że jego koledzy szybko rozszyfrowali go na treningach i skapnęli się, jak dużym gazem dysponuje Grosik. Grali mu często i to było oczywiście pozytywne, ale przydałoby się jeszcze trochę więcej dokładności – piłka latała Polakowi nad głową i czasem zwyczajnie nie miał jak jej opanować. Jasne, to jest Hull i nigdy nie będzie tu tiki-taki, lecz szybkość pomocnika można wykorzystać efektywniej.
Lecz i tak Polak swoją obecność na boisku zaznaczył. Parę razy powalczył z Milnerem i kilkukrotnie go oszukał, była nawet piętka, a powinna być i asysta, tyle że mający ostatnio słaby okres Hernandez zmarnował dobre podanie Kamila. Co najważniejsze – Polak wywalczył rzut rożny, potem go wykonał i to z niego padła bramka. Nie była to asysta bezpośrednia, ale udział w golu ma, chyba obok N’Diaye i Mignoleta, największy. Po wrzutce w szesnastce Liverpoolu zapanowało spore zamieszanie, belgijski bramkarz wyszedł do piłki i zagrał ją w stylu Zagumnego, ale o dziwo akcji nie skończył ściną Wlazły, tylko N’Diaye, który po prostu wpakował futbolówkę do bramki. Który to już raz Mignolet potwierdza, że na przedpolu jest zagubiony jak dziecko we mgle? Tak się nie da grać o trofea.
Kończąc jeszcze wątek Grosickiego – Polak został zmieniony jako ostatni w swoim zespole, czyli miał spory zapas sił i nie ma co przesadzać, że fizyczność ligi angielskiej go przerośnie.
Grosicki vs Liverpool – 80 mins
38 touches
9/13 passes – 69%
1 key pass
2/4 take-ons
1 tackle
3 interceptions
2 clearances
2 dispossessed pic.twitter.com/Ea49SykdKn— PolandStat (@PolandStat) 4 lutego 2017
Ciepłe słowa należą się całej drużynie gospodarzy, bo sobie to zwycięstwo wywalczyli ambicją i dobrą grą obronną, ale skarcić należy też oczywiście Liverpool. Pierwsza połowa kompletnie do zapomnienia, The Reds wyglądali jakby szykował się casting do nowego Matrixa, bo poruszali się w zwolnionym tempie, wolniej niż muchy w smole. W drugiej było już lepiej, przycisnęli gospodarzy, ale z kolei zawodziła skuteczność – w dobrej sytuacji w ogóle w bramkę nie trafił Coutinho, a przy innych okazjach, jak strzały Sturridge’a i Hendersona, bronił Jakupović.
Scenariusza były dwa – Liverpool coś w końcu wciśnie albo Hull pójdzie z kontrą i skończy mecz. Stało się to drugie, Ranocchia posłał idealne podanie do Niasse i było po sprawie. Hull jeszcze nie wygramoliło się ze strefy spadkowej, ale jest już na ostatnim miejscu, które skazuje na degradację. Za to na Liverpool najlepiej spuścić kurtynę, bo ekipa Kloppa przegrała sobie sezon w miesiąc. Odpadli z dwóch pucharów, o mistrzostwie nie ma już chyba nawet co żartować.