Podczas letniej oraz zimowej przerwy w rozgrywkach piłkarze Schalke mają do odbębnienia dwa obowiązki. Po pierwsze – ciężko i sumiennie pracować na treningach szykując się do walki na kilku frontach. Po drugie – udać się całą drużyną do lokalnych kopalni, zjechać kilkadziesiąt pięter i zobaczyć, jak ciężko harować muszą górnicy, by w weekend móc z czystym sumieniem wydać kilkadziesiąt euro na bilet wstępu na mecz. To piękna tradycja, która trwa już od wielu, wielu lat, ale w ostatnim czasie nie przynosi oczekiwanych efektów – zamiast rozrywki i radości, kibicom dostarczane są bowiem głównie troski i utrapienia.
Niewiele jest stadionów w Europie, które zapełniałyby się do ostatniego miejsca z taką regularnością. Gelsenkirchen, miasto szybów kopalnianych i wszechobecnych hałd węgla, wierne i posłuszne jest jednak swojemu klubowi przez 365 dni w roku i praktycznie niezależnie od klasy rywala na stadionie jest komplet. Czy przyjeżdża Bayern, czy Borussia, czy Darmstadt – 64 tysiące kibiców zasiada na Veltins Arena, a sporą część tej grupy stanowią przecież karnetowicze, którzy kupując bilet sezonowy zobowiązują się automatycznie do kupowania go przez kilka kolejnych lat. Klub łapie w ten sposób stabilizację finansową, a kolejni „Schalker” związują się z niebiesko-białymi barwami jeszcze mocniej.
Od kilku lat jednak wycieczka na mecz S04 wiąże się raczej z rozczarowaniem i spapranym weekendem, a nie sympatycznym wypadem, na który można zabrać znajomych i opuścić bramy stadionu uśmiechniętym. Schalke bezustannie dołuje, mecze niezłe przeplata katastrofalnymi, a udział w europejskich pucharach stał się raczej nie codziennością, a wyrwanym w brzydkich okolicznościach fartem. Latem postanowiono więc trzepnąć pięścią w stół i skończyć z udawaniem, że wszystko jest OK – kiepski okres głową przypłacił dyrektor sportowy Horst Heldt, robotę stracił też trener Andre Breitenreiter, a na radarze znalazła się cała masa zawodników, którzy widoczni byli tylko wtedy, gdy przychodziło do zapłacenia im pensji.
Pozyskanie Christiana Heidela z Mainz uznano w Niemczech za jeden z największych majstersztyków transferowych ostatniego lata. Menedżer, który zupełnie od podstaw zbudował w Moguncji solidnego średniaka ligowego, zastał w Gelsenkirchen stajnię Augiasza – kompletnie nieuporządkowany klub z zadłużeniem, przypadkowymi leserami w kadrze i w sporym dołku. O tym, że przywrócenie Schalke na właściwe tory nie będzie łatwą misją, Niemiec wiedział już od początku. Dostał jednak wolną rękę na rynku transferowym, spory budżet dzięki rekordowej sprzedaży Leroya Sane do Manchesteru City i możliwość wyboru nowego trenera.
Christian Heidel oraz Markus Weinzierl
Zatrudnienie Markusa Weinzierla zrodziło wiele znaków zapytania, bo ciężko było ocenić jak szkoleniowiec, który dotychczas prowadził w Bundeslidze tylko malutki Augsburg, poradzi sobie z niebotycznie większą presją. Początek miał katastrofalny, bo Schalke w pierwszych pięciu kolejkach nie ugrało choćby punktu, a niektórzy zaczęli się już domagać skorygowania błędu i przepędzenia Weinzierla z Gelsenkirchen. Heidel jednak ciśnienie wytrzymał, a „Królewsko-Niebiescy” zaczęli punktować – przez ponad dwa miesiące nie zaznali smaku porażki, pewnie wygrali grupę w Lidze Europy i dali sporo argumentów za tym, by przebierać nogami na myśl o wiośnie. Poprawie uległa zwłaszcza gra w defensywie – obrona oparta na tercecie Hoewedes – Naldo – Nastasić traciła zaskakująco mało bramek i wydawało się, że jeśli zimą piłkarze popracują jeszcze nad konstruowaniem ataków, to być może przy odrobinie szczęścia będzie można zawalczyć nawet o czwarte miejsce gwarantujące udział w Lidze Mistrzów.
Tę rundę Schalke zaczęło jednak w koszmarnym stylu – ciężko jednoznacznie wskazać, co jest przyczyną tak złego stanu rzeczy, być może zimowe obciążenia przerosły zawodników, ale takiej beznadziei nie widzieli w Gelsenkirchen od dawna. Inauguracyjne starcie z Ingolstadt udało się wygrać rzutem na taśmę po golu w 92. minucie, ale już w ostatni piątek, przeciwko Eintrachtowi, gospodarze nie mieli żadnych argumentów. Kiepsko prezentowała się solidna przed paroma tygodniami defensywa, kompletny chaos panował też z przodu – Weinzierl dokonywał nielogicznych zmian, w pewnym momencie na boisku znajdowało się trzech napastników i dwóch skrzydłowych, z czego żaden z nich nie znał swoich zadań boiskowych. Piłkarze zderzali się głowami, szkodzili sami sobie, a kibice przedwcześnie opuszczali stadion gwiżdżąc pod adresem zawodników.
To oczywiste, że możemy już mówić o kryzysie. Perspektywa gry w europejskich pucharach oddala się coraz drastyczniej, a raptem 58 tysięcy na trybunach w przedostatniej kolejce to jedna z najgorszych, jeśli nie najgorsza, frekwencja od wielu, wielu lat. Kompletnie pogubiony wydaje się być wspomniany Weinzierl, złości nie kryje też Christian Heidel, a oburzeni są przede wszystkim wydający ciężko zarobione pieniądze fani. 11. miejsce w tabeli po 18 kolejkach, ledwo 21 zgromadzonych punktów, aż dziewięć „oczek” straty do szóstej Herthy, a dziesięć do czwartej Borussii. Nic więc dziwnego, że w ostatnim programie „Doppelpass” Schalke określono jako „HSV des Westens”, czyli zachodnią analogię do tego, co dzieje się w Hamburgu. Tam też wydają kupę kasy, mają za sobą wielką rzeszę kibiców, a marnują ten potencjał w sposób spektakularny. To w tej chwili prawdopodobnie dwie największe niemieckie firmy, które tkwią na zakręcie i niezwykle mozolnie zbierają się do tego, by wyjść na prostą.
Twardy orzech do zgryzienia ma Christian Heidel. Przeprowadzając się do Gelsenkirchen musiał mieć świadomość tego, że rozpoczyna kolejny długofalowy projekt w swojej karierze. Wiedział pewnie, że nie zbuduje potężnego Schalke liczącego się w walce o mistrzostwo Niemiec w pół roku, ale nie spodziewał się też chyba, że będzie aż tak trudno. W Moguncji pokazał jednak, że jako dyrektor sportowy potrafi wszystko – znaleźć taniego i dobrego piłkarza, wymienić trenera, ale i reagować na kryzys. Z jednej strony kibice w tej sytuacji życzyliby sobie głowy Weinzierla, ale z drugiej – zwalniając jednego trenera, trzeba mieć dla niego następcę. A rynek jest obecnie niezwykle wąski i ubogi, więc rozsądniej pewnie będzie wstrzymać się jeszcze kilka miesięcy, dociągnąć do końca sezonu (Schalke wciąż walczy na trzech frontach) i dopiero wtedy zastanowić się nad sensem kontynuowania współpracy. Zwłaszcza, że na rynku nagle znaleźć może się bardzo gorące nazwisko – Julian Nagelsmann w tym sezonie wykonuje kawał dobrej roboty w Hoffenheim, ale już wie, że z końcem czerwca Sinsheim na Monachium zamienią Sebastian Rudy i Nicklas Suele. A co jeśli odejdą też ze dwie kolejne gwiazdy i okaże się, że znowu trzeba by budować od nowa? Być może będzie to dobry czas na to, by spróbować się w zdecydowanie większym klubie, który stanie się przedsionkiem do roboty w którejś z ekip absolutnego topu.
Czy jest też jakikolwiek ratunek dla samego Weinzierla? Jego zespół wciąż liczy się w walce o Puchar Niemiec, niebawem podejmie też PAOK Saloniki w ramach fazy pucharowej Ligi Europy, a wciąż ma matematyczne szanse na niezłe miejsce w lidze. Trudno jednak wiązać z tym sezonem wielkie nadzieje, gdy widzi się jak koszmarnie prezentuje się zespół. Przede wszystkim drużyna gra bez jakiegokolwiek pomysłu na rozwiązywanie akcji, bazuje na indywidualnych zrywach, nie ma wyrobionych schematów i utartych sposobów gry. Coś jak polski system „na udo” – albo się udo, albo się nie udo. Póki co częściej jednak się nie udaje i jeśli sytuacja nie ulega diametralnej zmianie, to wiosna 2017 roku może być ostatnią wiosną niemieckiego szkoleniowca spędzoną w Gelsenkirchen. Argumentów za tym, by trzymać go na stanowisku jest bowiem coraz mniej.
Osobiście nie widzę ratunku dla Weinzierla. Być może cokolwiek ruszyłoby się, gdyby rzeczywiście postanowił zmienić system gry z mało efektownego, choć solidnego w defensywie 3-5-2, na bardziej ofensywne 4-2-3-1. Wykonawców do tego ma, bo zimą Heidel sprezentował mu choćby skrzydłowego Daniela Caligiuriego, a wciąż niezbyt eksploatowany pozostaje Jewhen Konoplianka. O tym, że korekcie miałoby ulec ustawienie zespołu przebąkuje się też w niemieckich mediach, ale wątpliwe, by taka korekta rozwiązała wszystkie problemy zespołu. Niemiec wciąż ma jeszcze sporo okazji do tego, by się wykazać, ale z każdą kolejką coraz mniej wygląda na gościa, który wie jak ten problem rozwiązać. A już na pewno ciężko będzie mu się odkuć w najbliższy weekend, bo Schalke jedzie na piekielnie ciężki wyjazd do Monachium.
MARCIN BORZĘCKI